• Start
  • Wiadomości
  • Leszek Biernacki o pierwszych dniach stanu wojennego w Gdańsku

Jaruzelska wojna w Gdańsku. Poznaj opowieść Leszka Biernackiego, uczestnika oporu

Leszek Biernacki dzisiaj jest cenionym gdańskim fotografem i współpracownikiem senatora Bogdana Borusewicza. W grudniu 1981 roku miał 22 lata, był współzałożycielem Niezależnego Zrzeszenia Studentów, człowiekiem “Solidarności”. Gdy 13 grudnia 1981 roku reżim gen. Jaruzelskiego wprowadził stan wojenny, niewielu miało odwagę trwać w oporze. Strajk na UG szybko wygasł, do robotników w Stoczni Gdańskiej dołączyło najwyżej 100 studentów. Leszek Biernacki był tam - oto jego wspomnienia i zdjęcia .
15.12.2023
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Biernacki4
Stan wojenny wprowadzono nad ranem 13 grudnia 1981 roku. Było to całkowite zaskoczenie. Wojsko i milicja aresztowały, najczęściej zabierając z domów, tysiące działaczy Solidarności. Część z tych, którzy uniknęli zatrzymania, rozpoczęła strajki. Tak było m.in. na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie studenci zakończyli protest po dwóch dniach
fot. Leszek Biernacki

Przyprowadź jak najwięcej studentów!

Wieczorem 15 grudnia 1981 r. studenci z NZS UG znaleźli się w stoczni gdańskiej. Stało się tak z powodu moich ustaleń z Borusewiczem, szefem komitetu strajkowego.

Byłem przedstawicielem NZS UG w stoczni. Od 13 grudnia jako łącznik studentów ze strajkującymi jeździłem do nich kilka razy. W końcu we wtorek, gdy sytuacja stała się dramatyczna, rozmawiałem z członkami komitetu strajkowego. Od Borusewicza i innych usłyszałem: 

- Strajkujemy dalej. Jeżeli jesteście w stanie, to pomóżcie nam. Przyprowadź jak najwięcej studentów! 

Ustaliłem, że do stoczni będą przyjeżdżali studenci i pracownicy naukowi w kilkuosobowych grupach. Wróciłem na uczelnię i przekazałem kolegom tę informację. Postanowiliśmy zawiesić strajk na uczelni i wezwać tylko chłopaków do pojechania do stoczni. Nie ukrywaliśmy niebezpieczeństwa. Zdaniem niektórych członków uczelnianej „Solidarności” narażaliśmy na represje i śmierć studentów, oraz stwarzaliśmy sytuację, która mogła skutkować rozwiązaniem uniwersytetu. 

W stoczni wszystkich mogą zabić

Zwołaliśmy wieczorny wiec. Na wyznaczoną godzinę przyszły tłumy. Nie wszyscy zmieścili się w środku, gdzie studenci siedzieli na podeście, oknach i schodach, wielu było przed wejściem na aulę. Na wydziale około 800 osób czekało na ogłoszenie decyzji, co mają dalej robić.

Na  wiecu rektor prof. Głębocki mówił o odpowiedzialności i rozwadze, apelował o zakończenie strajku, dr Żylicz, szef "Solidarności" na UG, poinformował o zakończeniu strajku przez uczelniany KZ „Solidarność”. Natomiast Marek Sadowski powiedział o decyzji NZS zawieszeniu strajku na UG i kontynuowania go w stoczni. Apelował, aby na strajk pojechali tylko mężczyźni w małych, kilkuosobowych grupach. 

Przepustką do stoczni była legitymacja studencka. Prof. Jerzy Zaleski zaapelował, aby nie jechać tam. Ostrzegał, że wszystkich w stoczni komuniści mogą zabić tak jak w 1970 r. W innym tonie przemawiał prof. Leszek Moszyński, który mówił o potrzebie obrony zatrzymanych działaczy, o solidarności z „Solidarnością”.

GDAŃSK PAMIĘTA. Uroczystości i wydarzenia rocznicowe Grudnia 1970 i 1981. PROGRAM

Prześcieradła darte na opatrunki

Z pełną świadomością niebezpieczeństwa podjęliśmy decyzję o kontynuowaniu strajku w stoczni. Było to już po informacji przekazanej przez państwowe radio o użyciu broni w kopalni Manifest Lipcowy. Z oczu niektórych dziewczyn popłynęły łzy. Ci, którzy nie zdecydowali się pojechać dawali papierosy, jedzenie. Pożegnania, jakby już nigdy nie mielibyśmy się spotkać.

Marka Sadowskiego po przyjeździe do stoczni zaszokował widok poukładanych prześcieradeł w stołówce, które pocięte miały służyć w razie potrzeby za opatrunki. - Ciarki chodziły po plecach, tu poczułem, że Jaruzelski wypowiedział wojnę narodowi - wspominał.

Idąc z tramwaju, już blisko stoczni, widziałem w ciemności, w pewnym oddaleniu, milicyjne patrole. Było już po godzinie 20. Na bramie nr 2. poinformowałem, że przyjechałem z ostatnią grupą studentów. Pokazaliśmy legitymacje studenckie i weszliśmy do środka. W stołówce spotkałem Sadowskiego i Zająkałę, oraz dr Szabałę i dr Golichowskiego. Nie mogliśmy się doliczyć ilu studentów dotarło na miejsce. Tylko w przybliżeniu oszacowaliśmy, że mogło być nas wszystkich od 80 do 100 osób. Pomimo naszych próśb do stoczni przyjechało także kilka studentek.

Uwaga, brama pod napięciem 380 V

Po naszym przybyciu prawie z marszu zostaliśmy skierowani do bram, aby dać zmianę stojącym tam od wielu godzin robotnikom. Studenci zaczęli odpowiadać za bramę nr 1 i kolejową. Kilkunastu pod przewodnictwem Tomka Maracewicza stanęło razem z robotnikami przy bramie nr 2 (wraz z Tomkiem byli m.in. Darek Józefowicz z I roku i Marek Warzecha z II roku polonistyki, oraz Piotr Laskowski z I roku fizyki). 

W nocnej straży było także kilkunastu studentów z Politechniki Gdańskiej, Akademii Medycznej, Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego i Sportu oraz Wyższej Szkoły Muzycznej w Gdańsku (m.in. Maciej Sobczak z klasy skrzypiec, późniejszy profesor i rektor tej uczelni). Ci, którzy mieli pilnować bramy nr 1 zostawili w szatni na Wydziale K-2 swoje rzeczy i otrzymali strajkowe przepustki, na których było nazwisko, kolejny numer i pieczątka wydziałowej komisji „Solidarności”. Około czterdziestu studentów z WSM zostało rozdzielonych i przydzielonych przy wszystkich bramach.

Po 22.00, gdy zaczęła obowiązywać godzina milicyjna, ruch na zewnątrz bram zamarł. Był ostry mróz. W stoczni nie został żaden dziennikarz i fotograf. Na bramie nr 1 napis „Uwaga, brama pod napięciem ponad 380 V”, a z przodu zwisał z niej gruby kabel, który niknął za bramą do niczego niepodłączony. Były również powieszone oraz stały oparte o nią od strony ulicy butle z acetylenem do spawania (puste). Trzymaliśmy w rękach pocięte pręty i rurki. 

Biernacki1
Studencka warta przy bramie kolejowej w Stoczni Gdańskiej, 16 grudnia 1981 r. Robotników wspierało około 100 studentów, wśród nich - Leszek Biernacki, autor tych zdjęć i tekstu
fot. Leszek Biernacki

Zomowcy gotowi do pacyfikacji

W momencie, gdy za bramą pojawiały się patrole milicyjne to pręty szły w górę i wszyscy skandowali „Solidarność”. Został podłączony szlauch do hydrantu i po kilkunastu minutach polewania drogi przed bramą powstało lodowisko.

Czas mijał powoli. Zrobiłem kilka zdjęć. Studenci stoją przy koksowniku, rozmawiają. Czekaliśmy na świt, na stoczniowców wracających do stoczni i na ludzi przychodzących pod bramę i na mszę pod pomnikiem. Po kolei na zmianę chodziliśmy do stoczniowej szatni w budynku, aby coś zjeść i napić się gorącej herbaty. Zobaczyłem, że w wysokim drucianym płocie, na którego szczycie był drut kolczasty, który oddzielał stocznię od bazy PKS, jest olbrzymia dziura. To mogłaby by być ewentualna droga ucieczki. Kilku studentów nawiązało kontakt z zomowcami zza bramy, którzy podeszli i zapytali, czy śpieszy im się do nieba. Odpowiedziano im, że tu są wierzący, więc nieba się nie boją.

Były to ostatnie spokojne chwile. Około 5.30 w środę 16 grudnia rozpoczęła się brutalna pacyfikacja. Złapanych pracowników stoczni zwolniono po kilku godzinach do domów. Studenci trafili do aresztów w Pruszczu Gdańskim i Starogardzie Gdańskim.

Z gaśnicami przeciwko czołgom

Usłyszeliśmy huk od strony bramy nr 2, strzały, oraz wybuchy petard i granatów gazowych. Czołg staranował bramę. ZOMO było już w stoczni. 

Moment szturmu na drugą bramę opisali Darek Józefowicz i Tomek Maracewicz. Maracewicz nad ranem wszedł na dach baraczku, gdzie był prowizoryczny punkt obserwacyjny. Zobaczył duże siły zomowców z tarczami i pałkami szturmowymi. Ustawili się w szyku i zaczęli bić pałami w tarcze. Strajkujący odpowiedzieli uderzaniem metalowymi rurkami w bramę i ogrodzenie. 

Stoczniowiec, Sławomir Gazda, przez megafon przemawiał do zomowców: „Panowie nie róbcie głupstw. Chyba nie będziecie bić swoich braci, ojców, matek. Sprawiedliwość jest po naszej stronie! Z chwilą waszego wjazdu wszyscy wylecimy w powietrze! Panowie z Wojska Polskiego! Jeszcze wczoraj daliście nam pewność, że z waszej strony nic nam nie grozi!”. Strajkujący stali na platformie przy bramie, w rękach mieli gaśnice i węże ppoż. 

GDAŃSK PAMIĘTA: stan wojenny 42 lata temu. Jak do tego doszło? Co się stało?

Zomowcy już w rozbitej bramie

W pełnym biegu do bramy zbliżał się czołg. Na jego widok niektórzy ludzie zeskoczyli z naczepy. Czołg ześlizgnął się w stronę wartowni, gdzie jest przejście dla pieszych i uderzył w słup bramy, cofnął, znowu się rozpędził i uderzył ponownie. Brama została rozerwana, z naczepy spadli ludzie. Nikt nie zginął ani nie został ciężko ranny. 

ZOMO wpadło przez wyłamaną bramę. Doszło do szarpaniny. Józefowicz (pierwszy rok polonistyki) wspominał, że stał z boku bramy, na drabinie przy płocie stoczni. Wraz z Mirkiem Mironowiczem, studentem ekonomii oraz drugim Mirkiem, studentem prawa UG, polewali wodą z hydrantu zomowców, którzy ustawiali się w szpalerze przed stocznią. Gdy zorientowali się, że zostaną odcięci od swoich, rzucili się do ucieczki w stronę Stoczni Remontowej. 

Czołg skierował się w stronę placu przed budynkiem dyrekcji, nieopodal budynków straży pożarnej, za nim biegł oddział ZOMO, a następnie do stoczni zaczęły wjeżdżać samochody z kolejnymi oddziałami ZOMO, które dojeżdżały na środek terenu stoczni i stamtąd funkcjonariusze rozchodzili się gwiaździście po całym terenie. 

Dać się złapać to głupota!

Trochę wcześniej przy bramie nr 1 Słoma z wagonu ze złomem dał znać, że cała kolumna ZOMO idzie w naszą stronę. Był to widomy znak, że obrona bramy nr 2 padła. Wiedzieliśmy, w którym miejscu znajdują się zomowcy po rakietach, które wystrzeliwali. Zielone - podczas przesuwania się, a gdy trafiali na większe grupy ludzi - czerwone. 

Wszyscy skupili się tuż przy bramie. Było już słychać łomot pałek uderzających o tarcze. Nad głowami przeleciał helikopter. Przeraźliwy dźwięk syreny alarmowej odbijając się od budynków oraz hal stoczniowych rozchodził się po okolicy. 

Przekonuję Sadowskiego i Zająkałę, że musimy uciekać, że to ostatni moment. To głupota dostać pałami i iść do więzienia. Prawdziwym wyzwaniem jest dalsza działalność w podziemiu. Dać się złapać to przegrać, a działać dalej - to szansa na zwycięstwo w przyszłości. Nie przekonałem. Postanowili zostać do końca. 

Biernacki3
Zobaczył duże siły zomowców z tarczami i pałkami szturmowymi. Ustawili się w szyku i zaczęli bić pałami w tarcze. Strajkujący odpowiedzieli uderzaniem metalowymi rurkami w bramę i ogrodzenie
fot. Leszek Biernacki

Sala bhp w innym charakterze

Do bramy nr 1 podeszli zomowcy. Wielu robotników w ostatniej chwili uciekło w głąb stoczni. Wszyscy, którzy postanowili trwać do końca, złapali się za ręce. Śpiewali i skandowali. W ich stronę zomowcy wystrzelili gaz łzawiący. Odeszli 30 metrów od bramy. Ponownie złapali się za ręce i znów zaczęli śpiewać Jeszcze Polska nie zginęła. Zomowcy natarli na nich z pałkami. Ci, którzy oberwali chowali się do wewnątrz. W końcu całą grupę siłą skierowano do sali BHP. 

Drogą, przy której po obu stronach stali zomowcy, byli prowadzeni już inni strajkujący. Konwojowały ich dwa szeregi zomowców z karabinami. Obie kolumny połączono i zaprowadzono pod salę BHP. Nad głowami przelatywały śmigłowce. Stoczniowców po około dwóch godzinach zaczęto w większych grupach wypuszczać przez bramę na miasto. Wyławiano pojedyncze osoby, które prowadzono do budynku dyrekcji.

W tym czasie ci, którzy byli pod bramą numer dwa, dobiegli do pontonowego mostu. Po drugiej stronie zobaczyli duży tłum ludzi. Most się ruszał, bo ktoś uruchomił mechanizm jego składania. Nie zostały jednak wyjęte wszystkie wielkie, żelazne zwory. 

Wspominał Józefowicz: Biegniemy z Mirkiem na szarym końcu i słyszymy wołanie: „Zwory! Wyjmijcie zwory!!!” OK, mówisz i masz, jest tylko ten kłopot, że zwory przymarzły na amen... Szarpiemy się z nimi jeden na jednego i dwóch na jednego, ale kicha. 

Tłum frankensteinów widzą oczy

Cały czas słychać jakieś huki, strzały, warkot helikoptera - zadyma na całego.

W pewnym momencie ktoś przekrzykuje ten hałas: „UWAGA!!! ZOMO idzie!!!”. Faktycznie - w naszym kierunku zasuwa szpaler ciężkozbrojnych zomoli, których tak pięknie opisał Janusz Szpotański:

A oto nagle: któż to kroczy?

Tłum frankensteinów widzą oczy.

Łapska ogromne, móżdżek - tyci.

To nowa rasa jest - zomici.

wyhodowana w jednym celu:

by wszystkich bili w PRL-u.

Patrzymy po sobie, ale ponieważ żaden z nas pierwszy nie chce czmychnąć - szarpiemy się dalej ze zworami - na środku pontonowego mostu, pomiędzy tłumem kibicujących nam ludzi, a zbliżającą się kohortą zomitów...

Pyk! Pssss... - blisko przeleciała puszka z gazem i sycząc wpadła do kanału. Druga spadła bliżej, ale Mirek wprawnym kopnięciem posłał ją w ślad za pierwszą. Robi się coraz bardziej gorąco...

I teraz clou - nadchodzi odsiecz, ale jaka! Tłum „kibiców” nie wytrzymał nerwowo i ruszył na ZOMO jak kawaleria Stanów Zjednoczonych, naparzając w zomitów... śnieżkami! I wiecie co? Zomici dali drapaka...! :) […] 

Most został utrzymany, a nawet złożony, bo viribus unitis udało się wyciągnąć zwory. 

Grudzień 1970 - mijają 53 lata. Co tak naprawdę wtedy wydarzyło się na ulicach Gdańska

Postanowili, że dobrowolnie nie wyjdą

Helikoptery nad stocznią przeleciały około 6.30. 

Po częściowym zdobyciu Stoczni Gdańskiej drugi czołg przepchnął barykadę zbudowaną z wagonów kolejowych spod bramy łączącej Stocznię Gdańską z Północną. Zakończenie strajku opisał Gazda. Grupa stoczniowców ewakuowała się do Stoczni Remontowej. Wytypowali delegację do rozmów z wojskiem:

[…] Po kilkunastu minutach rozmowy z wojskiem delegacja wróciła i zakomunikowała, że wojsko daje nam czas 15. minut na dobrowolne opuszczenie stoczni, a po tym terminie do akcji wkracza ZOMO. Po rozmowie z przedstawicielami Ogólnopolskiego i Regionalnego Komitetu Strajkowego uzgodniliśmy, że ze stoczni dobrowolnie nie wyjdziemy […], nie wychodzimy do czasu aż nas wyprowadzą siłą. Rozeszliśmy się więc po halach stoczni im. Piłsudskiego i czekaliśmy na gości z ZOMO. Po godzinie zobaczyliśmy podjeżdżający pod każdą halę gazik milicyjny. Wysiadło z niego dwóch milicjantów i żołnierz w czerwonym berecie w stopniu sierżanta. Przyszli z nami debatować. […] Odpowiedź nasza na ich straszenie […] była jednoznaczna: nie wychodzimy dobrowolnie. Inni wyszli i było nam z tego powodu bardzo przykro. Po nas przyjechało pod halę ok. trzystu milicjantów. Wyszliśmy dopiero wówczas kiedy gaz łzawiący, którym strzelali do hali, nie pozwalał nam na oddychanie. Oprawcy wyprowadzili nas przed halę i połączyli z innymi grupami stoczniowców. Jak żyję trzydzieści lat na świecie nie widziałem takiej liczby milicji w Polsce. […] Otoczyli nas kordonem i tak poprowadzili do naszej bramy. […] 

Zdaję sobie dokładnie sprawę z tego, że podpisanie tego biuletynu pociągnie za sobą sankcję karną panującego obecnie bezprawia, ale zdaję sobie też doskonale sprawę z tego, że bezprawie, jak uczy doświadczenie, nie może trwać wiecznie […].

Twarzą do ściany, z nożem u szyi

Członkowie Krajowego i Regionalnego Komitetu Strajkowego zostali aresztowani, wraz z nimi zatrzymano 234 osoby, które w następnych dniach zostały skazane przez kolegia (przede wszystkim osoby spoza stoczni), kilkadziesiąt osób internowano, osiem aresztowano. Uprawnienie rozbitych komitetów strajkowych przejął Międzyzakładowy Komitet Strajkowy z siedzibą w Zarządzie Portu Gdańsk, gdzie strajkowano najdłużej w Trójmieście.

Zatrzymanych w Stoczni Gdańskiej studentów, doprowadzono pod salę BHP, gdzie przetrzymano na dworze od 7.00 do 9.00. Następnie wprowadzano do środka do małej sali, gdzie ich rewidowano, zabierano dokumenty i kierowano do dużej sali, w której w sierpniu 1980 r. podpisano Porozumienia Sierpniowe. Jabłoński wspominał: 

Stoję twarzą w stronę bramy nr 2, więc widzę od czasu do czasu dziwne błyski dochodzące z tamtej strony. Domyślamy się, że to błyski tarcz zomowców broniących ludziom dostępu do bramy. Pojawia się nawet cień nadziei, że zostaniemy odbici… Po jakimś czasie biorą nas grupami po ok. 20 do przedsionka sali BHP, ustawiają twarzami do ścian, wzdłuż których się przesuwamy, by dojść do miejsca , gdzie robią rewizję osobistą. Dopiero w tym momencie przypomniałem sobie o nożu bosmańskim wiszącym wciąż na mojej szyi. Mówię o nim koledze obok (był to chyba Andrzej Kasperek). Ten radzi mi się go pozbyć, więc szybko zdejmuję go i ostrożnie spuszczam pod koszulą i przez nogawkę spodni, po czym kopię pod drewnianą obudowę kaloryfera.

Biernacki2
W oczekiwaniu na atak. Gdy do bramy nr 1 podeszli zomowcy, wielu robotników w ostatniej chwili uciekło w głąb stoczni. Wszyscy, którzy postanowili trwać do końca, złapali się za ręce. Śpiewali i skandowali
fot. Leszek Biernacki

Pod lufami karabinów

Za stołem prezydialnym siedzieli zomowcy. Zatrzymanych ustawiono w rzędach pomiędzy stołami. Byli odwróceni do siebie plecami. Nie wolno było rozmawiać. Na każde wypowiedziane zbyt głośno słowo zomowcy reagowali wulgarnym krzykiem i groźbami. Wspomnienie pracownika naukowego UG: 

Jakiś inwalida i starszy pan usiedli w czasie tego stania - wtedy tego starszego pana wyprowadzono. Inwalidzie dali spokój. Było też w naszej grupie z 7 dziewcząt - im po kilku godzinach pozwolono usiąść - ale nie siadły. Co jeszcze pamiętam: wieczorem jak znalazłem się w stoczni zauważyłem kręcących się w pobliżu głównej bramy ludzi ubranych po cywilnemu, którzy stali z boku, nie przyłączali się do żadnej akcji, ani dyskusji, bo przecież ciągle radzono, wylewano też wodę przed bramą żeby zamarzła. Oni się specjalnie nie przyłączali. Dwu z nich poznałem potem po spacyfikowaniu stoczni, byli w panterkach i kaskach. Byli to prawdopodobnie pracownicy stoczni ze straży ochrony stoczni, zdrajcy. Kilku moich kolegów również rozpoznało parę takich osób, jako poprzednio strajkujących.

Około 14.00 pozwolono im usiąść. Można było pojedynczo w asyście zomowca z karabinem pójść do toalety. Dostali wodę do picia. Po 16.00 kazano im przejść do małej sali, a do dużej wprowadzono zatrzymanych na wyspie Ostrów. W małej salce pozwolono usiąść. Około 20.00 wszystkich zebrano ponownie w dużej sali. Po 1.00 oficer zapowiedział, że osoby, których nazwiska zostaną wyczytane mają wyjść na środek. Zomowcy trzymali karabiny skierowane w ich stronę. W małych grupach wyprowadzano na dwór i kazano wsiadać do zimnych „bud” i w środku nocy wywozili ze stoczni. Nie wiedzieli dokąd jadą. 

Kierunek jazdy? Byle nie na wschód!

Zatrzymanych przewieziono najpierw do aresztu w Gdańsku przy ul. Kurkowej, a następnie trafili do aresztu w Starogardzie Gdańskim. 

Wspominał Jabłoński: Chyba ok. 19. wyprowadzają nas z sali BHP, wsadzają do miejskiego autobusu, przykuwając jedną rękę kajdankami do siedzenia przed sobą. Pilnują nas uzbrojeni w kbk ak żołnierze (a może byli to zomowcy?). Wiozą nas do aresztu na Kurkowej i wrzucają do dużej celi (zdaje się, że nie było tam nawet jednego materaca, więc leżeliśmy na podłodze). Około 3. nad ranem biorą mnie jako pierwszego na przesłuchanie. Robią to 2 esbecy - jeden duży i gruby, drugi mniejszy w czarnej, skórzanej kurtce. Zaczyna się mniej więcej tak: „O, to ten skurwysyn, Jabłoński (mają moją legitymację studencką). No, to coś ty tam, kurwa robił? I kto to wszystko organizował?” Itd., itp. Ja na to, że nie wiem, nie znam, nie pamiętam. I tak prawie przez 2 godziny (po nieprzespanych 2 nocach pod koniec przesłuchania byłem tak skołowany, że już nic nie mówiłem). Około 4.30 pozwalają mi wrócić do celi. Nareszcie trochę snu. 

Po południu ładują nas ciasno (ok. 20 osób) do podstawionej suki. Kiedy ruszamy, przez zakratowane okienko staramy się odgadnąć kierunek (byle nie na wschód!). Po jakimś czasie Marek Sadowski rozpoznaje, że jedziemy w kierunku Starogardu Gdańskiego. Potem instruuje nas jeszcze, że w razie czego niczego nie wiemy, nie pamiętamy, nikogo nie znamy.

GDAŃSK PAMIĘTA. Prezydent Dulkiewicz w imieniu gdańszczan uczciła ofiary Grudnia '70

Straszyli: “Do lasu i do dołu z wapnem!”

Gdański areszt zapamiętał Maracewicz, do którego zapędzono go wraz z innymi przez szpaler milicjantów od więźniarki do sali w budynku, gdzie ustawiono ich twarzami do ściany:

Wszystko w atmosferze pokrzykiwania i ciosów długimi pałkami szturmowymi. Ci którzy nie mieli pałek, bili nas kolbami pistoletów maszynowych. […] Gdy staliśmy tak pod ścianą, pilnujący nas, uzbrojeni w pistolety maszynowe strażnicy, rozmawiając między sobą próbowali nas zastraszyć. Padały słowa typu: „wywieźć do lasu i do dołu z wapnem”. Pojedynczo nas wyprowadzano, przeganiano przez pietra na krótkie przesłuchanie, po czym lądowaliśmy w celi aresztu. To była zwykła cela tymczasowych zatrzymań, bez żadnych sprzętów, z drewnianym podestem, na którym jak sardynki w puszce, leżały stłoczone ciała. 

Wieczorem w czwartek przewieziono część zatrzymanych do Zakładu Karnego w Starogardzie. Tam znowu przeszli przez ścieżkę zdrowia.

Strażnicy więzienni metodycznie przeprowadzili rewizję osobistą, ale bez przemocy i pokrzykiwań. Późnym wieczorem zaprowadzali na przesłuchania prowadzone przez prokuratorów. 

Rozprawa w trybie przyspieszonym

Znaleźli się w celach, w których było za mało łóżek. Długo dyskutowali. Niektórzy zasnęli na podłodze. Na śniadanie i kolację mieli czarny chleb z margaryną, a na obiad cieniutki kapuśniak. 

W piątek wieczorem rozpoczęły się rozprawy w trybie przyspieszonym przed kolegium pod przewodnictwem Jerzego Papieczki. Na rozprawę każdego prowadzono przez miasto zakutego w kajdanki. Większość otrzymała trzy miesiące aresztu z zamianą na 5000 zł kaucji. 

W akcję zbierania pieniędzy przez całą niedzielę zaangażowało się kila osób. Wśród nich była studentka pedagogiki UG Alina Sadowska, która wykupiła swojego męża, a następnie wraz z księdzem i innymi osobami zbierała pieniądze od sąsiadów. Alina o przetrzymywaniu męża dowiedziała się od znajomych, którym o tym powiedział jeden ze strażników więziennych. Natomiast pani Gizela Bober pojechała wykupić z aresztu w Starogardzie swoich synów i ich kolegów - studentów PG .

Krzysztof Gąsior, student WSM, wspominał, że dostał grzywnę dwa tysiące złotych z zamianą na dwadzieścia dni aresztu. Miał pieniądze i za siebie zapłacił. Za murami aresztu spotkał się z kolegami z WSM, którzy również za siebie mogli zapłacić. Poszli na plebanię do jednego z kościołów w Starogardzie. Powiedzieli księdzu, że w areszcie siedzą ludzie za strajk w stoczni gdańskiej i nie mają pieniędzy na zapłacenie grzywny. Ksiądz obiecał, że zbierze pieniądze. 

Następnie pojechali do Gdyni do księdza Jastaka, który polecił skontaktować się z duszpasterzem akademickim ks. Andrzejem Miszewskim. Duszpasterz zajął się już wszystkim. Na podstawie listy z siedemnastoma nazwiskami studentów WSM, skontaktował się z rodzinami zatrzymanych studentów oraz osobami związanymi z duszpasterstwem, dostał od nich pieniądze i mógł zapłacić grzywny. 

W Wyższej Szkole Morskiej wszystkim zatrzymanym studentom odebrano książeczki żeglarskie, co było równoznaczne najpierw z zawieszeniem praw studenckich, a następnie ze skreśleniem z listy studentów. 

Autor: Leszek Biernacki

TV

Mieszkańcy Młynisk i prezydent Gdańska przy jednym stole