PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Czy Polacy zbombardowali Gdańsk?

Czy Polacy zbombardowali Gdańsk?
Kiedy polski samolot zrzucił bomby na Gdańsk, Niemcy wpadli w panikę. Nie spodziewali się, że nad główną aleją miasta pojawi się polski samolot i rozbije defiladę. Ani w „Danziger Neuste Nachrichten”, ani w „Danziger Vorposten”, ani w żadnej innej gdańskiej gazecie nie znajdziecie o tym słowa.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Nikt nie wie, kiedy wśród oficerów Morskie­go Dywizjonu Lotniczego w Pucku pojawił się pomysł zbombardowania pancernika „Schleswig-Holstein”. Musiało to być pomiędzy pierwszym a piątym września. Następnego dnia dywizjon przestał przecież istnieć, zbom­bardowany przez stukasy ze Słupska. Nim do tego doszło, polscy lotnicy odbyli kilka lotów zwiadowczych i niecierpliwie czekali, aż dowództwo Marynarki Wojennej da im rozkaz do ataku na Niemców.

 

Pierwszy cios wroga

Już w pierwszym dniu wojny jedyna polska jednostka lotnicza na Wybrzeżu straciła do­wódcę. Kiedy przed świtem 1 września 1939 roku niemieckie bombowce nurkujące zaata­kowały lotnisko w Pucku (mieszczą się tam te­raz Puckie Zakłady Mechaniczne) komandor porucznik Edward Szystowski wyszedł na werandę do­mu pilotów. Odłamek bomby mógł trafić ko­gokolwiek innego. Zabił właśnie jego.

Latające łodzie z Pucka nad zatoką
Latające łodzie z Pucka nad zatoką
Fot. Zbiory Muzeum Ziemi Puckiej

Samoloty uciekły z Pucka jeszcze tego sa­mego dnia. Odleciały zaledwie pięć kilometrów dalej. Pilotom i mechanikom wydawało się, że w Kuźnicy i w Juracie będą bezpiecz­ni.  Niemcy jednak, opierając się na raportach samolotów rozpoznawczych, startujących z lotniska we Wrzeszczu, wiedzieli, że Polacy schronili się w okolicach półwyspu Hel. Luftwaffe była jednak zajęta działaniami na połu­dniu. Nad morzem „Polacken” nie mogli, we­dług jej dowódców, mieć poważnych sił. Tymczasem z Pucka do Juraty płynęła pod osłoną nocy miniaturowa flotylla: ORP „Pomorzanin” i towarzyszące mu motorówki ze sprzętem, paliwem i wszystkim, co potrzebne do uruchomienia samolotów i uzbrojenia ich w pociski oraz bomby. Sportowym samolo­tem RWD-17 dotarł do Juraty porucznik Jó­zef Rudzki – pilot, który miał odegrać główną rolę w, przeprowadzonym kilka dni później, najbardziej tajemniczym przedsięwzięciu polskiego lotnictwa morskiego w tej wojnie.

Rudzki był adiutantem dowódcy dywizjonu i krótko dowódcą plutonu samolotów towarzy­szących z Rumi, gdzie mieścił się Aeroklub Gdański. Sprawował tam dwie funkcje: jawną – pilota sportowego i utajnioną – oficera wy­wiadu. Być może właśnie jego powiązania ze służbami wywiadowczymi sprawiły, że powie­rzono mu najbardziej odpowiedzialną misję we wrześniowej kampanii dywizjonu.

 

Samolot ze starej fotografii

Drugim „bohaterem” niezwykłej misji był wodnopłatowiec Lublin R-XIII G z małej serii wyprodukowanej przez lubelskie zakłady Plage-Leśkiewicz. Maszyna nosiła na burcie nu­mer 714.

RWD-XIII był wyposażoną w pływaki, mor­ską wersją popularnej maszyny obserwacyj­nej. Kryte płótnem skrzydła, szybkość maksy­malna około 150 kilometrów na godzinę i od­kryta kabina (jak w maszynach z czasów I woj­ny światowej) oraz jeden karabin maszynowy, nie stawiały go w rzędzie najgroźniejszych sa­molotów tej wojny. Co więcej, Lublin był już maszyną przestarzałą i na tyle nieskuteczną w walce nad morzem, że lepiej było pozosta­wić go w ukryciu przy helskim brzegu, niż ryzykować loty w opanowanym przez Luftwaffe rejonie Zatoki Gdańskiej.

W chwili wybuchu wojny dywizjon miał tylko jeden nowoczesny samolot morski – sprowa­dzony z Włoch torpedowy wodnopłatowiec Cant Z 506 B Airone. Nie przydał się jednak do niczego, bo… nie miał uzbrojenia. Resztę maszyn stanowiły Lubliny, przestarzałe łodzie latające Schreck i swoista zbieranina latają­cych zabytków zakupionych jeszcze na po­czątku lat dwudziestych.

 

W walce z Zeppelinem

Mimo tak mizernego sprzętu, polscy lotnicy morscy jeszcze przed wojną dokonywali czy­nów niezwykłych. Srebrzyste cygaro latało latem 1939 roku do Prus Wschodnich. Oficjalne loty pasażerskie były w rzeczywistości akcjami powietrznego zwiadu – po drodze załoga sterowca fotogra­fowała z powietrza polskie instalacje wojsko­we. Kiedy po starcie z lotniska we Wrzeszczu, w trakcie jednego z takich lotów Zeppelin zbyt­nio zbliżył się do rejonu umocnionego Hel, na­potkał na swojej drodze obserwacyjnego Lublina R-XIII. Była to wspomniana już maszyna numer 714. Tym razem pilotował ją bosman E. Piotrzkowski, a w kabinie obserwatora siedział porucznik Tadeusz Jeżewski. Lublin niczym drapieżny ptak runął w kierunku ogromnego kadłuba sterowca, wyrywając do pionowej świecy tuż przed jego nosem. Karkołomna fi­gura miała przestraszyć sternika Zeppelina i dać do zrozumienia jego dowódcy, ze „tury­styczny” lot nad Helem nie jest dobrym pomy­słem.

Początkowo Niemcy nie reagowali, wygraża­jąc jedynie pięściami przez okna gondoli ste­rowca. Powtarzane przez polski samolot, od­straszające intruza manewry sprawiły jednak, że w końcu sterowiec zmienił kurs.

To małe zwycięstwo mogło mieć duże zna­czenie, zważywszy, że baterie artylerii nadbrzeżnej rozmieszczone na Helu były szcze­gólnie ważnym elementem naszej obrony. Helski garnizon bronił się w 1939 roku do 2 października, a więc znacznie dłużej niż jaka­kolwiek inna formacja, Podpisana w sali so­pockiego „Grand Hotelu” kapitulacja obrońców Helu była zaś ostatnim polskim aktem kapitu­lacji w kampanii wrześniowej.

Wśród historyków przeważa pogląd, że w kampanii pucki dywizjon nie odegrał żadnej znaczącej roli i nie ma co ukrywać, że jest to prawda. Tymczasem, prawie nieznane pozo­stają utajnione akcje rozpoznawcze, prowa­dzone przez lotników morskich na krótko przed wybuchem wojny. Lubliny patrolowały Pomorze i Prusy Wschodnie, zapuszczając się często nad terytorium przyszłego wroga. Doszło nawet do nocnego wodowania pol­skiego samolotu na Zalewie Wiślanym i dra­matycznej ucieczki przed zbliżającą się nie­miecką motorówką patrolową, To jednak zu­pełnie inna historia…

 

Ściśle tajna misja

Przez sześć wrześniowych dni bezczynni piloci z Pucka wsłuchiwali się w radiowe ko­munikaty, wśród których tylko słowa: „Wester­platte broni się” mogły dodawać otuchy. W powietrzu niepodzielnie panowały heinkle i stukasy ze Słupska, Malborka, Pruszcza Gdańskiego i innych niemieckich lotnisk, a niewielkim skrawkiem półwyspu wstrząsały co kilka godzin eksplozje pocisków wystrzeli­wanych z pancernika „Schleswig-Holstein” i innych okrętów Kriegsmarine.

Tylko jeden oficer dywizjonu wiedział, że przyjdzie jeszcze czas na symboliczny choćby odwet na kilkakrotnie silniejszym przeciwniku. Był nim porucznik Zdzisław Juszczakiewicz, oddelegowany do służby w „dwójce” – ówczesnej tajnej służbie informacyjnej. Został wtajemniczony w plan szefa Sztabu Dowództwa Floty, komandora Mieczysława Majewskiego, który zlecił zbadanie możliwości użycia wodnosamolotów do nocnego zwiadu nad Gdańskiem. Drugi uczestnik akcji, wspomniany już porucznik pilot Józef Rudzki, dowiedział się o tajnym planie właśnie od Juszczakiewicza, Oto jak relacjonuje w opu­blikowanych w 1973 roku w Nowym Jorku wspomnieniach pierwszy lot nad zatoką, który miał być próbą generalną bombardowania Gdańska: „Start nastąpił około godz. 21.30 dnia 6 września 1939 roku Tego dnia przygoto­wania prowadziliśmy w napięciu i z zachowaniem tajemnicy. Do lotu przygotowane były wszystkie wodnosamoloty i należało tylko wy­brać maszynę, odciągnąć do miejsca startu i zakotwiczyć. Wybraliśmy »R-XIII« nr 714 z do­datkowym zbiornikiem paliwa, co zwiększyło zasięg maszyny do ponad 700 kilometrów przy szybkości przelotowej 145 km/h. Po wykonaniu czynności przygotowawczych, ubrani w kombi­nezony brezentowe i kamizelki ratownicze, od­płynęliśmy do wodnosamolotu łodzią wiosło­wą, na dnie której znajdowała się zaciemniona latarnia stajenna. Przy wiosłach na łodzi obsa­dzono szefa motorzystów, st. Bosmana Tylca, który był jednym z zaufanych funkcjonariuszy w służbie informacji. (…) Maszyna po normal­nym rozbiegu wyszła w powietrze dość lekko i już na wysokości 200 metrów wykonałem pierwsze okrążenie nad Zatoką unikając zbliże­nia się do lądu. (...) W poświacie księżyca wi­dać ciemne, poruszające się sylwetki okręto­we, za nimi smugi białej piany układające się w trójkąty. Obserwator miał pełne ręce roboty. W kierunku na Gdańsk i Gdynię widać było błyski strzałów artyleryjskich – broniło się jeszcze Westerplatte i Oksywie”.

 

Zbombardować pancernik „Schleswig-Holstein”!

Pomyślny przebieg lotu w nocy 6 września nasunął pilotom pomysł powtórzenia wyprawy następnego dnia. Tym razem jednak lotnicy mieli nadlecieć nad Nowy Port i zrzucić bom­by na ostrzeliwujący Westerplatte okręt „Schleswig-Holstein”. Co prawda Radio Danzig ogłosiło już kapitulację westerplatczyków, ale któżby wierzył w niemieckie kłamstwa. Na­stępnego wieczoru powtórzyła się skryta wy­prawa łodzią na kotwicowisko wodnosamolo­tów przy helskim brzegu i start „714”. Tym ra­zem rozbieg trwał bardzo długo. Obciążona dodatkowym paliwem i bombami maszyna odrywała się od powierzchni wody leniwie.

Cóż to były za bomby? Sześć 12,5-kilogramowych pocisków, bo innych w dywizjonie nie było. Do tego, uzbrojenie „bombowca” uzupełniał karabin maszynowy w kabinie ob­serwatora.

Po kilkudziesięciominutowym kluczeniu nad zatoką dla zmylenia przeciwnika, pilot skierował maszynę nad gdański port. „Na zre­dukowanym gazie, powoli wytracając szyb­kość, nadleciałem nad port w Gdańsku od strony wschodniej, szukając miejsca, przy którym był przycumowany nasz cel, »Schleswig-Holstein«, ale okrętu w porcie nie było: ustały walki na Westerplatte, które tego dnia padło. Będąc już na wysokości 400 metrów zauważyliśmy w rejonie ulicy Grunwaldzkiej w Gdańsku duże skupisko świateł, jak gdyby pochodni. Tam skierowaliśmy wodnosamolot i gdy byliśmy nad celem, obserwator jednym ruchem zrzucił cały ładunek”.

Relację Rudzkiego uzupełnia porucznik Juszczakiewicz: „wszystkie bomby poszły w dół wśród ciżby rozradowanych hitlerow­ców. Następnie maszyna już na pełnych obro­tach wykonała ciasny skręt i ponownie zeszła nisko nad ulice Wrzeszcza przechylając się na skrzydło, tak by obserwator miał możność otwarcia ognia z broni maszynowej. (...) Zabi­ci i ranni zasłali momentalnie ulicę, dziesiątki i setki osób w szalonej panice dusiły się i dep­tały w bramach domów, szukając schronienia przed deszczem polskich kul, siekących spod klosza nieba”.

Nie dowiemy się już dzisiaj, ile było w tej re­lacji przesady i wojennego entuzjazmu, a ile obiektywnej oceny skutków nalotu. Zwłaszcza że prasa niemiecka całe zdarzenie przemilczała. W zbiorze reportaży niemieckiego dziennikarza „Z mikrofonem i stalowym heł­mem w Gdańsku”, opisującym kampanię wrześniową na Wybrzeżu, także nie znajdzie­my o tym ani słowa.

Wodnopłatowiec „Lublin”
Wodnopłatowiec „Lublin”
Fot. Zbiory Muzeum Ziemi Puckiej

 

Zemsta stukasów i ucieczka bohate­rów

Akcja nad Gdańskiem musiała jednak zde­nerwować Niemców, 8 września o godzinie 7 rano formacja bombowców nurkujących przypuściła huraganowy atak na zakotwiczone przy brzegu polskie maszyny. Kiedy bombardowanie nie odniosło oczekiwanego skutku (lekkie wodnosamoloty uniknęły bez­pośrednich trafień), nurkowce przeszły do lotu koszącego i znad powierzchni wody dosłow­nie posiekały samoloty ogniem karabinów maszynowych. Te, które przetrwały atak, zato­pił sam personel dywizjonu, w obawie, by nie dostały się w ręce Niemców.

Dla Rudzkiego i Juszczakiewicza jasne by­ło, że w przypadku dostania się do niewoli bę­dą obiektem zemsty hitlerowców za zadane im upokorzenie. Na szczęście, o całej akcji, poza nimi dwoma, wiedziały jeszcze tylko dwie osoby z dowództwa (w tym głównodo­wodzący admirał Unrug).

Zniszczenie samolotów Morskiego Dywizjonu Lotniczego tragicznie pokrzyżowało dalsze plany dwóch bohaterskich pilotów. Tajny plan zakładał bowiem uży­cie ich do ewakuacji do neutralnej Szwecji ko­misarza rządu w Gdyni (zasłużonego w wykry­waniu niemieckich szpiegów w Gdyni) oraz Rudzkiego i Juszczakiewicza.

Lotnicy, którzy zbombardowali nie­miecką defiladę w sercu Gdańska, po­stanowili uciekać z Helu drogą morską. Usiłowali uciec na pokładzie helskiego kutra, który jednak napotkał niemiecki patrolowiec i dostali się do niewoli. Juszczakiewicz uratował skórę tak, jak to zrobił filmowy Franek Dolas z kome­dii „Jak rozpętałem II wojnę światową”. Jego nazwisko było tak trudne do wy­mówienia przez Niemców, że Abwehra nie mogła w obozach jenieckich odna­leźć tak nazywającego się oficera. Zniechęceni Niemcy „dali spokój”, po­dobnie jak w przypadku filmowego Brzęczyszczykiewicza.

Rudzki przesiedział w oflagach całą wojnę i ani razu nie zdradził swojej ta­jemnicy. Po wojnie osiedlił się w War­szawie, gdzie dożył sędziwego wieku. Zmarł w 1998 roku.

 

Kłamstwo ku pokrzepieniu serc?

Dzisiejszy półwysep Hel w żaden sposób nie przypomina o tamtych wrześniowych dniach. W miejscu, w którym wtedy stacjonowały wodnopłatowce, teraźniejsi yuppies próbują sił na deskach windsurfingowych. Tam, gdzie zaczynało się wojenne kotwicowisko lotniczego dywizjonu, w czasie wojny Niemcy wznieśli na wodzie betonowy blokhauz do pomiaru prędkości torped, które te­stowali w swoim ośrodku doświadczal­nym na Zatoce Puckiej. Dzisiaj można tam spotkać nudystów. Wydawałoby się więc, że nie ma już śladu po stra­ceńczym zrywie Polaków i tragedii lot­ników broniących Polski na Helu. A jednak...

W Jastarni mieszkają i pracują od lat członkowie kaszubskiego, szkutnicze­go rodu Celarków. Senior rodu Andrzej Celarek ma w swojej szafie modele wodnosamolo­tów (wśród nich owego legendarnego Lublina), ma też w swoim archiwum uni­kalne, nigdzie niepublikowane zdjęcia z historii puckiego dywizjonu i... orygi­nalne śmigło łodzi latającej Schreck FBA! Ma też w pamięci rozmowę z si­wowłosym emerytem o nazwisku Rudzki. Podobno porucznik miał „odbrązowić” historię i twierdzić, że straceńczy nalot Polaków na gdańską defiladę nazistów nie był do końca prawdą. Tak czy inaczej, wzmianki o nim znajdzie­my w najpoważniejszych dziełach trak­tujących o historii walki polskiej Marynarki Wojennej w II wojnie światowej.

 

Historia ukryta pod wodą

Odpowiedź na wiele pytań dałoby dotarcie do materialnych śladów wyda­rzeń sprzed dziesiątków lat: raportów, dzienników bojowych, wraków samolo­tów, gdańskich zdjęć i relacji niemiec­kich gdańszczan.

Mariusz Konarski, gdyński poszuki­wacz historycznych skarbów i dzienni­karz pisma „Bandera”, twierdzi, że od­był morską podróż na dawne kotwicowisko u zachodnich brzegów Helu i że natrafił tam na szczątki pol­skich wodnosamolotów. Podobno są w niezłym stanie i leżą na głębokości zaledwie dwóch metrów. Ich odnalezienie i spenetrowanie przez nurków mogłoby być nie lada sensacją!

Spośród uczestników wydarzeń krwawego tygodnia września 1939 roku nie żyje już nikt. Zatem poznanie praw­dy można oprzeć tylko na tym, co znaj­dziemy w archiwach, pod ziemią i pod wodą. Chciałbym, żeby te poszukiwania potwierdziły relacje Rudzkiego i Juszczakiewicza.

 

Tomasz Zając

 

Autor był dziennikarzem radia BBC.

 

Pierwodruk: „30 Dni” 9/1999