
Ludzie chcą wiedzieć
- Cały czas nie dowierzam, dla mnie to jest jak zły sen - mówi strapionym głosem przez telefon Sławomir Ingielewicz, współwłaściciel hali ZNTK na Przeróbce, którą w środę, 5 lutego strawił pożar. Z dymem poszło 65 procent obiektu.
Rozmawiamy w późnych godzinach popołudniowych dzień po pożarze. Sławomir Ingielewicz ze zmęczenia ledwie trzyma się na nogach. Wcześniej były zeznania na policji i wiele innych rozmów, jakie trzeba odbyć, skoro prowadzisz dwa duże biznesy i właśnie znalazłeś się w tak trudnej sytuacji. Ludzie chcą wiedzieć, co dalej: pracownicy, klienci, rodzina, kooperanci, znajomi związani z branżą eventową.
Pozycja zawodowa zobowiązuje. Oprócz tego, że Sławomir Ingielewicz był współwłaścicielem hali i wynajmował w niej innym podmiotom powierzchnie magazynowe, to przede wszystkim prowadzi firmę Grupa Profit, która od trzech dekad zajmuje się obsługą koncertów, festynów, wszelkich imprez masowych. Robili to kompleksowo: od stawiania konstrukcji scenicznych, przez nagłośnienie, oświetlenie, po multimedia, pokazy laserów... W dorobku wielkie wydarzenia, jak obchody rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte, Festiwal Mozartiana, od 25 lat inscenizacje bitwy pod Grunwaldem.

Pechowa godzina
Pożar wybuchł po trzynastej.
- Byłem w tym czasie w biurze, gdy przybiegł do mnie syn i mówi, że czuć smród spalenizny. Biuro było położone po przeciwnej stronie hali, gdzie było zarzewie ognia. Pobiegliśmy tam zobaczyć, co można zrobić, bo mieliśmy całą masę gaśnic. Ale hala jest dość wysoka, a ogień przepalił już drewniany dach i papę zabytkowego budynku. Nikt przecież nie wejdzie na płonący dach z gaśnicą, a ogień rozprzestrzeniał się bardzo szybko.
Nic nie mogli zrobić, tylko dzwonić po straż pożarną. Na szczęście dbali o to, żeby drogi ewakuacyjne były sprawne, więc ludzie szybko opuścili halę. W chwili wybuchu pożaru, w środku było około 60 osób.
Mieli oczywiście coroczny przegląd przeciwpożarowy, inspekcję budowlaną, wymagane dokumenty na eksploatację, ale w obliczu takiego żywiołu wszystko było bez znaczenia.

Trzymają się razem
Cały sprzęt potrzebny do realizacji wydarzeń Grupa Profit trzymała w hali na Przeróbce. Nie tylko oni. Podobnych firm działało tu więcej, bo w tej branży raczej nie ma dożynania konkurencji, lecz współpraca - dobrze trzymać się razem, pomóc w potrzebie, pożyczyć sprzęt.
Mieli więc tu także magazyny ludzie z firm Offstage, Agencja 360, Jasno Trójmiasto, Human Element, FoxTale Events, Manufaktura Wydarzeń, Marek Wojciechowski, Maciej Kowalski, Piotr Tysiąc i inni.
Sławomir Ingielewicz: - Wszystkie te ekipy to najważniejszy zasób Gdańska i województwa, który zabezpiecza w regionie sceno-technikę i elementy pokrewne.
Takie skumulowanie firm eventowych w jednym miejscu jest korzystne, gdy się normalnie pracuje i realizuje zlecenia. Nikomu nie przyszło do głowy, że los napisze czarny scenariusz.
Bilans strat
- Spaliły się nam przede wszystkim wszystkie elementy sceniczne, duża ilość urządzeń inteligentnych, okablowanie - wylicza przez telefon Sławomir Ingielewicz. - Trochę sprzętu udało się wywieźć, uratowaliśmy samochody, co jest bardzo ważne.
Hala była ubezpieczona na 5 mln zł, ale nie jest to kwota, która pokryje całość strat. Nie wiadomo też, jak długo będzie trwała cała procedura, a sezon eventowy za pasem. Jako firma oferująca na wynajem powierzchnie magazynowe nie mogli ubezpieczyć najemców, a nie wszystkie firmy wykupiły sobie polisę.

Niektórych spotkaliśmy rano przy zgliszczach hali.
- Oooch - wzdycha ciężko Ryszard Siwy, szef FoxTale Events, po wyjściu z samochodu, w którym dopiero co przez kilkanaście minut rozmawiał przez telefon. - W naszym magazynie miałem scenę, światło, dźwięk. Całkiem duże imprezy robiliśmy, koncerty np. w Sopocie na molo, w Muzeum Emigracji w Gdyni, w całym Trójmieście. Ja straciłem sprzęt na około 200 tys., ale część firm w milionach może liczyć straty na pewno.
Firma Siwego, która działa od 10 lat, straciła cały sprzęt. Nie był ubezpieczony.
- To były nowe rzeczy, których nie zdążyliśmy ubezpieczyć. Większość firm nie miała sprzętu ubezpieczonego, bo to nie takie proste, jest masa różnych drobiazgów eventowo-sprzętowych. Zresztą ludzie nie myślą o ubezpieczeniu, jak mają do czynienia z nowo wyremontowanym magazynem. A ten taki był, nowa wylewka, nowa elektryka. Wprowadziliśmy się tutaj 2 miesiące temu.
Żeby się odbudować
Szymon Witkowski z Human Elements wyciąga wymownie klucz od magazynu, do którego również wprowadzili się 2 miesiące temu. Wcześniej mieli lokum w Gdyni, ale budynek poszedł do wyburzenia.
- Tylko to nam zostało. I jeden samochód ciężarowy - opowiada. - Ja byłem w magazynie pół godziny przed pożarem. Wziąłem ten samochód i pojechałem do klienta zabrać towar. Jadąc samochodem, zostałem zaalarmowany, że się pali.
Jego firma działa od 1989 roku. Cały majątek był w magazynie: zabudowa estrady, około 20 pontonów, 400 kapoków, 250 wioseł, silniki do łodzi, bo organizują wydarzenia i obozy dla dzieci.
- Bardzo duża kwota jest potrzebna, żeby się odbudować, kupić nowy sprzęt. Ale to nie jest tak, że pójdziemy do sklepu i kupimy, to są rzeczy pod zamówienie, czasem się czeka miesiąc, dwa. Z pomocą rodziny, znajomych i oszczędności musimy stanąć na nogi, żeby od maja wznowić wydarzenia.

Wielka wartość
Sprzętu brakuje, a podpisane umowy na realizację wydarzeń trzeba wykonać. Grupa Profit ma najbliższe zamówienie na Gdańską Galę Sportu, już 11 lutego. Następne w kalendarzu jest wydarzenie w Muzeum II Wojny Światowej, dla którego ostatnio wykonali instalację multimedialną opartą na pracach Macieja Kołodzieja, z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holocaustu.
Galę Sportu dadzą radę zrobić z ocalonym i pożyczonym od innych firm sprzętem, bo nie muszą stawiać sceny. Ale co będzie dalej?
- Wszyscy chcemy utrzymać działalność, utrzymać firmy. U mnie 12 osób ma etaty. To jest wielka wartość. To są głównie gdańszczanie, ludzie oddani, bo trzeba być pasjonatem, żeby robić w tej bardzo trudnej branży. Jest też cały szereg osób, które współpracują na umowy o dzieło lub inne. Nie poddajemy się, chcemy wszystko odtworzyć - mówi Sławomir Ingielewicz.
Słowem i czynem
Jak się okazuje, mogą liczyć na pomoc innych firm i osób.
- Branża zareagowała w ten sposób, że część firm, które znajdują się w województwie pomorskim i nie tylko, zaoferowała nieodpłatne udostępnienie sprzętu, żeby nasze firmy mogły zrealizować podpisane zamówienia. Ogłoszona jest też zrzutka. Ale nie wiemy, co będzie dalej. Latem robi się tyle wydarzeń, że będą problemy - opowiada Ingielewicz.
Ryszard Siwy: - Fajnie zareagowała cała branża, muzycy, artyści. Branża trójmiejska raczej trzyma się razem i pomaga sobie nawzajem, co w takiej sytuacji jak teraz, jest bardzo widoczne. Wielki szacunek dla nich i podziw. Sami zaczęli dzwonić, mówić, że jeżeli coś potrzebujemy, możemy przyjść i brać jak swoje. Oferują pomoc fizyczną do pracy. Są zrzutki, pieniądze wpłacają, jesteśmy naprawdę wdzięczni i dziękujemy. A mamy do realizacji koncerty już teraz, dziś, jutro, pojutrze. Musimy więc łatać dziury techniczne.
Jest też pozytywny oddźwięk spoza ścisłej branży, od osób, z którymi firma współpracowała.
- Dzwonią, pytają, czy przyjść pomóc odgruzowywać, coś robić na miejscu. Jest cała rzesza ludzi, którzy chcą pomóc, jak nie kasą, to umiejętnościami, pracą fizyczną, a kto nie ma czym, to dobrym słowem. Jest duże wsparcie. Ja ze względu na moich pracowników się nie poddam, bo to jest fantastyczna załoga. Firma to nie mury, to możliwości oparte o umiejętności, zdolności, ciężką pracę ludzi w szczególny sposób dobrany - podsumowuje szef Grupy Profit.

Wszystko w dwie minuty
W magazynie wynajmowały powierzchnie i działały też inne firmy. Wśród nich serwis samochodowy Garage 2.0 Dmytro Volkova, który pochodzi z Ukrainy.
W czwartkowy poranek wraz z trzema swoimi pracownikami, też z Ukrainy, oczyszczali z resztek sadzy białą toyotę prius. To jedno z dwóch aut klientów, które udało im się uratować z płonącego warsztatu.
W tamtych dramatycznych chwilach nie od razu rzucili się ratować dobytek. Najpierw próbowali z gaśnicą dostać się do części hali, gdzie był ogień. Później biegali po innych firmach i alarmowali, że pożar, bo nie wszyscy jeszcze wiedzieli.
- Z biura wynieśliśmy tylko jakieś bzdury, bo była panika, bo wszystko się zadziało w dwie minuty. Moi chłopcy nie zdążyli nawet zabrać swoich dokumentów z szatni, tak szybka była ta akcja - mówi Dmytro Volkov. - Utopiłem około pół miliona złotych w narzędziach, podnośnikach, samochodach klientów, częściach - bardzo dużo było tego na magazynie, bo obsługiwaliśmy floty taksówkarskie.
Mieli ubezpieczenie OC, ale prawdopodobnie, jak mówi agent ubezpieczeniowy, to nie pokryje żadnej straty, bo OC działa wtedy, gdy np. samochód spadnie z podnośnika czy naprawa zostanie wykonana nieprawidłowo. Jest jak jest, choć fajnie by było, gdyby ubezpieczyciele potraktowali ich po ludzku.

Po weselu, po pożarze
Dmytro Volkov przyjechał do Polski 10 lat temu, studiować w Opolu na Politechnice i budować później polski atom. Ale że budowa elektrowni nie ruszyła, dostał pracę w gdańskiej elektrociepłowni. Później prowadził kompanię taksówkarską. Żeby serwisować taksówki, otworzył warsztat. Ma polskie obywatelstwo.
Dopiero co wziął ślub. Są razem od 9 lat, ale pobrali się dopiero 1 lutego tego roku, dosłownie cztery dni przed pożarem.
- Było tak fajnie, wesoło. A teraz... życie, zdarza się niestety - mówi spokojnie.
Z korporacji taksówkarskiej zrezygnował, został mu tylko ten warsztat, w który włożył całą duszę i serce. Nie zbudowałby jednak tej firmy, gdyby nie jego pracownicy. To zgrana ekipa, razem doszli do wszystkiego krok po kroku.
- Musimy jak najszybciej wrócić na tor pracy - podkreśla Dmytro. - Nie chciałbym stracić swoich ludzi, bo gdzie drugich takich znajdę? Każdy ma rodzinę, potrzebuje zarabiać. Szukamy więc jakiegoś innego wyjścia i wiem, że znajdziemy.