PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Z Gdańskiem na rowerach w Hiszpanii

Z Gdańskiem na rowerach w Hiszpanii
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl


Z Gdańskiem na rowerach w Hiszpanii

O wrażeniach z Gdańskiej Wyprawy Rowerowej Dookoła Hiszpanii, w tym o wjeździe na najwyższą w Europie górę dostępną dla rowerzystów, opowiadają Justyna i Remigiusz Kitlińscy.

Wśród krajów, które chcieliśmy zwiedzić Hiszpania zawsze zajmowała wysokie miejsce. Jakiś czas temu kupiliśmy nawet drogowy atlas Półwyspu Iberyjskiego, jednak po pobieżnej analizie powędrował wysoko na półkę. Duże odległości między miastami i do tego same góry ? rowerem tego kraju nie da się objechać.


Mapa trasy
zobacz duży obrazek
Zima 2004/2005, powoli już opuszczają nas emocje związane z rajdem rowerowym po Słowenii, Chorwacji i Czarnogórze. Zimowe wieczory sprzyjają rozmyślaniom nad następną wyprawą: tym razem Turcja, albo Rumunia, a może jeszcze Serbia, Macedonia i Bułgaria, w sumie nie wiadomo. Zaczynamy sprawdzać różne możliwości dojazdów: pociągi, autobusy, samoloty i.... znajdujemy połączenie do Hiszpanii. Bilet linii lotniczych SkyEurope z Krakowa do Barcelony kosztuje 370 zł w obie strony. Cena kusząca, ale przecież Hiszpania nie jest krajem na rower, no i czy w ogóle można przewozić rowery samolotem. Okazuje się, że dla chcącego nic trudnego. Wszystkie dotychczasowe przeszkody upadają, jedna po drugiej. Duże odległości pomiędzy miastami można przecież pokonywać pociągami ? ten system sprawdził się nam we Włoszech w 2003 r. Groźnie wyglądające wysokości, to w dużej części płaskowyż, a nie góry. No i rzecz najważniejsza ? nie ma żadnego problemu z przewozem roweru w samolocie. Potem nastaje kilka miesięcy intensywnej pracy nad mapą. Udaje nam się również nawiązać współpracę z Wydziałem Promocji Miasta Urzędu Miejskiego w Gdańsku. Na naszych strojach i bagażu zostają umieszczone emblematy z herbem Gdańska i adresem strony www. Zabieramy też materiały promocyjne, które będziemy rozdawać podczas wyprawy.


Tak wyobrażaliśmy sobie Hiszpanię (Castillo de Belmonte, La Mancha)
Ponieważ kąpielami w morzu nacieszyliśmy się w Chorwacji, rezygnujemy z obleganego przez turystów hiszpańskiego wybrzeża. Bardziej ciągnie nas dzika i rozległa Kastylia z licznymi zamkami, stare miasteczka Nawarry oraz zielone przedgórza Pirenejów w Aragonii. Jednak za główny cel wyprawy stawiamy sobie zdobycie najwyższej w Europie góry dostępnej dla rowerzystów ? Pico del Veleta (3392 m n.p.m.) w górach Sierra Nevada.


Panorama Barcelony wczesnym rankiem
Na początek jednak Barcelona. Krok po kroku, ale w szybkim tempie zwiedzamy całe miasto: wioskę olimpijską, port, gotyckie śródmieście wokół katedry, dzielnicę secesyjną z oryginalnymi budowlami Gaudíego oraz Dom?nech i Montanera . Potem ruszamy na dworzec autobusowy. Jego widok trochę nas zaskakuje: około sto stanowisk, kilkadziesiąt kas, przy czym każda należy do innego przedsiębiorstwa przewozowego, a każde połączenie jest obsługiwane tylko przez jednego przewoźnika. Na szczęście można się w tym wszystkim połapać ? w końcu uczyliśmy się hiszpańskiego na studiach. Czekamy chwilę na nasz autobus do Saragossy, podjeżdżają trzy. Pakujemy rowery do pierwszego z brzegu, jednak kierowca każe nam wysiadać. Jakiś współpasażer ogląda nasze bilety i tłumaczy, że powinniśmy wsiąść do drugiego autobusu. W pośpiechu przenosimy bagaże i zasiadamy w wygodnych fotelach. Po chwili dopada nas sen.


Charakterystyczny krajobraz zielonych wzgórz Aragonii
Budzimy się, gdy autobus zatacza obwodnicą szeroki łuk wokół Saragossy. Trochę dużo bloków, ale zabytkowe centrum poprawia to niekorzystne wrażenie. Na drugi dzień mamy jechać porannym pociągiem do miejscowości Riglos, by obejrzeć dochodzący do 200-300 m wysokości masyw skalny. Położony na przedmieściach Saragossy nowy dworzec kolejowy przypomina terminal lotniczy. Odprawa, prześwietlanie bagażu, uzbrojeni kontrolerzy. Pech chciał, że na podziwianie uroków masywu Riglos zdecydowało się jeszcze kilkudziesięciu miejscowych kolarzy. Widok tylu rowerów na raz wywołuje popłoch wśród obsługi pociągu. W trosce o komfort podróżowania pozostałych (sześciu!) pasażerów, zostajemy zatrzymani na peronie. Następny pociąg będzie za 8 godzin. Przy naszym napiętym planie tak duża strata nie wchodzi w rachubę. Jakimś cudem docieramy autobusami w interesujący nas rejon Aragonii. Niestety na przeprawę górskimi drogami do skał Riglos nie mamy już czasu.


Uncastillo w Aragonii - miasto zachowało surowy, średniowieczny klimat
Kolejne dni to przede wszystkim piękne miasteczka i oryginalne zamki: Sádaba, Uncastillo, Sos del Rey Católico, Javier, Sangüesa, Olite, Artajona, Puente la Reina i wreszcie Pampeluna ? miasto słynące z pogoni, a raczej ucieczki przed bykami wypuszczanymi w wąskie uliczki prowadzące na arenę korridy. Mając ciągle w pamięci doświadczenia z Saragossy, na stację kolejową w Pampelunie wjeżdżamy z dużym niepokojem. Chcemy jechać do Burgos mając po drodze 2-minutową przesiadkę. Tłumaczymy kasjerowi, o jakie połączenie nam chodzi, po czym pytamy, czy pociągi są skomunikowane i czy przesiadka będzie możliwa. Kasjer spokojnie odpowiada: todo es possible ? czyli ?wszystko jest możliwe?, po czym drukuje bilety i przybija na nich pieczątki. Siadamy na ławkę przy rowerach i oglądamy nasze bilety odczytując treść pieczątki: ?pasażer został poinformowany, że połączenie nie jest skomunikowane?. Po plecach przechodzi nam zimny dreszcz.


Proszę się nie martwić, owieczki to nie byki (Berlanga de Duero, Kastylia)
Na szczęście na strachu się kończy. W Burgos oglądamy jedną z największych i najpiękniejszych w Hiszpanii katedr. Następnego dnia na dobre wkraczamy do Kastylii. Kraina, która tak nas kiedyś przestraszyła swoimi wysokościami, okazuje się dość łagodnym płaskowyżem. Co jakiś czas przeskakujemy tylko z jednego poziomu na drugi, a długie zjazdy i podjazdy przeplatają się z równinami. Potwierdzają się również informacje o dużych amplitudach temperatur: w dzień jest ponad 30°C, w nocy blisko zera. Uderza też spora rozbieżność między czasem astronomicznym, a urzędowym. O godzinie 6 rano jest głęboka noc, słońce góruje w zenicie dopiero po 14, a zachodzi tuż przed 22.


Jak sama nazwa wskazuje, Kastylia to kraina zamków (Castillo de Pe?afiel)
Kastylia to kwintesencja średniowiecznej Hiszpanii. Prawie przy każdej drodze stoi tablica z napisem ?Ruta de los Castillos?. Olbrzymie zamki w niesamowitej, niczym nie zmąconej scenerii, towarzyszą nam przez kilka następnych dni. W pięknych, surowych katedrach dochodzący z głośników cichy śpiew chorałów gregoriańskich wiedzie nasze myśli w odległe czasy. Nic dziwnego, że wjeżdżając do miast, czujemy się trochę jak rycerze powracający z wyprawy przeciwko Maurom. W Salamance, Segovii i Ávili co jakiś czas mijamy większe grupy turystów. Natomiast pozostałe miasteczka świecą zupełnymi pustkami. Do tego jeszcze przepiękne, dzikie krajobrazy i panująca wokół cisza.


Puerta de Europa w Madrycie - dwa nachylone ku sobie wieżowce
Nic dziwnego, że przyjazd do Madrytu jest dla nas szokiem. Wychodzimy z dworca kolejowego wprost na zatłoczoną arterię: trzy pasy w jedną stronę, trzy w drugą i jeszcze dodatkowe dla autobusów i taksówek. Decyzja jest szybka - ruszamy tym dla autobusów. Czujemy się trochę nieswojo wśród ryku silników, mijając okazałe gmachy przy betonowych placach. Bardzo miłe są za to rozmowy z mieszkańcami i turystami, którzy często nas zagadują. Turystyka rowerowa nie jest w Hiszpanii zbyt popularna, więc wzbudzamy duże zainteresowanie. Jest okazja, do przekazania naszym rozmówcom podstawowych informacji o Gdańsku. Rozdajemy też sporo broszur turystycznych.


Te wiatraki uniknęły potyczki z Don Kichotem (Campo de Criptana, La Mancha)
Madryt opuszczamy z nadzieją na spotkanie Don Kichota. Naszym następnym celem jest La Mancha. Na miejscu okazuje się, że po Don Kichocie wszelki słuch zaginął. Są natomiast wiatraki, niektóre bardzo zniszczone. Może Don Kichot jednak tędy przejeżdżał ścierając się z nimi w nierównej walce... Mija siedemnasty dzień od przylotu do Barcelony. Uświadamiamy sobie, że nasza wyprawa powoli dobiega końca. Oznacza to również, że zbliżamy się do punktu kulminacyjnego ? wjazdu na Pico del Veleta.


Żeby nikt nie mówił, że fantazjujemy z tymi temperaturami (Cordoba, Andaluzja)
Nocnym autobusem przemieszczamy się na południe kraju, do Sewilli. Zaczynają się wielkie upały, wszak lato jest równie blisko, jak Afryka. Sewilla, godzina 4 w nocy - temperatura 26°C, Cordoba, słońce w zenicie ? na ulicznym zegarze 45°C. Padamy, nic nam się nie chce. Chwilę wytchnienia daje zwiedzanie Mezquity ? pięknego meczetu przebudowanego na katedrę, gdzie w sposób niezwykły sztuka arabska przeplata się z europejską. Szukamy jakiegoś ukrycia przed lejącym się z nieba skwarem. Ale ten skwar szybko nie ustanie, przecież poprzedniej nocy temperatura spadła tylko do 26°C.


Patio de los Leones w Alhambrze
Następnego dnia docieramy do Granady. Miasto leży znacznie wyżej od Sewilli i Cordoby i czasami daje się odczuć powiew świeżego powietrza z pobliskich gór Sierra Nevada. To Pico del Veleta nas wzywa. Patrząc na olbrzymie pasmo górskie dociera do nas, na co się porywamy. Ale to dopiero jutro, a dziś mamy w planie Alhambrę. O zwiedzeniu tego pięknego pałacu marzyliśmy od dawna. Rzeczywistość przerasta nasze oczekiwania. Dla takich miejsc warto wyruszać w świat.


Velety jeszcze nie widać, ale przyciąga nas niczym magnes
Z góry, na której stoi Alhambra, zjeżdżamy już po godzinie 20. Wiemy, że aby sukcesem zakończyć jutrzejszy atak na ?pico?, musimy zostawić gdzieś nasze bagaże. Najwłaściwszym do tego miejscem wydaje się kemping. Niestety w Granadzie jest tylko jeden, po przeciwnej stronie miasta, skąd do szczytu jest prawie 60 km. Trochę daleko, a dodatkowo nie mamy zamiaru przebijać się rano przez zatłoczone miasto. Zatrzymujemy się nie wiedząc, czy ruszać w stronę gór z nadzieją, że znajdziemy nocleg po drodze, czy wracać do miasta. Nagle pojawia się obok nas dwóch kolarzy. Tłumaczą dokładnie, jak dojechać do górskiego kempingu w miejscowości Güejar Sierra. Mówią, że wprawdzie nie leży przy głównej drodze na Veletę, ale za to przy bardzo malowniczej, choć dość stromej. Na koniec życzą nam powodzenia.


Tu już jestem na wypłaszczeniu, więc jako tako się prezentuję
Z kempingu planujemy wyjechać bardzo wcześnie, ale zmęczenie z poprzednich dni i ciemności panujące o godzinie 6 sprawiają, że ostatecznie startujemy o 7:45. Nigdy jeszcze żadne z nas nie było na tak dużej wysokości. Jadąc doliną potoku zaczynamy przypominać sobie informacje nt. choroby wysokościowej, o których czytaliśmy przed wyjazdem: płytki oddech, ból w klatce piersiowej, nudności. Pierwsze objawy mogą pojawiać się nawet na wysokości 1500 m, jednak zazwyczaj zaczynają się po przekroczeniu 3000-3500 m n.p.m. Tymczasem nasza droga opuszcza dolinę potoku Genil i zaczyna ostro wspinać się po zboczu. Średnie nachylenie wynosi 13-15%. Wąziutki asfalt wije się w górę 180° w lewo, 180° w prawo i tak na zmianę. Najgorsze są zakręty w prawo kiedy po małym łuku należy błyskawicznie przeskoczyć na wyższy poziom drogi. Czasami przednie koła odrywają się lekko od ziemi. Prędkość 4-5 km/h. Po jakimś czasie czuję, że gubię oddech, zaczynają mnie boleć płuca. Jesteśmy dopiero na wysokości 1500 m n.p.m. a ja już mam chorobę wysokościową? Jadę cicho, żeby nie zdradzić się przed żoną. Na szczęście szybko się okazuje, że to tylko zwykła zadyszka, która mija na pierwszym wypłaszczeniu.


Czerwcowy śnieżek na południu Hiszpanii - brzmi osobliwie
Po 13 km docieramy do głównej drogi prowadzącej na szczyt Velety. Podjazd łagodnieje do 6-7%. Gdzieś w oddali, w górze majaczy cel naszej wędrówki. Zaczynają się typowe górskie widoki, a po każdych 250 m wzniesienia stoi tabliczka z aktualną wysokością. Robimy co jakiś czas zdjęcia. Mijają kolejne godziny i kilometry. Docieramy wreszcie do szlabanu. Ostatnie 10 km jest zamknięte dla samochodów. Krajobraz staje się bardziej surowy. Żadnej roślinności oprócz trawy, a wokół pokruszone skały i głazy. Na okolicznych zboczach widać łachy śniegu. Robi się zimno i musimy ubrać polary.


Pico del Veleta, wys. 3392 m n.p.m.
Kilometr przed szczytem kończy się asfalt, ale droga jest przejezdna. Potem kilkadziesiąt metrów po skałach i osiągamy główny cel naszej wyprawy. Czujemy ogromną radość i satysfakcję. W Europie rowerami wyżej wjechać się nie da! Zapisuję podstawowe statystyki: dystans 41,3 km, czas jazdy 5:30, średnia prędkość 7,5 km/h. Tego dnia na Pico del Veleta wjechało oprócz nas jeszcze pięciu kolarzy. Oczywiście Justyna była jedyną kobietą w tym gronie.


W czasie podróży nasze rowerki podlegały częstym demontażom
Na terenie Hiszpanii pokonaliśmy rowerami dystans 1350 km, a pociągami i autobusami około 3600 km, mając do dyspozycji 21 dni. Formuła rajdu, polegająca na łączeniu trasy rowerowej z podjeżdżaniem innymi środkami lokomocji, sprawdziła się już po raz kolejny. Jest to bardzo wygodne, gdy w stosunkowo krótkim czasie chce się jak najwięcej zobaczyć. Nowym doświadczeniem był dla nas sposób dotarcia na miejsce startu. Do Barcelony polecieliśmy samolotem. Wiele osób dziwiło się słysząc, że zamierzamy zabrać rowery do samolotu, ale dzięki uprzejmości linii SkyEurope, cała operacja przebiegła bez najmniejszych problemów. Również transport rowerów na terenie Hiszpanii nie wiązał się ze szczególnymi komplikacjami. Pociągi były klimatyzowane i na ogół posiadały miejsca do przewozu rowerów. Na długich trasach zdecydowanie szybszym i tańszym środkiem transportu były jednak autobusy. I w pociągach, i w autobusach nie było dodatkowych opłat za rowery, a kierowcy byli zazwyczaj wyrozumiali dla naszego nietypowego bagażu.

Justyna i Remigiusz Kitlińscy

kontakt: r.kitlinski@gdansk.gda.pl