Złe czasy, dobre czasy
Tym chłopcem był Edzio Godawa. Pochowano go pod Taszkientem, w Uzbekistanie - dzisiaj jest tam polski cmentarz wojskowy Olmazor I. Niewielki nagrobek, oprócz imienia, nazwiska i wieku, zawiera jedno słowo: “junak”, co w języku polskim oznacza odważnego młodego mężczyznę. Takie określenie w odniesieniu do dwunastolatka?!
Nonsens - jeśli odniesiemy to do naszych obecnych realiów.
Jednak wówczas, w 1942 roku, było mnóstwo polskich dzieci, które zbyt dużo widziały, zbyt dużo doświadczyły, aby nie przekroczyć granicy dorosłości. Sieroty, półsieroty. Wystarczy uważnie obejrzeć twarze na kilku z setek zdjęć, jakie zrobił im Abolgassem Jala, fotograf z miasta Isfahan w Iranie.
Edzio Godawa był jednym z nich, ale nie przeżył podróży pociągiem przez stepy Uzbekistanu. Gdyby mu się udało, dojechałby do portu w Krasnowodzku, który dzisiaj nazywa się Turkembaszy i leży w Turkmenistanie. Następnie byłaby podróż przez Morze Kaspijskie, na niemiłosiernie zapełnionym pokładzie jednego ze statków. Dalej - wysiadka na nabrzeżu w porcie Pahlavi. Potem - miesiące spędzone w przyjaznym Iranie, gdzie wówczas, w 1942 roku, znalazło się ponad 120 tys. Polaków, głównie wojskowych. Wśród 43 tys. cywilów było 18 tysięcy dzieci.
Wystarczy wstukać imię i nazwisko do wyszukiwarki, aby przekonać się, że po Edwardzie Godawie w Internecie nie ma śladu.
W sieci można znaleźć kogoś o tym samym imieniu i nazwisku, młodszego o pokolenie. Absolwent renomowanej uczelni w Warszawie, w młodości członek Niezależnego Zrzeszenia Studentów, dziś - przedsiębiorca. Być może krewny tamtego chłopca, który został gdzieś tam w stepie.
Wagony na wszystko
Te cmentarze, podobnie jak Olmazor I, zawsze leżą gdzieś blisko torów kolejowych. Znaczą szlak, którym odbywała się ewakuacja ze Związku Radzieckiego do Iranu.
Był kwiecień. Pociągi jechały wolno przez sowiecki Uzbekistan i Kazachstan, co jakiś czas stawały w stepie. Były czymś zupełnie niezwykłym w tym więzieniu narodów, jakie zbudowała stalinowska Rosja. Wyjątkowość polegała na kierunku jazdy - poza granice ZSRR, ku wolności.
O takich wagonach zwykło się mawiać, że “bydlęce”, ale odpowiedniejsze byłoby słowo “towarowe”. Sowieci w swoim imperium wozili nimi wszystko. Jeśli chodziło o transport ludzi, w narożniku wagonu był otwór, żeby można było się załatwić, kucając przy nieszczęsnych towarzyszach podróży.
Miliony ludzi, w tym setki tysięcy Polaków, poznały te wagony od środka. Jedna z najważniejszych funkcji: wozić na Sybir tych, których władza radziecka uznała za wrogów i skazała na zatracenie.
Po kolei odbierano zesłańcom: wolność, prywatność, nadzieję.
W pierwszej kolejności umierały osoby w podeszłym wieku, małe dzieci i osoby pozbawione rodzin, przyjaciół, u których można było szukać wsparcia.
Końcowa stacja - zawsze gdzieś na końcu świata, w tajdze lub w stepie. Krótko mówiąc - Sybir. Gdyby to nie było straszne, dzisiaj powiedzielibyśmy, że coś jak szkoła survivalu, imienia Josifa Wissarionowicza Stalina.
Byli oczywiście też tacy, którym trafił się gorszy los. Zamiast udziału w kolonizacji Sybiru - prycza w baraku gułagu, skąd strażnicy pędzili nieszczęśników do pracy ponad siły w kopalni, kamieniołomie, przy wyrębie lasu. Marne wyżywienie, szkorbut i inne choroby. Śmierć w gułagu była kwestią czasu.
Nie dotarli do Andersa
Marian Jonkajtys na Sybir został wywieziony z mamą i rodzeństwem z Augustowa, w 1940 roku. Miał wtedy 9 lat. Rodzice w wolnej Polsce byli nauczycielami w gimnazjum. We wrześniu 1939 r. w walkach z bolszewikami zginął jego starszy brat. Ojca aresztowało NKWD. Reszta rodziny została zapędzona do wagonu i przetransportowana do kołchozu w stepach Kazachstanu. Na powitanie usłyszeli od “naczalnika”, że na to zostali przewiezieni, żeby tutaj wyzdychać.
- Jak dziesiątki tysięcy polskich dzieci, na zesłaniu doświadczyłem ciężkiej fizycznej pracy ponad siły, głodu, wszy, chorób, nędzy i poniewierki - wspominał.
Jonkajtysowie nie wiedzieli, że tworzona jest jakaś Armia Polska na Wschodzie, na czele której stoi generał Władysław Anders. Nie mieli pojęcia, że Stalin ogłosił dla Polaków “amnestię”. A nawet jeśli coś na ten temat obiło się o uszy, nie mieli jak bezpiecznie dotrzeć do tej Armii Andersa. Było zbyt późno, zbyt daleko, zbyt niebezpiecznie. W podobnym położeniu znajdowała się większość polskich zesłańców.
- Chyba tylko dzięki opiece Matki Bożej Częstochowskiej i heroicznej postawie naszej Matki w walce o przeżycie, w kwietniu 1946 r. wróciliśmy do Kraju - mówił Marian Jonkajtys.
W PRL został aktorem i nauczycielem akademickim. Już po przełomie ustrojowym w Polsce, Marian Jonkajtys napisał wiersz, który po dodaniu podniosłej melodii stał się hymnem dopiero co reaktywowanego Związku Sybiraków.
Marian Jonkajtys zrobił też Różaniec Sybiru. To dzieło sztuki martyrologicznej, rodzaj instalacji. Drewniane elementy przypominają katolicki różaniec, tyle że zamiast paciorków są deseczki w kształcie wagonów kolejowych - na każdym z nich nazwa miejscowości, związanej z cierpieniem Polaków na Sybirze.
Po 83 latach
Olmazor I znajduje się na skraju miasta Wriewskij, nazwa jeszcze z czasów ZSRR. Po drugiej stronie Wriewskiego jest cmentarz Olmazor II. Polskie ofiary spoczywają na obu, w sumie około 70 osób. Ich kwatery sąsiadują przez eleganckie kamienne ogrodzenie z samotnymi i coraz bardziej zapomnianymi grobami z czasów sowieckich.
Władze niepodległego Uzbekistanu postarały się, by rządowa delegacja z Polski miała poczucie, że jest godnie podejmowana. 7 października 2025 roku polewaczka zrosiła drogę, co na jakiś czas powstrzymało tumany kurzu. Żołnierze polskiej kompanii honorowej stanęli przy cmentarnym pomniku, ramię w ramię z żołnierzami Uzbekistanu. Grała uzbecka orkiestra wojskowa.
Przemówienia, wręczenie odznaczeń dla osób zasłużonych dla pielęgnowania polskiej pamięci.
Kwiaty pod pomnikiem złożyli Lech Parell, szef Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, senator Bogdan Borusewicz, wysocy rangą oficerowie Wojska Polskiego, przedstawiciele Związku Sybiraków i Rodziny Katyńskiej.
Orkiestra zagrała Mazurka Dąbrowskiego. Wybrzmiał także Marsz Sybiraków.
Nieopodal cmentarza, pod cienistym drzewem, ludzie z miasteczka postawili stół z poczęstunkiem. Były miłe pogawędki. Urodzona w Kazachstanie gdańszczanka Nella Hajdaczuk, przez chwilę tańczyła z miejscowymi na sposób, jaki zapamiętała z dzieciństwa.
Podpis Sikorskiego
Dziś mało kto wie, poza historykami, jak dramatyczne okoliczności towarzyszyły utworzeniu Armii Andersa. W połowie 1941 roku Ameryka wciąż nie zamierzała angażować się w “europejską awanturę”. Wielka Brytania była zupełnie osamotniona w walce z Niemcami, którzy rozpanoszyli się na kontynencie.
22 czerwca 1941 roku III Rzesza niespodziewanie zaatakowała Związek Radziecki. Przyparty do muru Stalin z dnia na dzień zgłosił chęć współpracy z Londynem. Był to moment zbawienny dla Brytyjczyków. Churchill przystąpił do montowania jak najszerszej koalicji. Bardzo liczył na zaangażowanie Polaków.
Nie było to jednak takie proste. W polskich środowiskach Londynu rosła niezadowolona opozycja, która nie chciała słyszeć o żadnej ugodzie, póki Stalin jednoznacznie nie potwierdzi nienaruszalności przedwojennych granic. Tymczasem, nawet w tak trudnej sytuacji, władca Kremla nie zamierzał sobie wiązać rąk wobec Polski. Gen. Sikorski znalazł się między młotem i kowadłem. Naciskany przez Churchilla, premier zdecydował się podpisać umowę z Sowietami, nawet bez gwarancji granic. Kluczowe dla niego było, że uratuje rodaków skazanych w ZSRR na represje, głód i poniewierkę.
Generał zapłacił za to cenę. Po podpisaniu układu Sikorski-Majski do dymisji podała się połowa ministrów w londyńskim rządzie. W polskich środowiskach emigracyjnych nastąpił głęboki kryzys polityczny.
Anders, polski Mojżesz
Ustępstwa Stalina były tymczasowe. Gdy w grudniu 1941 roku Sowieci obronili Moskwę i poczuli się pewniej, gen. Władysław Anders zauważył, że radzieckie władze usztywniają swój stosunek wobec Polaków. Mnożono problemy zaopatrzeniowe i biurokratyczne.
Anders, który jeszcze z czasów I wojny światowej znał bolszewików jak zły szeląg, zaczął brać pod uwagę najgorsze scenariusze.
Dla gen. Władysława Andersa pierwszym groźnym sygnałem była zapowiedź ze strony Sowietów, że ograniczą dostawy racji żywnościowych do poziomu 40 tysięcy osób. To zapowiadało katastrofę.
Generał podjął decyzję o ewakuacji do Iranu. Nie wyobrażał sobie porzucenia cywilów, w szczególności kobiet i dzieci - dlatego zabrał wszystkich, nawet wbrew napływającym z Londynu rozkazom.
Ewakuacja Armii Andersa wszystkim była na rękę. Brytyjczycy potrzebowali w Iranie wojska. Stalin, który rzeczywiście chciał się pozbyć Polaków, nie protestował, a nawet zgodził się dać do dyspozycji środki transportu.
Podstawiono pociągi. Udostępniono Polakom statki, którymi przepłynęli Morze Kaspijskie - do Iranu.
Padł na kolana, płakał
Andrzej Chendyński miał wówczas zaledwie pięć lat. Jedyny z całej rodziny, który ocalał. W 1939 roku mieszkali we Lwowie. Tata był wojskowym, poszedł na wojnę, dostał się do niewoli, i tyle go wtedy widzieli. Miasto zajęli Sowieci, panią Chendyńską z trójką malutkich synów wywieźli do Uzbekistanu. Najpierw umarł tam starszy Józio, potem mama. Andrzej z młodszym Michałem byli w sierocińcu, obaj zostali przygarnięci przez Andersowców. Jednak Michał nie przeżył podróży, jego malutkie zwłoki po prostu wrzucono ze statku do Morza Kaspijskiego.
- Gdy po latach, podczas zagranicznego wyjazdu, powiedziano mi, że stoimy na brzegu Morza Kaspijskiego, coś we mnie wstąpiło, pobiegłem do samej wody, padłem na kolana i płakałem.
Rok temu Andrzej Chendyński uczestniczył z delegacją Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych w uroczystościach jubileuszowych na Monte Cassino. Pomyślał, że generał Władysław Anders był jak biblijny Mojżesz, wyprowadzający lud z niewoli. Gdy zakończyła się oficjalna pompa, samotnie poszedł na kamienny plac, którego powierzchnia ma wygląd wielkiego orderu Virtuti Militari. Jest tam płyta nagrobna, a pod nią prochy Władysława Andersa. Andrzej Chendyński stał w milczeniu przez dłuższą chwilę. Emocje chwytały za gardło. Powiedział cicho: “Dziękuję. Dziękuję, Panie Generale”.
Spełnione marzenia
Tych, którzy poszli z Armią Andersa do Iranu dziś jest już garstka, mają po 90 i więcej lat.
Zaproszenie do udziału w rządowej delegacji przyjął Stanisław Guścin, rocznik 1932. Był 10-latkiem, gdy dotarł do Iranu jako junak - bo tak polskie dowództwo zakwalifikowało wówczas chłopców w wieku szkolnym, by uratować im życie. Stanisław Guścin jest mieszkańcem angielskiego miasta Leeds, chodzi powolutku, o lasce. Do Uzbekistanu i Kazachstanu wybrał się z córką, bo trudno w wieku 93 lat ryzykować samodzielnie tak daleką podróż.
Większość uczestników to dzieci sybiraków.
- Spełnienie marzeń mojego życia - mówi pani ze Szczecina. - Urodziłam się tutaj, ale nic nie pamiętam. Byłam zbyt mała, gdy po wojnie rodzice dostali pozwolenie na wyjazd do Polski. Często myślałam sobie, jak wygląda ten Kazachstan, czytałam książki i artykuły, żeby coś wiedzieć. A teraz dane mi było to wszystko zobaczyć.
Gdańszczanka Nella Hajdaczuk urodziła się w 1950 roku, także w Kazachstanie. W pewnym sensie jest dzieckiem, które swoje życie zawdzięcza okrucieństwu Stalina. Jej mama, Emilia, była podlotkiem, gdy w 1940 roku wywieziona została z rodziną na Sybir. Na zesłaniu poślubiła Walentego Gupperta, zrusyfikowanego Niemca nadwołżańskego. Gdyby nie zsyłka, nigdy by się nie poznali. A tak - na świat przyszła szóstka dzieci. Rodzice pasowali do siebie, byli zaradni i pracowici. W 1957 roku mama zdecydowała, że jadą do Polski. Dla taty była to wyprawa do zupełnie obcego świata, ale nie protestował.
- Ucieszyłam się teraz, na tę podróż, bo mam z Kazachstanu same piękne wspomnienia - mówi Nella.
To się nie zmieni
Olmazor I i Olmazor II w Uzbekistanie, Szokpak Baba i Mankent w Kazachstanie. Polskich cmentarzy wojskowych w Azji Środkowej jest w sumie 22. Wszystkie są objęte opieką rządu RP. Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych nie ustaje w poszukiwaniu kolejnych miejsc pochówku.
W Szokpak Baba tory kolejowe znajdują się bardzo blisko cmentarza, około 50 metrów. Nad grobami Polaków modły wznosili wojskowi kapelani: katolicki, protestancki i prawosławny. Polscy żołnierze zadbali o ceremoniał wojskowy.
Gdy przemawiał minister Lech Parell, jego głos zagłuszył przejeżdżający pociąg towarowy.
Rozmowy po uroczystościach: że widać, jak Kazachstan i Uzbekistan krok po kroku uwalniają się od “ruskiego mira”. Idą własną drogą, umiejętnie balansując między Chinami i Turcją, jednocześnie starają się nie drażnić Kremla.
Pod Astaną jest muzeum, którego w obecnej Rosji nie ma i być nie może, bo Stalin miał przecież rację, że robił to co robił.
Muzeum nazywa się AŁŻIR, co po polsku można przetłumaczyć jako Akmoliński Obóz Żon Zdrajców Ojczyzny. Tysiące kobiet w czasach sowieckich traciło tutaj swoją młodość, zdrowie, wiele z nich także życie. Wśród nich - licznie reprezentowane Polki.
Pod gołym niebem w AŁŻIR stoi wagon pomalowany na kolor rudy. Wewnątrz, za zakratowanym wejściem są manekiny - symboliczny obraz nieszczęśników, na których spadły sowieckie represje.
Między wizytami na cmentarzach i w miejscach pamięci - poważne Polaków rozmowy. Że Rosja się nigdy nie zmieni: by istnieć, zawsze będzie potrzebowała cara, po wsze czasy pozostanie agresywnym imperium, jedynie przyczajonym na czas kryzysu. Zawsze będzie tam panowała kultura przemocy, brak szacunku dla wszystkich, którzy Kremlowi “nie mogą podskoczyć”. Dlatego Polska musi być silna w Europie, musi wytrwale budować swoją gospodarkę i armię.
- Ukrainie pomagać?
- Tutaj zdania są podzielone - odpowiada ktoś.
- Jak to podzielone? Jeśli Ukraina upadnie, to kto będzie następny?