Anna Czerwińska, żona Janusza, mówi: “Mój mąż był szalony”. I ma rację, choć warto podkreślić, że mowa jest o pozytywnym szaleństwie.
Zaczytywał się książkami historycznymi. Jego ojciec, jako 16-letni chłopak, został uratowany z transportu na Syberię. Januszowi nie dawała spokoju ta rozległa i daleka rzeczywistość na Wschodzie. Zaczął wozić pomoc charytatywną, po prostu szukał sponsorów i jeździł tam. W pewnym sensie zakochał się w Kazachstanie. Napisał cykl poruszających reportaży o życiu w stepie, które czytelnicy Dziennika Bałtyckiego długo pamiętali - zdarzało się, że słowa uznania docierały do autora po latach.
Odkrył, że w Rydze jest polska szkoła, zapomniana przez Polskę. Oczywiście zaczął pomagać. Zorganizował dla dzieci wakacje w Gdańsku. Dla jednego z uczniów zdobył 2-letnie stypendium.
Był absolwentem prawa na Uniwersytecie Gdańskim, ale nie widział siebie w zawodzie. W prasie pracował najpierw jako korektor, następnie był depeszowcem i z czasem - awansował na wydawcę. Miał dobre pióro, co sprawiało, że był umiejętnym redaktorem cudzych tekstów. Zostawił swój ślad w Dzienniku Bałtyckim, Głosie Wybrzeża, Kurierze Gdyńskim, Poznaj Świat.
Poza pracą w redakcji szukał wyzwań i je realizował. Miał udział w wypromowaniu pierwszej polskiej nagrody eksploracyjnej, którą wszyscy dziś znają jako gdyńskie Kolosy. Napisał dwie części “Księgi przygody”, na które składały się rozmowy z podróżnikami, grotołazami, himalaistami. Miał udział w rozwoju i wypromowaniu ruchu smoczych łodzi - uwielbiał te wyścigi na wodzie.
Lubił wspierać wartościowe inicjatywy. Gdy ogłoszono decyzję o odbudowie carillonu na wieży Ratusza Głównomiejskiego w Gdańsku, Janusz Czerwiński wykupił w imieniu swojej żony jeden z dzwonów, o nazwie Komisja Morska. Wciąż tam jest, gra, i oby tak rozbrzmiewał jak najdłużej.