Łączy nas Gdańsk. Pia - pół Polka, pół Irlandka

- Jak w 1985 roku przyjechałam do Polski i zobaczyłam, że tu warto walczyć przeciw systemowi, zrozumiałam, że mam po co żyć. Ktoś z tutejszych działaczy powiedział, że marzą by mieć w biurze komputer. W Londynie zbierałam pieniądze i kupiłam to wielkie, ciężkie pudło. Przywiozłam je samolotem - śmieje się Pia Regan-Jasiński.
17.01.2018
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Pia lubi kąpiele w zimnej wodzie

Rozmowa z Pią Regan-Jasiński, pół Polką - pół Irlandką, lektorką języka angielskiego, ambasadorką kampanii Łączy Nas Gdańsk


Aleksandra Kozłowska: - Pokonałaś drogę w przeciwnym niż większość Polaków kierunku: z Londynu przyjechałaś do Gdańska. Zawsze tak działasz, pod prąd?

Pia Regan-Jasiński: - Dobre pytanie (śmiech). Rzeczywiście zachowałam się na odwrót. Pierwszy raz przyjechałam do Polski na dłużej w czasie, gdy wielu Polaków marzyło o wyjeździe na Zachód. To było w 1985 r.


Ciekawa – mówiąc delikatnie - decyzja. Urodziłaś się i wychowałaś w Londynie.

- Tak. Moja mama była Polką, ojciec Irlandczykiem. Dziadek ze strony mamy – Wiesław Wohnout był bardzo aktywny politycznie i społecznie przed wojną. Działał w PPS-ie w Krakowie i Warszawie. Zaraz po wojnie babcia z dziadkiem musieli wyjechać z Polski. W Londynie dziadek został redaktorem naczelnym pierwszej gazety polskiej w Anglii „Dziennik Polski”. Dziadkowie z moją mamą, wówczas 20-letnią dziewczyną osiedli w Londynie i nigdy do Polski nie wrócili. Moja najukochańsza babcia Wanda często opowiadała mi o Polsce, o miastach, gdzie mieszkali, o Krakowie i o Warszawie. Opowiadała z wielką nostalgią, bardzo tęskniła za ojczyzną, ale niestety – jak powiedziałam – nigdy tam już nie wróciła. Nauczyła mnie robić pierogi i zupy. Była bardzo ciepłą, serdeczną osobą. Zmarła w 1975 r. A ja zawsze marzyłam żeby zamieszkać w Polsce.


A twoja mama?

- Powojenny czas był wszędzie bardzo trudny. Po przyjeździe dziadkowie nie mieli pieniędzy, ale mama dostała stypendium by studiować medycynę w Irlandii, w Dublinie. Dla niej już Anglia była krajem kompletnie nowym, nieznanym, a co dopiero biedna Irlandia. Mama interesowała się sztuką, sama była artystyczną duszą– pisała wiersze, malowała obrazy – mam w domu kilka jej prac. W Dublinie mama poznała mojego ojca. Oboje skończyli studia, ale że w Irlandii nie było pracy, przenieśli się do Londynu. Mieszkali tam wiele lat, potem - pod koniec lat 70. przenieśliśmy się z rodzicami do Paryża.


Jak w tobie objawia się polskość i irlandzkość?

- Gdy jestem w Anglii czy Irlandii ludzie myślą, że nie jestem stamtąd. Kolega kiedyś mi powiedział: „Brzmisz jak cudzoziemka, która chodziła do bardzo dobrej angielskiej szkoły”. Sama mówiłam, że jestem pół Polką, pół Irlandką. Dziś czuję się po prostu Europejką. Choć gdyby w mundialu zdarzył się mecz: Irlandia - Polska, kibicowałabym Polsce.

Ale pamiętam, że wychowałam się w Anglii i ten kraj jest zawsze w moim sercu. Bardzo lubię brytyjskie poczucie humoru, trochę czarne, trochę abstrakcyjne. Na pewno mniej wyrażam emocje niż Polacy, jestem chyba po angielsku powściągliwa.


Pia to aktywna kobieta. Z takim temperamentem trudno przyznać, że jest powściągliwa

Zawsze chciałaś zobaczyć kraj swoich przodków.

- Tak. Okazja nadarzyła się w 1985 r., gdy dostałam pracę jako lektorka angielskiego w British Council. Napisałam do różnych miejsc w Polsce, na moją propozycję odpowiedział właśnie Gdańsk.

Wcześniej w Polsce byłam tylko na krótko – kilka razy z mamą, raz z kuzynką, z którą wybrałyśmy się na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Niesamowite przeżycie! Połowa lat. 80., pielgrzymka czy w ogóle sama obecność w kościele były demonstracją poglądów, antyrządową manifestacją. Na pielgrzymce bardziej niż hasła religijne widać było transparenty z Solidarnością. Ten wątek polityczny niezwykle mnie interesował.


Znalazłaś się więc w Gdańsku. Połowa lat 80. – fatalny czas. Pamiętam powszechną beznadzieję, kompletny brak wiary w to, że komunistyczny system kiedykolwiek upadnie. Chodziliśmy do szkoły, ubieraliśmy się na czarno, nasze podejście do życia streszczało się punkowym haśle „No Future”…

- A mnie wszystko zachwycało! Widziałam oczywiście tę szarość, zgnębienie, ale jednocześnie poznawałam wspaniałych ludzi. Oczywiście też dziwili się, że tu jestem. Uczyłam angielskiego m. in. profesorów UG i pamiętam, że na pierwszych zajęciach pytali mnie: „Dlaczego pani tu przyjechała?”

W Anglii żyłam wygodnie, rodzice nie byli biedni. Ale czegoś mi brakowało. Przyjechałam tutaj i byłam pod wrażeniem tej polskiej duszy. I zaradności. W sklepach pustki, a kobiety potrafiły do zwykłego płaszcza coś dodać, coś same uszyć, że całość wyglądała tak pięknie! Wiele osób hodowało warzywa w ogródkach działkowych, robiło przetwory na zimę.


Tak, czasy wymuszały kreatywność. Dziewczyny same farbowały np. pieluchy, szyły z nich spódnice, dziergały swetry, robiły biżuterię.

- Bardzo mi to imponowało. Do tego ta otwartość, serdeczność. Jedną z pierwszych osób, które w Gdańsku poznałam – do dziś jest moją bardzo bliską koleżanką – była Grażyna Zawisza, nazywamy ją Ruda. Pracowała w British Council i wzięła mnie pod swoje skrzydła. Dzięki niej poznałam dużo ludzi, różnych artystów.


Razem z mężem Mirkiem bierze udział w różnych imprezach biegowych

Gdzie mieszkałaś?

- Dostałam pokój w hotelu asystenckim na ul. Polanki. W jednym z listów opisywałam Mirkowi, wtedy mojemu narzeczonemu, dziś mężowi, jak żyję. „Mieszkam w szafie” – zaczynał się list. Pokój był po prostu tak mały, że inaczej nie dało się go określić. – „Ale jest całkiem wygodnie – pisałam dalej - siedzę sobie na fotelu czy kanapie i nie muszę wstawać by coś dosięgnąć, wystarczy, że wyciągnę rękę” (śmiech). A w następnym liście – „Wiesz, w takim pokoju jak mój mieszkają całe rodziny – małżeństwo z dzieckiem”. Zaczęłam doceniać fakt, że tę małą przestrzeń mam tylko dla siebie, że jest ciepło, a wręcz gorąco – dla mnie był to luksus, w Anglii zimą zawsze marzniemy w domach. Utrudnieniem na pewno były pustki w sklepach i żywność na kartki. Też oczywiście dostawałam kartki, ale nie bardzo wiedziałam jak coś za nie kupić. Oddawałam więc kartki koleżankom z dziećmi. Przyznam, że trochę schudłam podczas tego pobytu w Polsce (śmiech).

Ciekawe było to, że Mirka poznałam niedługo przed tym wyjazdem do Polski. Był politycznym uchodźcą, w Londynie dostał azyl. Razem nie mogliśmy tu przyjechać. Zastanawiałam się czy jechać, ale pomyślałam, że taka okazja może się później nie zdarzyć i będę żałować.


I nie żałowałaś.

- Absolutnie! Podobało mi się, że życiu w Polsce nadaje sens działalność opozycyjna. Od dziecka starałam się wspierać słabszych. W szkole odruchowo stawałam po stronie mniej ładnych, czy nieśmiałych koleżanek, którym dokuczały dziewczyny przebojowe, bardzo pewne siebie. Jak przyjechałam do Polski i zobaczyłam, że tu warto walczyć przeciw systemowi, zrozumiałam, że mam po co żyć. Mirek w Londynie pracował w biurze Solidarności, dzięki temu miałam kontakty ze związkowcami w Gdańsku. Ktoś z tutejszych działaczy powiedział, że marzą by mieć w biurze komputer. Wiesz, w 1985 r. komputer nie był codziennością, jak dziś. W Londynie zbierałam pieniądze i kupiłam to wielkie, ciężkie pudło. Przywiozłam je samolotem. Miałam wtedy irlandzki, zielony paszport. A zielonego koloru były też paszporty dyplomatyczne w Polsce. Moje nazwisko panieńskie: Regan też kojarzyło się dyplomatycznie (śmiech). Wprawdzie pisownia jest trochę inna niż w nazwisku amerykańskiego prezydenta, ale nie każdy to zauważał. Na lotnisku przeszłam więc bramką dla dyplomatów, celnik sprawdzający paszport: „O, ta sama rodzina co prezydent?”, na co ja: „Hmm, to taki prawujek”. I przeszłam z tym komputerem. Innym razem przywiozłam w walizce części do kserokopiarki. Czułam, że wreszcie robię coś użytecznego.


Jak długo mieszkałaś w Gdańsku?

- Rok. Ale gdyby nie to, że mój narzeczony został w Anglii, chętnie pomieszkałabym tu dłużej. Wróciłam więc do Londynu. W 1987 r. urodził się nasz syn, Tomek. W Anglii nic mi się nie podobało. Mirek strasznie ciężko pracował, ja opiekowałam się małym synkiem. Po dwóch latach postanowiliśmy pojechać do Hiszpanii, miałam koleżankę w Barcelonie. Kiedy w 1989 r. zmieniła się sytuacja polityczna w Polsce, coraz częściej myśleliśmy o przeniesieniu się nad Wisłę. I w 1990 r. wróciliśmy tutaj. Zapuściliśmy korzenie w Gdańsku.


Podróże są jedną z wielu pasji rodziny. Na zdjęciu Pia w Iranie razem z mężem i synem

Tylko, że znów sytuacja polityczna jest fatalna. Ludzie emigrują, jak nie dosłownie, to wewnętrznie. Psychicznie odcinają się od rzeczywistości.

- To prawda. My też zaczynamy rozmawiać o tym, że jeśli Polska dalej będzie iść w kierunku autorytarnych rządów, to może trzeba będzie wyjechać. Ale z drugiej strony bardzo lubię tu mieszkać. To fantastyczne miejsce do życia, mamy przyjaciół, znajomych. Staram się regularnie chodzić na siłownię, biegam, morsuję, jeżdżę rowerem. Bardzo lubię aktywny tryb życia, a Gdańsk daje takie możliwości.


Widzę u ciebie plakat z hasłem „KonsTYtucJA” znany z tegorocznych protestów. Chodzisz na demonstracje?

- Oczywiście. Na KOD-y, na protesty pod sądem. Kiedy miałam 16 lat, zaczęłam pisać listy w ramach działań Amnesty International. Każdy miał „swojego” więźnia politycznego, w sprawie jego uwolnienia pisaliśmy listy do lokalnych władz. Ja pisałam do i w sprawie działacza opozycyjnego w Rodezji, dziś to Zimbabwe. I pamiętam tę radość - aż się rozpłakałam - kiedy dostałam od niego list, w którym napisał, że dzięki mnie i innym aktywistom AI, on został zwolniony z więzienia. To było tuż przed tym jak Rodezja uzyskała niepodległość. Listy w obronie więźniów sumienia piszemy z mężem do dziś. Kilka lat temu poszliśmy się podpisać w ramach Maratonu Pisania Listów. Zaskoczyło nas to, że byliśmy najstarsi, poza nami sama młodzież. Byłam w szoku, że osoby w naszym wieku się nie angażują, a przecież same przeżyły zniewolenie. Dziś może się to zmienić, bo na protestach politycznych widzimy głównie starszych ludzi. Może to dlatego, że dotyczy ich to osobiście?


Jak się twoim zdaniem zmienił Gdańsk przez ten czas, gdy tu mieszkasz?

- Na pewno jest więcej ludzi z całego świata. Pamiętam jak kiedyś Hindus na ulicy był wielką atrakcją. Teraz to się zmieniło, w sklepach słychać różne języki, widać ludzi różnego koloru skóry. I bardzo się z tego cieszę. Dobrze, że wśród Gdańszczan widać większą otwartość i tolerancję. Mam nadzieję, że Polacy docenią to, co jako cudzoziemcy wnosimy do narodowej tkaniny.


Autor: Aleksandra Kozłowska



TV

Pracownicy magistratu oddali krew