• Start
  • Wiadomości
  • Bogdan Borusewicz: - W Gdańsku mogło dojść do tragedii rozmiarów kopalni "Wujek"

Bogdan Borusewicz: - W Gdańsku mogło dojść do tragedii rozmiarów kopalni "Wujek"

Nad ranem 16 grudnia 1981 roku czołgi i wozy ZOMO rozjechały bramy Stoczni Gdańskiej, którą okupowali, przez jedną noc, robotnicy i studenci z Trójmiasta. Bogdan Borusewicz opowiada, jak niewiele dzieliło Gdańsk od tragedii, która wydarzyła się tego samego dnia, tylko kilka godzin później, w katowickiej kopalni "Wujek".
16.12.2016
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Brama nr 2 rozjechana przez czołgi i samochody ZOMO. 16 grudnia 1981

Bogdan Borusewicz, wicemarszałek Senatu: - Pamiętam do dziś tego porucznika, który wyszedł wtedy zza czołgu. Miał może 35-40 lat. Ja miałem 32 lata. Ten czołg stał już na terenie stoczni, przejechał przez bramę łączącą Stocznię Gdańską z Północną. A drugi i trzeci stały za bramą. To były lekkie czołgi, takie do desantu morskiego. Chyba w Lęborku wtedy takie stacjonowały. Zapytałem tego porucznika, czy będą strzelać. Powiedział, że tak…

Sebastian Łupak: I chyba nie blefował?

- Nie wiem. Wtedy nie mogłem tego wiedzieć. Wiem, że w kopalni “Wujek” w Katowicach 16 grudnia około południa strzelali. Zginęło tam dziewięciu górników. Czy w Gdańsku by strzelali? W końcu to wojsko, oni działają na rozkaz. Młodzi czołgiści na wieżyczce byli bliscy płaczu. Przeszło mi nawet przez myśl, żeby tego porucznika rozbroić. Zabrać mu pistolet. W końcu był sam, z dala od czołgu, a za mną była moja grupa: dwadzieścia parę osób. W tym samym czasie przy bramie numer dwa, tam gdzie stoją Trzy Krzyże, też już stał kolejny czołg i duży samochód milicyjny - star...

Zacznijmy od początku. Był 16 grudnia 1981, godzina…?

- Około 5.30 rano. Dzień wcześniej, 15 grudnia, opanowaliśmy Stocznię Gdańską. Kilkaset osób.

Kto to był?

- Studenci z uniwerku i politechniki pilnowali jednej bramy. Drugiej miała pilnować Anna Walentynowicz i zbieranina robotników z różnych zakładów z Trójmiasta.

Miała pilnować?

- W teorii bramy miały być silnie obsadzone, żeby nie weszło wojsko i ZOMO. Ale ludzie się bali. Nie dziwię im się. Ja kierowałem obroną. Byłem wtedy działaczem Solidarności, ale w opozycji do Lecha Wałęsy. Nie podobały mi się jego antydemokratyczne metody rządzenia związkiem. Wyrzucili mnie za to z kierownictwa. Wracając do stoczni: mróz, zimno, a ja chodziłem całą noc po stoczni, od bramy do bramy, sprawdzałem, czy są dobrze pilnowane. Studenci byli nawet dowcipni. Podłączyli jakiś drut do swojej bramy i napisali “Uwaga! Pod napięciem”. Oczywiście, blefowali. Przy drugiej i trzeciej bramie stali robotnicy. Widzę, że pręty, które kazałem im trzymać w rękach, leżą na ziemi. “Przecież wam mówiłem, że macie stać z prętami!”. A oni na to, że ksiądz Jankowski miał im wcześniej przekazać, że ma być tylko bierny opór - a więc bez prętów w rękach. “Jak was zaatakują, to odrzucicie pręty, ale teraz brać mi je z powrotem do rąk!” - krzyczę. Przecież chodziło o wywołanie w drugiej stronie strachu, niepewności, wahania. My nie mieliśmy żadnych szans, ale musieliśmy napinać mięśnie, żeby oni też się bali, żeby musieli kalkulować, czy będą ofiary...

Wiemy, że się bali?

- Tak, bo przecież na PKS-ie czy w pogotowiu ratunkowym mieli radiostacje i prowadzili nasłuch fal milicyjnych. Później się dowiedziałem, że po pierwsze wojsku się "psuł" bez przerwy sprzęt w drodze do stoczni, czyli nie chcieli dojeżdżać. Do tego bezpieka się gubiła! Do każdego oddziału ZOMO był dołączony ktoś z bezpieki. I oni się gubili, bali się, nie chcieli jechać. Wciąż kogoś szukali - “nie ma go, gdzie on jest?!” - więc bardzo się bali.

Stan wojenny: jeden z wielu czołgów na gdańskiej ulicy

A wy?

- Dwuznaczna sytuacja: z jednej strony musiałem ludzi prawie na kopach wywalać z sali BHP, gdzie siedzieli, żeby jednak szli pilnować tych bram. A więc duża obawa. Z drugiej strony była jednak w tych ludziach wielka determinacja, gotowość do walki... 

Czyli mogła polać się krew?

- Pamiętam rozmowę z lekarzem stoczniowym. On mnie pyta, jak będą wywozić rannych, skoro bramy są zablokowane. A ja na to: “Ale jakich rannych? Tu nie będzie żadnych rannych! Tu będą sami zabici, jak pociągną z broni maszynowej”. Przecież to był otwarty, “przewietrzony” teren. Jakby zaczęli strzelać, to ludzie by zginęli. Nie mieli gdzie się chować. Ja odpowiadałem za tych ludzi i musiałem zrobić wszystko, żeby do rozlewu krwi nie doszło. Mój plan był taki: dotrwać do rana, 16 grudnia, wtedy na pewno ludzie przyjdą na demonstrację pod pomnik Poległych Stoczniowców, a ja wtedy otworzę bramę i tych ludzi wpuszczę do środka. Jak będzie nas dużo, władza będzie miała trudniej. Stocznia to było wtedy najważniejsze miejsce w kraju, symbol Solidarności. Gdybyśmy ją utrzymali, cała Polska by o tym wiedziała. Od tego zależały losy Solidarności.

Ale się nie udało.

- No nie. Czołgi pojawiły się około godziny 5.15 - 5.30 rano. Te trzy o których wspominałem od strony bramy ze Stocznią Północną, i jeszcze jeden, który później rozwalił bramę numer dwa. Widziałem też we mgle migające światła samochodów. Wiedziałem, że to ZOMO. Przecież wtedy od kilku dni "wyschły" wszystkie stacje benzynowe CPN w okolicy. Władza dawała paliwo tylko na jedną stację: dla milicji, karetek pogotowia. Więc kto mógł przyjechać? Tylko ZOMO! Tak samo na terenie stoczni: ani kropli benzyny, ropy, nawet z baków pospuszczana! Gdyby była, może byśmy zrobili koktajle Mołotowa i rzucali nimi w czołgi? W każdym razie żadnej benzyny nie było. Myślałem, że może będziemy polewać ZOMO z węży strażackich, ale było tak zimno, że woda zamarzła…

Władza komunistyczna dobrze przygotowała się do stanu wojennego…

- Oni nawet wymontowali kwarce [rezonatory kwarcowe - red.] z radiostacji na statkach! 15 grudnia poszedłem do pobliskiej Stoczni Remontowej. Tam siedziało może tysiąc osób. Namawiałem ich, żeby przenieśli się do nas, do Gdańskiej, ale nie chcieli. Mówiłem im, że przecież są na wyspie i jak coś tu się stanie, jak wejdą, to nikt się o ich losie nie dowie! Nie przekonałem ich. Jak tam byłem, to kombinowałem: a może użyjemy radiostacji z remontowanych tam statków do komunikacji ze światem? Ale bezpieka zdążyła ze wszystkich wymontować “kwarce”. Myślałem nawet w desperacji, że w ostateczności możemy odpłynąć stąd jednym statkiem. Ale z drugiej strony: to przecież stan wojenny, a co, jak każą nas storpedować?

Czyli broniliście się w stoczni…

- Mieliśmy te pręty, jakieś gumowe węże. Do tego poprzestawialiśmy jakieś przyczepy z ciężkimi elementami, fragmenty statków, lory, żeby utrudnić wojsku wejście na teren stoczni, poruszanie się. Wiedziałem, że w nocy nie wejdą, przecież się tu pogubią, stocznia to duży teren. Czekali, aż zacznie świtać.
 

Bogdan Borusewicz, dziś wicemarszałek Senatu (PO). Wtedy jeden z przywódców opozycji. Tu w ECS, w sali poświęconej Jackowi Kuroniowi (KOR)

I jest 5.30 rano, są czołgi, są samochody ZOMO. I teraz pana decyzja: walczyć czy uciekać…

- Decyzja była jasna. Porucznik mówi, że będą strzelać. Ja mu na to, że w takim razie rozłożymy butle acetylenowe i wylecą w powietrze. Blef, żeby go wystraszyć. Jedna brama rozwalona, druga też. Widzę światła samochodów ZOMO, widzę zomowców - idą na nas tylarierą! Jeszcze słyszę głos z tamtej strony: “dowódca grupy wzywany na negocjacje”. Ale już wiedziałem, że to nie ma sensu, że tu żadnych negocjacji nie będzie. Decyzję podjąłem błyskawicznie. Wiejemy!!! 

Ucieczka, by uniknąć więzienia, ale i rozlewu krwi…

- Nie chciałem doprowadzić do zwarcia. Mój kolega - Kazik Kiżewski, murarz w Przedsiębiorstwie Budownictwa Komunalnego w Sopocie, który stał przy bramie numer 3, mówi, że jest tu niedaleko drabina. Więc my we dwójkę po drabinie na mur. Wysoki, czterometrowy. Skok w dół. Wokół jacyś ludzie: jest wciąż ciemno, nie wiem, czy to ZOMO, czy kto. Udało nam się zeskoczyć. Musimy biec przez tory, ale drogę grodzą dwie rury ciepłownicze. Ześlizgujemy się z nich, nie mamy jak się na nie wdrapać. Komiczna sytuacja! W końcu po jakiejś takiej rachitycznej brzózce do góry, na rury, i dalej, przez tory. Ja wciąż miałem na sobie opaskę biało-czerwoną i kask stoczniowy, który miał mnie chronić w razie ataku. Patrzę w górę: lecą trzy klucze helikopterów, po sześć. W sumie 18 maszyn w stronę stoczni. Ale za chwilę zawracają. Miał być pewnie desant, ale już nie było potrzeby. Czyli jednak bardzo się nas bali, skoro ściągnęli nawet helikoptery. Mieli to tak wyliczone, żeby wylądowały, jak już będzie widno...

Mimo to do tych zapowiadanych ulicznych manifestacji w Gdańsku doszło! 

- Tak, od rana 16 grudnia i potem 17 grudnia. Wtedy właśnie zginął 20-letni Antoni "Tolek" Browarczyk. Kilka osób było rannych. Jednak strzelali...

Wyszedł pan z domu w Sopocie w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku, a raczej uciekł cudem przed obławą milicyjną. Potem udało się panu uciec także ze Stoczni. Kiedy wrócił pan do domu?

- W 1986 roku. Pięć lat później! Ukrywałem się, działałem w podziemiu. Konspira...

Ale w końcu Pan wpadł…

- W styczniu 1986. Jechałem na Stogi, do domu położonego na uboczu, gdzie działała nasza nielegalna drukarnia. Właściciel domu mówił wcześniej, że on potrzebuje 40 tysięcy złotych, że chce sobie kupić nyskę [samochód dostawczy - red.], dorabiać. Miałem dla niego te pieniądze w siatce. Nie wiedziałem, że nas wsypał! Otwieram drzwi, kupa ludzi w mundurach moro. Skoczyli na mnie, ja się wyrywam, próbuję sięgnąć po gaz paraliżujący do kieszeni. Przewróciliśmy po drodze dwa płoty, ale w końcu mnie dorwali i wciągnęli do środka. Kapitan SB, miał na nazwisko Kiełb…

Wiedział Pan?!

- Przecież mieliśmy informacje od majora Adama Hodysza. Dokładne! Ja miałem ich rozpracowanych: adresy, rysopisy, charakterystyka, marka auta, numery rejestracyjne. Akurat ten to był były nauczyciel. Był w SB dla pieniędzy, a nie dla idei; wiedział, że za mnie będzie niezła premia i pewnie awans. Zobaczyłem uśmiech na jego twarzy: “O! Bogdan! Bogdan!” Był wyraźnie ucieszony. Pojawił się zaraz fotograf, zaczął robić mi zdjęcia. Zdjęli mi spodnie. W mankiecie miałem wszyty kluczyk do zamka do kajdanek! Przywiązali mnie do krzesła. Chciałem jeszcze walnąć w żarówkę, żeby koledzy nie wpadli, bo zgaszone światło to był znak, że coś się stało. Ale się nie dało. Zabrali mi "lewy" dowód osobisty... może właścicielowi tego domu zapłacili za jego "cynk" z tych pieniędzy, które wtedy przyniosłem w siatce? Może kupił sobie w końcu tę wymarzoną nyskę?
 

Zmechanizowane Oddziały Milicji Obywatelskiej (ZOMO) w Gdańsku

Potem prokurator?

- Tak, młody chłopak, zdenerwowany bardziej niż ja, ręce mu się trzęsły. Dostałem od niego trzy miesiące aresztu tymczasowego. Potem kolejne trzy. Bez wyroku. Przesiedziałem tak do września 1986. Wtedy generał Kiszczak zrobił amnestię. Pomyślałem, że system się wali, skoro wypuszczają całe kierownictwo...

A wracając do początku stanu wojennego, to ja już wiedziałem 12 grudnia, że coś się szykuje. Mój znajomy - były milicjant, Jurek Trzciński - wywołał mnie do windy i tam, jeżdżąc między piętrami, powiedział mi, że otrzymał informację od swoich kolegów z komendy MO w Gdyni, że jutro będzie stan wojenny. Powiedział mi wtedy o benzynie: że stacje wysychają, bo od trzech dni nie dowożą paliwa. A po drugie: znów dostałem obstawę bezpieki. Tę obstawę mi zdjęli po sierpniu 1980. A akurat 11 grudnia znów się pojawiła. 

Kto?

- Takie małżeństwo. Ja już ich kojarzyłem. Dawno ich nie widziałem, a tu proszę. Starsi państwo, 55-60 lat. On szczupły, łysawy. Ona wyglądała, jak gospodyni domowa, często z siatką chodziła. Niczym szczególnym się nie odznaczali. Zwykli ludzie w służbie systemu…


Czytaj także:

Trzy Krzyże zapłonęły światłem na zakończenie obchodów 35. rocznicy wprowadzenia stanu wojennego [RELACJA, WIDEO i ZDJĘCIA]

Punk rock, miłość, Siekiera. I stan wojenny - opowiada Tomasz Budzyński, muzyk i świadek tamtych wydarzeń

Pomnik 20-letniego Antoniego Browarczyka stoi na Targu Rakowym. Upamiętnia ofiary stanu wojennego

Grudzień`70. Śmierć młodego stoczniowca w rodzinnym wspomnieniu


TV

Mevo się kręci!