Repatriantom ze Wschodu dobrze żyje się nad Motławą

Kiedy trafiła tu na studia, zakochała się w Gdańsku. Postanowiła więc zostać na stałe. Dwanaście lat później przekonała rodziców, by właśnie tutaj spędzili jesień życia. Tak nad Motławę dotarła kolejna rodzina repatriantów z Kazachstanu. We wtorek państwo Skulbaszewscy spotkali się z prezydentem Gdańska i miejskimi urzędnikami.
06.07.2016
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

We wtorek repatriantów z Kazachstanu odwiedził prezydent Gdańska Paweł Adamowicz i sekretarz Miasta, Danuta Janczarek (pierwsza z prawej)

Na spotkanie rodzina Skulbaszewskich zaprosiła prezydenta i urzędników do swojego mieszkania we Wrzeszczu. Już od wejścia czuć było otwartość i niesamowitą gościnność naszych rodaków z Kazachstanu.

- Jest taka długoletnia tradycja, że każda rodzina repatriancka, z własnej woli, zaprasza do siebie prezydenta miasta. W ten sposób chce wyrazić swoją wdzięczność za zaproszenie do Gdańska. Zgodnie z prawem, to prezydent zaprasza repatriantów do miasta - tłumaczy prezydent Paweł Adamowicz.

We wtorek na stole pojawiły się tradycyjne wschodnie potrawy, m.in. pielmieni z baraniną, jajka z kawiorem, beszbarmak i placki z czosnkiem. Było trochę wspomnień, ale i rozmów o sprawach codziennych.

Pani Nina Skulbaszewska poczęstowała gości tradycyjnymi kazachskimi potrawami.


Państwo Skulbaszewscy, mimo iż mają polskie korzenie, języka polskiego nie znają. Tam, gdzie mieszkali przez całe życie, w Czkałowie - niewielkiej wsi w północnym Kazachstanie, język ich przodków zanikł. Pielęgnowano jednak polskie tradycje, obchodzono święta, przyjmowano wiarę katolicką.

Ich rodziców, którzy mieszkali w Żytomierzu na Ukrainie, zesłano do Kazachstanu w 1936 r. Byli ofiarami wielkiej fali prześladowań Polaków przez stalinowską machinę represji (wiele tysięcy naszych rodaków wówczas zamordowano). Do Czkałowa trafiali później także Niemcy, Ukraińcy i Białorusini.

Ludmiła, córka państwa Skulbaszewskich, przyjechała do Polski przed 18 laty jako świeżo upieczona studentka. Była stypendystką polskiego rządu. Najpierw pojechała na rok do Lublina. Tam studiowała i uczyła się języka polskiego. Potem przyjechała do Gdańska, gdzie kontynuowała naukę. - Jeszcze w Kazachstanie zdałam na studia, na historię. Wyjechałam z kraju na pięć lat z myślą, że wrócę - przyznaje Ludmiła. - Stało się inaczej.

Gdańsk i bliskość morza zaczarowała młodziutką studentkę. - Byłam przyzwyczajona do kazachskich stepów i wielkich niezabudowanych obszarów, nie tak jak w Polsce. Brakowało mi tego tchu. Europa wygląda zupełnie inaczej niż Kazachstan, ale kiedy zobaczyłam morze po prostu zakochałam się. Tam gdzie mieszkałam nie ma też tak dużo wody, jest tylko niewielkie jezioro - tłumaczy Ludmiła.

Rodzina prawie w komplecie. Na zdjęciu zabrakło męża pani Niny, który w tym czasie był w pracy. Od prawej: pani Nina Skulbaszewska, jej córka Ludmiła, wnuk Tomek i zięć Robert.


Po studiach postanowiła tu zostać. Spodobało jej się miasto, dobrze się w nim czuła. Formalności musiało stać się jednak zadość - wystąpiła do prezydenta Gdańska z wnioskiem o możliwość pozostania nad Motławą. Dostała zgodę i oficjalne zaproszenie. Dzięki wsparciu Urzędu Miejskiego znalazła pracę w Muzeum Bursztynu. Jest koordynatorem ds. kontaktów z Europą Wschodnią.

W Gdańsku poznała swojego męża, Roberta. Przypadkowo, w kawiarni. - To była miłość od pierwszego wejrzenia - śmieje się, dodając, że mąż pochodzi z Wielkopolski, z niewielkiej miejscowości pod Koninem.

Dziewięć miesięcy temu urodził się ich pierwszy syn, Tomek.

Jesienią 2015 r. Ludmiła ściągnęła do miasta swoich rodziców. Oboje są już na emeryturze. Jak tłumaczy, zawsze marzyli o tym, by tu przyjechać i osiedlić się. Najpierw jednak wysłała oficjalne pismo w tej sprawie do prezydenta Gdańska. Była zgoda. - Cieszymy się, że znów możemy być razem – podkreśla.

Pani Nina, mama Ludmiły, dopiero uczy się języka polskiego. Rozumie jednak większość zadawanych w języku polskim pytań. Kobieta nie ukrywa, że decyzja o tym, by opuścić na zawsze Kazachstan, była dla niej i jej męża bardzo trudna.

- Ale idzie starość, więc uznaliśmy, że trzeba do córki jechać. Mamy jeszcze syna, ale on mieszka w Rosji. W Czkałowie zostaliśmy sami, musieliśmy wybrać gdzie jechać – przyznaje pani Nina. - Decyzja była ciężka, bo w tym wieku wyjeżdżać i wszystko zmieniać nie jest łatwo.

Pani Nina nie ukrywa, że trudno było jej się przystosować do nowych warunków, choćby ze względu na brak znajomości języka polskiego. Przyznaje też, że tęskni za krewnymi, ale i zwyczajami na Wschodzie. Jej mąż, mimo iż jest emerytem, według kazachskiego prawa, po przyjeździe do Polski podjął pracę w gdańskiej stoczni. Ona zajmuje się domem i... wnukiem.

W spotkaniu wziął też udział dyrektor Wydziału Rozwoju Społecznego, Grzegorz Szczuka (drugi z prawej). Od września WRS będzie odpowiedzialny za sprawy repatriantów

Od września br. szykują się zmiany dotyczące "opieki" nad repatriantami w Gdańsku. Odpowiedzialny będzie za to Wydział Rozwoju Społecznego w gdańskim magistracie. Dotychczas tymi sprawami zajmował się Wydział Spraw Obywatelskich.

Gdańsk ma w zwyczaju sprawdzanie kim są repatrianci, których zaprasza do siebie. Głównie wykształcenie i doświadczenie zawodowe. Dzięki temu chce bowiem jak najskuteczniej pomóc im w znalezieniu pracy. Repatriantom przyznawane jest także mieszkanie komunalne.

TV

Alia - nowa żyrafa w gdańskim zoo