• Start
  • Wiadomości
  • Jan Małgorzewicz - życie gdańszczanina ze starym rodowodem

Jan Małgorzewicz - życie gdańszczanina ze starym rodowodem

Skąd w nim tak duża potrzeba szukania śladów przeszłości miasta, w którym spędził całe życie? Jak to możliwe, że w osiemdziesięcioletniej głowie zachowało się tyle szczegółowych wspomnień? Jan Małgorzewicz, z gdańskiej rodziny od pokoleń. Przyjrzyj się - może go mijasz na ulicy? Poznaj historię jego życia.
29.05.2016
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Jan Małgorzewicz w swoim mieszkaniu, maj 2016 r....

Najwcześniejsze wspomnienie Jana Małgorzewicza to piramida usypana w piaskownicy przedszkola sióstr dominikanek w Oliwie. Na szczycie piaskowej górki zatknięta była biało-czerwona chorągiewka na patyku.

Kolejny ślad w pamięci to zabawa na podwórzu domu przy ul. Nowomiejskiej (boczna od Jana z Kolna), w którym przed wojną mieszkał mały Jaś. I znów flaga Polski, tym razem trzymana w rączce.

Przypomina sobie także wspaniały smak bananów kupowanych w kiosku ze słodyczami na placu przy Wałach Piastowskich. Do dziś mógłby wskazać miejsce, w którym stał.

Nazwy podajemy we współczesnym brzmieniu. Wtedy, gdy chodził po Gdańsku jako dziecko - były niemieckie.

...i jako dwulatek na kolanach ojca Franciszka Małgorzewicza.


Z podpisem ks. Rogaczewskiego

Jan Małgorzewicz to gdańszczanin w trzecim pokoleniu. Urodził się w 1936 roku. Jego matka, Małgorzata z domu Borowska zmarła w kilka dni po porodzie. Chłopca wychowywali dziadkowie Bolesława i Jan Borowscy oraz siostra babci - Helena Zielińska. Zarówno Borowscy, jak i Zielińscy to gdańskie rodziny, przedstawiciele tutejszej Polonii. Ojciec bohatera, Franciszek Małgorzewicz, pochodził z Pomorza i jako osiemnastolatek przyjechał tu za nauką i pracą. Był urzędnikiem Polskiej Dyrekcji Kolei w Gdańsku. Ewakuowany wraz z całą załogą dyrekcji do Torunia, tuż przed 1 września 1939 roku, całą wojnę spędził ukrywając się w Borach Tucholskich. Wrócił do syna dopiero w maju 1945 roku.

Rodzice Jana Małgorzewicza wzięli ślub w Kościele pw. Chrystusa Króla, ufundowanym m.in. przez gdańską Polonię. Akt zawarcia małżeństwa pan Jan przechowuje do dziś.

- Proszę spojrzeć tutaj - wskazuje palcem na prawy dolny róg dokumentu wypisanego po niemiecku. - Sam ksiądz proboszcz Franciszek Rogaczewski dopisał tu po polsku, gdzie i kiedy odbył się ślub!

Mimo, że dom przy ul. Nowomiejskiej spłonął podczas szturmu radzieckich wojsk na Gdańsk w marcu 1945 roku, do dziś udało się zachować kilka albumów zdjęć i pamiątki z tamtych lat. Jest na przykład dyplom od kolegów Franciszka Małgorzewicza z sekcji strzeleckiej Klubu Sportowego Gedania, w którym życzą koledze z zarządu wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia (opatrzony mottem sekcji “Strzelaj mało. Celuj dobrze”).

Albo książeczka oszczędnościowa PKO, którą Franciszek Małgorzewicz założył synowi na pierwsze urodziny - z pieczęcią Polskiego Urzędu Pocztowego w Gdańsku. Była to “wersja premiowa” i tuż przed wojną jej założyciel wygrał w książeczkowej loterii tysiąc złotych (a była to wówczas całkiem zacna suma).

Małgorzata Małgorzewicz z domu Borowska


Po sąsiadach została akwarela

W domu rodzinnym mówiono oczywiście po polsku, ale po wybuchu wojny już tylko przy zamkniętych drzwiach i oknach.

- Na ulicy dziadkowie musieli rozmawiać po niemiecku. Biegle znali ten język, a ja byłem z nim dobrze osłuchany - wspomina pan Jan, którego w 1942 roku przymusowo posłano do niemieckiej szkoły. Po 3,5 roku nauki sam również doskonale władał niemieckim (co zresztą pozostało mu do dziś).

Trudno było nie znać języka niemieckiego, skoro pod numerem 3 przy ul. Nowomiejskiej (niem. Jungstädtische Str.) na siedem rodzin mieszkała tylko jedna polska - Borowskich.

Pan Jan twierdzi, że wszyscy sąsiedzi dobrze żyli ze sobą i nawet wybuch wojny nie wpłynął na ich kontakty - poza wyjątkiem.

- Dziadkowie opowiadali mi później, że jedna rodzina z dniem wybuchu wojny diametralnie zmieniła swój stosunek do nas - wspomina. - Głowa domu była chyba jakąś miejscową “szychą” w NSDAP.

Nazwiska sąsiadów sprzed ponad 70 lat wciąż pozostały mu w głowie. Rok temu miał okazję to sprawdzić - na Jarmarku Dominikańskim trafił na “Księgę mieszkańców Gdańska w 1942 r.”

- Wiedziałem, że taki spis istnieje, widziałem egzemplarz już wcześniej w jednym z gdańskich antykwariatów, ale był szalenie drogi - opowiada pan Jan. - Znałem tego handlarza z jarmarku, Polaka z Niemiec i mówię: “Eryk, mogę zajrzeć do środka? Sprawdzę gdzie mieszkałem”. On nie wierzył, że pamiętam. Sam otworzył księgę i kazał mi wymieniać nazwiska. Na sześć podałem cztery!

Handlarz z jarmarku zgodził się na wykonanie zdjęcia pamiętnej strony. Pan Jan z dumą pokazuje fragment księgi z nazwiskiem dziadka.

Borowski - Tischler, czyli Borowski - stolarz. Fragment spisu mieszkańców Gdańska w 1942 r.

O tym, że stosunki Borowskich z niemieckimi sąsiadami były bardziej niż poprawne, świadczyć może akwarela przedstawiająca ul. Mariacką, którą Bolesława Borowska dostała na urodziny od sąsiada z naprzeciwka - Eugena Jaeckela. Obraz ocalał z pożaru i do dziś zdobi ścianę w salonie w oruńskim mieszkaniu pana Jana.

Po zakończeniu działań wojennych Borowscy zamieszkali przy ul. Robotniczej i stracili kontakt z dotychczasowymi sąsiadami. Wielu gdańskich Niemców uciekło jeszcze pod koniec wojny, reszta została prawie całkowicie wysiedlona w ciągu pierwszych lat po jej zakończeniu.

Babka i ciotka pana Jana spotkały jeszcze przypadkowo jedną z dawnych sąsiadek i pożegnały ją na dworcu Gdańsk Główny przed wyjazdem do Niemiec.

- W nowym miejscu zamieszkania mieliśmy jedną sąsiadkę Niemkę. To była panna z dzieckiem, która postanowiła zostać w Polsce, bo nie miała żadnych krewnych - dodaje pan Jan. - Wynajęła jeden z pokoi w swoim mieszkaniu Polakowi i tak się szczęśliwie złożyło, że zakochali się w sobie i pobrali. Córka tej pani żyje do dziś w Gdańsku, znam ją bardzo dobrze. Jej matka nauczyła się z czasem polskiego, ale nigdy dobrze. Nawet pięćdziesiąt lat po wojnie czuło się, że nie jest to jej mowa ojczysta, mówiła po swojemu.

Akt ślubu rodziców Jana Małgorzewicza z dopiskem ks. Rogaczewskiego.


Pamiętam jak wczoraj

Jan Małgorzewicz miał dziewięć lat, kiedy wojska radzieckie szturmowały Gdańsk w marcu 1945 r. Doskonale zapamiętał płonące miasto, ucieczkę rodziny z domu, noce spędzone w schronach. Na kilka godzin przed wkroczeniem armii radzieckiej lokatorzy domu przy ul. Nowomiejskiej schronili się w piwnicy, słuchając odgłosów ostrzału na zewnątrz. Raptem do miejsca schronienia wpadł zziajany żołnierz niemiecki - łącznik, który miał dotrzeć do stanowiska swej armii na Górze Gradowej z rozkazem wysadzenia stalowego wiaduktu przy Bramie Oliwskiej.

- Nasi sąsiedzi powiedzieli do niego: “gdzie ty w tym ostrzale chcesz dalej iść? Nie idź, zginiesz, a Rosjanie i tak już blisko” - opowiada gdańszczanin. - Przekonali go żeby został. Rozebrali z munduru, a sąsiadka z góry, pani Gertruda Marksowa, poszła do swojego mieszkania i przyniosła cywilne ubranie po mężu, który był na froncie - kontynuuje wspomnienia. - Szybko pobiegliśmy na podwórze, sąsiedzi wykopali głęboki dół. Wrzucili do niego mundur, maskę gazową oraz pistolet maszynowy dezertera i szybko to zasypali. Nie trwało długo, a pierwsi Rosjanie wpadli do nas do piwnicy. Pamiętam ten epizod jak wczoraj, każdy szczegół munduru tego żołnierza, jego twarz wykrzywioną strachem.

Kiedy dzisiaj opowiada o strasznym głodzie, który panował w Gdańsku tuż po wojnie, słuchaczom trudno jest w to wierzyć (na przykład jego siedmio- i dziesięcioletnim wnuczkom). Trudno przecież dziś wyobrazić sobie, że w mieście nie było chleba.

- A tak było. Bodajże na początku 1946 roku pojawił się jeden z pierwszych piekarzy, pan Marian Buczek, który objął przedwojenną piekarnię przy ul. Jana z Kolna. Jak był już chleb, to był raj na ziemi. I bułki! - wspomina gdańszczanin. - A dzisiaj? Na każdej ulicy dziesięć piekarni, a ile chleba w śmietniku można znaleźć….

Głównym źródłem pożywienia były ziemniaki, pochowane jeszcze gdzieniegdzie po gdańskich piwnicach. Bolesława Borowska gotowała je w mundurkach i przyrządzała “sos”, w którym maczano kartofle - zasmażoną na sucho mąkę z domieszką wody.

- Zdarzało się, że ludzie z głodu na ulicach umierali, zwłaszcza starsi samotni Niemcy byli w tragicznej sytuacji - dodaje.

Oczywiście, Polakom było dużo łatwiej zdobyć pożywienie. Ciotka Helena Zielińska była krawcową i jej fach okazał się bezcenny dla całej rodziny. Jeden z sąsiadów przy ul. Robotniczej, niejaki pan Sosnowski był etatowym bosmanem w Marynarce Wojennej. Kiedy dowiedział się, że pani Zielińska szyje, ucieszył się - marynarze potrzebowali kogoś, kto naprawi stare i obstaluje nowe mundury. Brak maszyny do szycia, która spłonęła w marcu 45 roku nie był problemem.

- Bosman zabrał ciocię i mnie do magazynu przy Dyrekcyjnej i otworzył przed nami halę, gdzie była chyba setka maszyn do szycia! - relacjonuje pan Jan. - Ciocia Helena wybrała dobry sprzęt, dołożyła nici i igły, a marynarze wzięli to wszystko na wózeczek i przywieźli do nas do domu.

Przez kilka miesięcy Helena Zielińska “obszywała” więc Marynarkę Wojenną, a w zamian dostawała smalec i puszki mięsne z wojskowego deputatu. Później, w 1947 roku rozpoczęła pracę w spółdzielni krawieckiej Ogniwo, założonej w barakach przy Bramie Oliwskiej i szyła ubrania dla gdańszczan aż do emerytury.

Szczęśliwa książeczka oszczędnościowa dla rocznego Jasia.


Polonia? Co za Polonia!

Przedstawicielom gdańskiej Polonii po wojnie nie było łatwo.

- Ja jako dziecko tego nie odczuwałem, ale przez długie lata Polacy z przedwojennego Gdańska nie byli akceptowani przez ludność napływową. Odczuła to cała moja rodzina - uważa pan Jan. - Cóż z tego, że mówiliśmy po polsku? Ponieważ byliśmy gdańszczanami, uważali nas automatycznie za Niemców. Owszem, zarówno ojciec, jak i wujek dostali dobrą pracę, bo byli wykształceni i znali niemiecki. Ale traktowano nas nieufnie, z góry - zwłaszcza władza - podkreśla. - Babcia wspominała często wizytę w urzędzie, gdzie przedstawiła się jako przedstawicielka gdańskiej Polonii. “Co za Polonia?!? Pierwsze słyszę, pani Niemką była!” Tak odpowiedzieli.

Na szczęście w Szkole Podstawowej nr 1 przy ul. Wałowej, gdzie dziewięcioletni Janek rozpoczął naukę (od czwartej klasy), nie było takich problemów.

- W podstawówce była istna mieszanina: autochtoni, napływowi ze wschodu, Wilno, Lwów, Warszawa, inne rejony.... - wylicza. - My jako dzieci nic sobie nie robiliśmy z niemiłych klimatów dorosłych. Stanowiliśmy jedną paczkę. Zabawa i nauka były dla nas najważniejsze. Nikt nikomu nie wytykał, że: “ty Niemiec, a ty Rusek”.

Jednak znajomością niemieckiego polski uczeń publicznie się nie chwalił. Wyjątkiem byli sąsiedzi - kiedy ktoś znalazł gdzieś na strychu czy w ruinach intrygującą niemiecką książkę, mapę, albo instrukcję obsługi - zaraz przybiegał do niego z prośbą o przetłumaczenie.

Kandydat Małgorzewicz mówi o “Problemach”

Żeby zostać uczniem I Liceum Ogólnokształcącego w Gdańsku trzeba było pomyślnie przejść rozmowę kwalifikacyjną z profesorską komisją. Panu Janowi przysłużył się w tym przypadku udział w rodzinnych imprezach u wuja w Sopocie. Nastolatek nudził się w towarzystwie dorosłych i spędzał imieniny na lekturze miesięcznika “Problemy”, które prenumerował krewny. Przeglądał więc artykuły, zawsze bogato ilustrowane. Spodobał mu się m.in. tekst o obrazie Jana Matejki “Hołd Pruski”. Egzaminujący profesor zapytał kandydata Małgorzewicza, co czyta. Usłyszawszy, że “Problemy” powiedział: “Niemożliwe! A co tam wyczytałeś?”

- Na co ja, że ciekawy tekst o “Hołdzie Pruskim”. Profesor dopytał o szczegóły obrazu i powiedział: “Jesteś przyjęty!” - wspomina późniejszy uczeń jedynej ówcześnie męskiej klasy w I LO, składającej się z 49 łobuzów!

- Numery robiliśmy takie, że się pedagogom włosy podnosiły - śmieje się. Niezwykłą klasę uwiecznił w wydanej niedawno książce kolejny jej uczeń - Wacław Dobosz-Tempski.

Dwulatek Jaś w oknie mieszkania przy ul. Nowomiejskiej, od l.: Bolesława Borowska i Helena Zielińska.


Grób matki stracony z oczu

Do wymarzonej Szkoły Morskiej w Gdyni zabrakło mu… kilku kilogramów wagi. Podstawowym warunkiem przyjęcia były odpowiednie warunki fizyczne. Ponieważ bardzo chciał pływać, rozpoczął pracę na jednostkach floty Przedsiębiorstwa Robót Czerpalnych w Gdańsku. Z czasem zaocznie ukończył również wymarzoną uczelnię. Pracował w portach całego świata przy pracach czerpalno-pogłębiarskich i wydobyciu kruszywa budowlanego z dna morskiego. Często wyjeżdżał na wielomiesięczne kontrakty.

Podczas jednego z takich wyjazdów zlikwidowany został grób jego matki. Małgorzata Małgorzańska pochowana została na cmentarzu parafialnym św. Józefa i św. Brygidy (przy dzisiejszej ul. Giełguda, powyżej Placu Zebrań Ludowych). Po wojnie nekropolia została zamknięta. Większość nagrobków - z napisami w języku niemieckim, została zniszczona.

- Grób mojej mamy, biały kamienny obelisk zakończony krzyżem, stał nienaruszony przez kolejne 27 lat po wojnie! Wandale go zostawili, bo miał inskrypcje po polsku “tu spoczywa …” - opowiada gdańszczanin. - Po tych blisko trzydziestu latach również i ten pomnik został przewalony, a na początku lat 80-tych władze postanowiły zrównać ten cmentarz z ziemią - wspomina. - Nie było mnie wtedy w kraju, a i moja żona też nic nie wiedziała na ten temat. Kiedy przyszedłem zapalić znicz, okazało się, że grobu już nie ma! Byłem zrozpaczony. Do dziś mama tam leży... Zawsze na wszystkich świętych chodzę w miejsce, gdzie była jej mogiła, zapalam lampkę i modlę się.

Od parkietów po zapałki

Jan Małgorzewicz przez całe życie pielęgnuje pamięć o przedwojennym Gdańsku i szuka śladów przeszłości swojej rodziny. Jako uczeń Jedynki często spędzał popołudnia w czytelni pobliskiej Biblioteki Gdańskiej (dziś Biblioteka Gdańska Polskiej Akademii Nauk), czytając wszystkie dostępne wówczas wydawnictwa na temat miasta. Urlopy również często poświęcał na pogłębianie swojej wiedzy o historii Gdańska. A tym bardziej zajmuje się tym teraz - na emeryturze.

Na półkach w jego mieszkaniu stoją oczywiście wszystkie tomy albumów fotografii przedwojennych z serii “Był sobie Gdańsk”. Kolekcjonuje również inne tego typu wydawnictwa. Szuka śladów miejsc, których dziś już nie ma, a w których mieszkało liczne rodzeństwo ze strony babki (Zielińscy).

- Nie wierzyłem w życiu, że zobaczę jeszcze budynek przy ul. Łagiewniki, w którym mieszkała jedna z ciotek. Często odwiedzaliśmy ją przed wojną. A jednak się udało! - pan Jan pokazuje fotografię kamienicy.

Wszystkie budynki, w których mieszkali jego krewni z rodziny Zielińskich, uległy zniszczeniu w czasie wojny. Za wyjątkiem jednego - kamienicy, która była własnością Franciszka Zielińskiego, brata babki Jana Małgorzewicza. Chodzi o dom stojący naprzeciwko Ratusza Staromiejskiego, ten z mapą nieba od strony placu z pomnikiem Jana Heweliusza.

Z wujem Franciszkiem łączy się jeszcze inna, ciekawa i smutna opowieść. Przed wojną prowadził on fabrykę parkietów, również przy ul. Łagiewniki. Tuż przed wrześniem 1939 roku wuj fabrykant zainwestował ciężkie pieniądze w sprowadzony ze Szwecji nowy park maszynowy. Kiedy wybuchła wojna, Niemcy natychmiast zarekwirowali fabrykę i do 1945 roku produkowano tu skrzynki do amunicji. Franciszka Zielińskiego zmuszono do przyjęcia roli nadzorcy produkcji - w końcu nikt nie znał maszyn tak jak on.

Fabryka przetrwała wojnę, ale nowa władza znacjonalizowała ją. Maszyny wywieziono na ul. Twardą na Zielonym Trójkącie, gdzie latami służyły do produkcji zapałek.

- No i wuj już nigdy swej fabryki nie odzyskał. Miał dostać od państwa odszkodowanie w wysokości dwóch milionów złotych, ale nie chciał. Nie mógł zrozumieć co to nacjonalizacja - tłumaczy gdańszczanin. - Zestarzał się szybko i zmarł ze zgryzoty w 1948 roku.

Teren byłego cmentarza parafialnego św. Józefa i św. Brygidy. Pan Jan modli się w miejscu, w którym pochowana została jego matka.


Człowiek legenda i Muzeum II Wojny Światowej

Skąd w nim tak duża potrzeba szukania śladów przeszłości miasta, w którym spędził całe życie? Jak to możliwe, że w osiemdziesięcioletniej głowie zachowało się tyle szczegółowych wspomnień?

- W moim domu rodzinnym stale mówiło się o Gdańsku. Kiedy chodziłem z dziadkami do centrum po zakupy, zawsze opowiadali o wszystkich ważnych miejscach po drodze, zaszczepiając mi miłość do miasta - tłumaczy. - Mam to szczęście, że obdarzony zostałem dobrą pamięć, zwłaszcza wzrokową, przez co tyle zostało z tych moich wczesnych wspomnień.

Na szczęście lubi się nimi dzielić. Wielokrotnie występował w Radiu Gdańsk - jest zresztą wiernym słuchaczem rozgłośni od samego początku, czyli od czerwca 1945 roku, kiedy to słuchał audycji radiowych do późnej nocy dzięki skonstruowanemu własnoręcznie kryształkowemu odbiornikowi.

- Pan Jan to człowiek legenda. Wspaniały gość naszych audycji turystycznych sprzed kilku laty - mówi Dariusz Podbereski, dziennikarz Radia Gdańsk. - Przyszedł kiedyś do naszego plenerowego studia. Nadawaliśmy na żywo z miejsca, gdzie kiedyś działał kultowy bar Krewetka. Przez trzy godziny zasypał nas niesamowitymi anegdotami z historii miasta i tak już zostało. Zapraszaliśmy go regularnie i zawsze brakowało czasu na wszystkie opowieści.

Pana Jana niedawno odwiedziła ekipa filmowa z Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.

- Od kilku lat realizujemy nagrania notacji filmowych ze świadkami historii. W szerokiej tematyce znajdują się również zagadnienia związane z Gdańskiem. Jednym z takich świadków historii jest właśnie pan Jan Małgorzewicz - mówi Waldemar Kowalski z Muzeum II Wojny Światowej. - Jego wspomnienia, które nagraliśmy, obejmują m.in. okres wojenny, gdzie opowiada o nauce w szkole niemieckiej, w tym o obowiązkowym udziale młodzieży w masówkach, np. z okazji urodzin Hitlera - opowiada Kowalski. - W chłopięcej pamięci zapisały się na trwałe fakty związane z przerwaniem nauki w styczniu 1945 r., z nalotami na miasto, ostrzałem artyleryjskim, pożarami domów i wejściem wojsk sowieckich, 26 marca 1945 r.

Pierwszymi słuchaczami wspomnień byli jednak synowie Jana Małgorzewicza: - Opowiedziałem im o przeszłych dziejach rodziny, żeby nie poszło w niepamięć. Namawiają, żebym książkę napisał. Może kiedyś…

TV

Kaszubi – tożsamość obroniona. Rozmowa z prof. Cezarym Obrachtem-Prondzyńskim