• Start
  • Wiadomości
  • Gdański przedsiębiorca zawiózł do granicy Igora - ukraińskiego żołnierza. Mówi, co tam się dzieje

Gdański przedsiębiorca zawiózł do granicy Igora - ukraińskiego żołnierza. Mówi, co tam się dzieje

Leszek Pochroń-Frankowski pojechał prywatnym samochodem na granicę z Ukrainą, żeby pomagać. Najpierw zabrał z Warszawy Igora, 44-latka, który po to, by bronić ojczyzny ruszył aż spod granicy Szwecji z Finlandią. Potem gdańszczanin wiózł w głąb Polski ukraińskie matki i ich dzieci. - Jak ktoś raz zobaczy, co się dzieje na granicy, nie będzie umiał dalej siedzieć bezczynnie - mówi.
01.03.2022
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Książeczka wojskowa Igora. Miał ją przy sobie nawet pracując przy granicy szwedzko-norweskiej. Może nie wszyscy Ukraińcy mają zawsze taki dokument przy sobie, ale wielu tak - od 2014 roku na co dzień żyją w stanie wojny z Rosją. Teraz Putin zaatakował całym swoim wojskiem
Książeczka wojskowa Igora. Miał ją przy sobie nawet pracując przy granicy szwedzko-fińskiej. Może nie wszyscy Ukraińcy mają zawsze taki dokument przy sobie, ale wielu tak - od 2014 roku na co dzień żyją w stanie wojny z Rosją. Teraz Putin zaatakował całym swoim wojskiem
Fb Leszka Pochroń-Frankowskiego

 

W piątek był w Warszawie. Nawet sobie nie wyobrażał, że za kilka godzin stanie na granicy polsko-ukraińskiej w Zosinie. Zajrzał do Internetu, przeczytał, że trwa exodus poborowych na wojnę z Rosją, że mężczyźni, którzy chcą bronić swojej ojczyzny docierają do dworca kolejowego Warszawa-Zachodnia i stamtąd często nie mają jak jechać dalej, bo autobusy już odjechały lub jeszcze nie przyjechały. Zmęczeni ludzie, dla których liczy się każda godzina, muszą czekać wiele godzin na jakikolwiek transport.

 

Daleka podróż Igora

Trzeba było tylko wsiąść do samochodu, przejechać pół stolicy i przekonać się na własne oczy. Leszek zapytał swojego kolegę, Mateusza, czy pojedzie. Jasne, że tak!

Warszawa Zachodnia, późna pora, transportu do granicy z Ukrainą - żadnego. Zobaczyli mężczyznę w średnim wieku, z wielkim plecakiem. Wyraźnie nie miał gdzie się podziać.

- Ukrainiec? Na wojnę?

- Tak.

- Cześć. Leszek. Mateusz.

- Igor.

Poszli do pobliskiego baru, coś zjeść i pogadać. Igor pokazał swoją książeczkę wojskową. Rocznik 1978. Przy kawie mówił trochę o sobie. Mieszka w Szczecinie z żoną, synem i córką. Pracuje pod granicą Szwecji z Finlandią, był tam, gdy dostał wezwanie i przydział do armii. Konkretna jednostka, konkretny rejon działania. Igor ruszył w drogę auto-stopem, potem promem przez Bałtyk. Dwa dni podróży. Nie miał czasu pojechać do Szczecina, żeby zobaczyć się z żoną i dziećmi. Obiecał im tylko przez telefon, że wróci, na pewno wróci. 

- Zawiozę cię na granicę.

- Naprawdę? Ile trzeba zapłacić.

- Nic. Pomogę, bo Polacy i Ukraińcy powinni się trzymać razem. Zawsze tak było, ale teraz chyba jest najlepszy czas, żeby to zrozumieć.

Wsiedli do auta, jechali ponad trzy godziny. Igor mówił o sobie więcej. Służył już w ukraińskiej armii, walczył na wschodzie. Nie wszyscy koledzy wrócili do domu żywi. 

- Gdybym nie pojechał teraz walczyć, to nie tylko zdradziłbym swoją ojczyznę, ale zdradziłbym też swoich przyjaciół, zdradziłbym pamięć o nich - mówi.

 

Igor okazał się dzielnym, przyjaznym człowiekiem. Ruszył w daleką podróż, żeby jak najszybciej dotrzeć do swojej jednostki wojskowej na Ukrainie. Po drodze nie zdążył nawet zobaczyć się z żoną i dziećmi, którzy mieszkają obecnie w Szczecinie
Igor okazał się dzielnym, przyjaznym człowiekiem. Ruszył w daleką podróż, żeby jak najszybciej dotrzeć do swojej jednostki wojskowej na Ukrainie. Po drodze nie zdążył nawet zobaczyć się z żoną i dziećmi, którzy mieszkają obecnie w Szczecinie
Fb Leszka Pochroń-Frankowskiego

 

Przejście graniczne trzeba było wybrać w zależności od miejsca stacjonowania garnizonów. Pojechali więc do Zosina. Tam zobaczyli dziesiątki, setki samochodów na polskich, niemieckich, czeskich i austriackich tablicach rejestracyjnych. Tłum ludzi czekających na bliskich, znajomych, uciekających przed wojną. 

Z drugiej strony granicy, na polska stronę, szły non stop kobiety z większymi lub mniejszymi dziećmi, z maluchami na rękach. Wszyscy zmarznięci, wyczerpani, po kilometrach marszu. 

Igor rozejrzał się. Wokół było wiele takich osób, jak on. Mężczyźni, ale nie tylko - były też kobiety. Całe autokary. Większość kobiet - po swoje dzieci pozostawione na Ukrainie z dziadkami, krewnymi. Niektóre z kobiet jednak po to, by walczyć, a przynajmniej nieść pomoc w polowych szpitalach. 

Żołnierz Igor szybko złapał transport do Łucka.

Dał swojej żonie numer telefonu do swojego nowego gdańskiego kolegi, tak na wszelki wypadek. 

W poniedziałek rano Igor zadzwonił do Leszka z linii frontu, był gdzieś przy wschodniej granicy z Rosją. Jego głos nie brzmiał już tak wesoło, jak w piątek.

- Ruskie coraz mocniej naparzają - powiedział. Pożegnał się, a potem wyłączył swoją komórkę.

 

Dotrzeć tam w nocy i ujrzeć na własne oczy tłumy ludzi uciekających przed wojną to wielkie przeżycie. - Jak ktoś raz zobaczy, co się dzieje na granicy, nie będzie umiał dalej siedzieć bezczynnie
Dotrzeć tam w nocy i ujrzeć na własne oczy tłumy ludzi uciekających przed wojną to wielkie przeżycie. - Jak ktoś raz zobaczy, co się dzieje na granicy, nie będzie umiał dalej siedzieć bezczynnie
Fb Leszka Pochroń-Frankowskiego

 

Oksana, Anna, Yana

Te setki kobiet i dzieci, napływające w późny wieczór z ukraińskiej strony granicy. Wymęczone, zziębnięte, pełne niepewności. Bez mężów, partnerów - tych ukraińscy pogranicznicy nie przepuszczają. Wszyscy mężczyźni, w wieku 18-60 lat, mają obowiązek służenia krajowi. Wychodzą ludzie zza szlabanu. Dzieci - na rękach, w wózkach na barana. I jeszcze kobiety muszą taszczyć te walizy, torby, plecaki, do których spróbowały zmieścić wszystko co niezbędne na wojennej tułaczce. 

Niektórzy kierowcy po polskiej stronie podchodzą i proponują transport. Leszek też podchodzi, zaprasza do samochodu. Uchodźcy są zdezorientowani, pytają, ile to będzie kosztowało. Nie dowierzają, że za darmo - próbują płacić z góry, próbują wciskać do ręki pieniądze. Uspokajają się dopiero, gdy Leszek tłumaczy, dlaczego to robi.

Mama i dwie córki, 12 i 17 lat, jadą z Winnicy. To 370-tysięczne miasto, położone w odległości 400 km od polskiej granicy. Ostatnie 10 kilometrów szły na piechotę, na granicy stały 3 godziny. 

- Były wymęczone, ktoś z ludzi stojących po polskiej stronie dał im koce i pozwolił się ogrzać w aucie. Miały plan, żeby dostać się do Lublina na jedną noc, potem dalej jakoś na Łotwę, do rodziny. 

 

Polsko-ukraińskie przejście graniczne w Zosinie. Widoczny szlaban i idące kobiety z dziećmi. W pierwszych kilkudziesięciu godzinach panował tam chaos, w którym próbowali działać samozwańczy wolontariusze , tacy jak Leszek
Polsko-ukraińskie przejście graniczne w Zosinie. Widoczny szlaban i idące kobiety z dziećmi. W pierwszych kilkudziesięciu godzinach panował tam chaos, w którym próbowali działać "samozwańczy wolontariusze", tacy jak Leszek
Fb Leszka Pochroń-Frankowskiego

 

Nocleg w Lublinie Leszkowi udało się znaleźć przy pomocy Facebooka. Po drodze jechali od jednej stacji paliw do kolejnej. Wszędzie byli odprawiani z kwitkiem: “Nie ma, wykupili”. Dopiero na czwartej znaleźli dystrybutor z resztkami paliwa do diesla, dojechali tam “na oparach”. Wielka ulga. 

Chwila postoju, żeby wypić coś gorącego. Uciekinierki z Winnicy nie chciały nawet herbaty. Może bały się, że ktoś niepostrzeżenie wrzuci im tam jakąś tabletkę. To potencjalnie niebezpieczna sytuacja - jechać samochodem w nocy, z jakimiś dopiero co poznanymi mężczyznami, których motywacje nie do końca są jasne. I to jeszcze w obcym kraju. 

Ostatecznie dają się namówić na jedną herbatę, którą wypijają na spółkę, we trzy.

W Lublinie pożegnanie. Trzymajcie się. Bóg z Wami!

- Jak ktoś raz zobaczy, co się dzieje na granicy, nie będzie umiał dalej siedzieć bezczynnie - mówi gdańszczanin.

Akcja pomocy rozwijała się na ich oczach. Kolega Leszka postanawia przyjąć sześć osób do swojego mieszkania w Grójcu - miejsca dla nich szukała parafia prawosławna w Przemyślu. 

 

Gdańsk będzie bardzo potrzebny

- Te wrażenia z pierwszych kilkudziesięciu godzin na granicy nie były krzepiące - mówi Leszek Pochroń-Frankowski. - Dużo chaosu, przypadkowości. Pomagali tacy “samozwańczy wolontariusze” jak ja. Zresztą nie ma pewności, czy wszyscy byli tam ze szlachetnych pobudek. Wkrótce zaczął rozprzestrzeniać się esemes z ostrzeżeniem, żeby uważać na mężczyzn, którzy wypatrują na granicy samotnych atrakcyjnych kobiet z dziećmi.

Jednak już następnego dnia sytuacja zaczęła się poprawiać. Gdańszczanin przekonał się na własne oczy, że zarówno na przejściu granicznym w Zosinie, jak i w Medyce, pojawiła się zorganizowana pomoc: wolontariusze, namioty, punkty informacyjne, punkty żywieniowe. Jedzenie, koce, herbata i kawa od ręki, na miejscu.

 

W sobotę w Zosinie sytuacja była już o wiele lepsza. Zaczęły działać organizacje samorządowe i pozarządowe, nie było problemu z dostępem do informacji i transportu, w zasięgu ręki było jedzenie i gorąca herbata. Można było nawet odnieść wrażenie, że chcących pomagać jest więcej niż uchodźców
W sobotę w Zosinie sytuacja była już o wiele lepsza. Zaczęły działać organizacje samorządowe i pozarządowe, nie było problemu z dostępem do informacji i transportu, w zasięgu ręki było jedzenie i gorąca herbata. Można było nawet odnieść wrażenie, że chcących pomagać jest więcej niż uchodźców
Fb Leszka Pochroń-Frankowskiego

 

Nie było już sensu dalej jeździć po przypadkowych uchodźców. Wszyscy mogli skorzystać z transportu zapewnionego przez samorząd, organizacje pozarządowe.

- Polacy pomagają teraz jak szaleni - podkreśla Leszek Pochroń-Frankowski. - Uchodźcy z Ukrainy są w szoku. Uciekają ze świata, który stał się wrogi i nieobliczalny. Przechodzą przez granicę i widzą tłumy życzliwych ludzi, gotowych za darmo nieść braterską pomoc.   

Z całej Polski napływają dary. Tych rzeczy jest tyle, że nie ma ich już gdzie magazynować - stąd apele, by raczej skupiać się na wpłatach pieniężnych na konta sprawdzonych organizacji, bo lepiej można wykorzystać te środki według aktualnych potrzeb.

W poniedziałek, 28 lutego, polskie władze ogłosiły, że od pierwszego dnia napaści Rosji na Ukrainę po naszej stronie granicy schronienie znalazło 300 tysięcy osób.

Ile ich będzie w kolejnych dniach? Mówi się o milionie osób, ale równie dobrze mogą być dwa lub trzy miliony.

- Niebawem motywacja w ludziach spadnie, a liczba potrzebujących znacznie wzrośnie - przewiduje Leszek Pochroń-Frankowski. - Miasta bliżej wschodniej granicy jak Lublin, Rzeszów, Kraków wypełnią się uchodźcami, wyczerpią swoje możliwości kwaterunkowe. I wtedy bardzo potrzebna będzie ofiarność mieszkańców dalszych części Polski, północnej i zachodniej. Gdańsk będzie bardzo potrzebny. Musimy nastawić się na długofalową, konsekwentną pomoc uchodźcom.  

 

Leszek Pochroń-Frankowski - gdański przedsiębiorca i radny dzielnicy Śródmieście - apeluje, by na obecnym etapie zrezygnować już z darów w postaci przedmiotów. Teraz najlepiej pomagać Ukraińcom przy pomocy wpłat pieniężnych na konta sprawdzonych organizacji
Leszek Pochroń-Frankowski - gdański przedsiębiorca i radny dzielnicy Śródmieście - apeluje, by na obecnym etapie zrezygnować już z darów w postaci przedmiotów. Teraz najlepiej pomagać Ukraińcom przy pomocy wpłat pieniężnych na konta sprawdzonych organizacji
Fb Leszka Pochroń-Frankowskiego

 

Nikt nie wie, ile może potrwać ta wojna. Mężczyźni zostali tam, na Ukrainie, z karabinami w rękach. Do Polski wysłali swoje żony, córki, dzieci, wierząc, że znajdą tu bezpieczne schronienie. 

- Jeśli zapytasz się Ukraińca czego mu teraz trzeba to każdy odpowiada, że kamizelek kuloodpornych, wkładów do kamizelek i broni - czyli tego czego nie możemy sami kupić. Również dlatego wpłaty pieniężne na konta sprawdzonych organizacji są teraz lepsze niż dary rzeczowe. To są wspaniali i waleczni ludzie. Bądźmy z nimi.

 

 

TV

Światowa stolica bursztynu