Link do opisu wydarzenia: Gdańsk Odchodzący - Promocja Albumu Powystawowego

Gdańsk Odchodzący - Promocja Albumu Powystawowego

Data: 17 grudnia 2008
Godzina: 17:00
Miejsce: Dom Uphagena, ul. Długa 12, Gdańsk
Wstęp: wolny
Organizator: Oficyna Wydawnicza FINNA, Gdańskie Towarzystwo Fotograficzne, Muzeum Historyczne Miasta Gdańska

Szczegóły wydarzenia

Ulica mojego dzieciństwa niknie w oczach.
Rodzinny dom na Orzeszkowej nr 12 zniknął najszybciej, bo już w połowie lat osiemdziesiątych. Ponieważ nikomu wtedy nie śniło się budowanie grodzonych osiedli czy galerii handlowych to myślę sobie, że jego rozbiórka była naprawdę konieczna. Nie było mnie przy nim, kiedy odchodził; od kilkunastu lat mieszkałem już wtedy na Przymorzu.

Chociaż nie był dla mnie zbyt łaskawy, bo wilgoć i grzyb w ścianach i podłodze powodowały występowanie ostrych reakcji alergicznych, to jednak wspomnienia z nim związane są świeże i wyraziste, jak wszystko z czym stykamy się i przeżywamy po raz pierwszy.

Bardzo dobrze pamiętam okno sypialni, czyli babcinej „spalni”, wychodzące na ślepą ścianę domu nr 10, gdzie mieścił się sklep pana Kicały. Kiedyś spożywanie zakupionego tam ciepłego loda omal nie zakończyło się dla mnie zejściem, gdyż w lodzie była osa. Słodka śmierć dosięgła jednak tylko nieszczęsnego owada, gdyż wyplułem zawartość jamy ustnej kiedy tylko coś zachrzęściło mi między zębami. Miedzy sypialnianym oknem a ścianą sklepu leżał maleńki ogródek, grządka właściwie, której mój dziadek nie miał już na koniec siły uprawiać. Aby do niego dojść, należało minąć drewniany składzik i gęste krzaki, gdzie wielkie pająki krzyżaki plotły swoje sieci.

Dom był trzypiętrowy, zaś na każdym poziomie znajdowały się cztery mieszkania, po dwa po każdej stronie mrocznego korytarza. Lokatorzy mieszkań na parterze od podwórka mieli więcej szczęścia niż my, mieszkający od strony ulicy, gdyż pod oknami kwitły im niewielkie ogródki; nasz znajdował się dalej w głębi, za piaszczystym podwórkiem na którym stał trzepak na cementowych słupach połączonych dwiema metalowymi rurami.

Byli i znajomi z ulicy, których nazwiska uleciały mi już pamięci poza państwem Kuichami oraz mającym złote ręce panem Frankiem Wieliczko. Pracował w stoczni gdzie wyczarowywał modele budowanych aktualnie statków. Po wielu latach miał jeszcze dość sił na to, żeby dokonać renowacji kilku starych mebli pochodzących jeszcze z przydziałów komisji repatriacyjnej tuz po wojnie; na tylnej ściance szafy w której wisi teraz garderoba teściowej
jest jeszcze stosowna nalepka. Miał on bardzo już wiekową matkę, którą pamiętam jako „Gabrijlową”, gdyż tak nazywała ją moja babcia. Kiedyś przyniosła nam w prezencie pelargonie, ale kwitły krótko. Nie można ich jednak było wyrzucić, gdyż był to prezent.

Zapach mojej pierwszej ulicy to przede wszystkim butapren. Nasze mieszkanie składało się z dwóch pokojów do których wchodziło się przez sień, czyli wąskie pomieszczenie pełniące równocześnie rolę kuchni oraz warsztatu szewskiego mojego dziadka. Kleił on buty toksycznym butaprenem, i właśnie mieszanina jego zapachu połączona z wyziewami rozpuszczanego na płomieniem mazidła do barwienia zelówek porusza moje zmysły do dzisiaj.

Żadnego z tych domów od dawna już nie ma. Odeszły tak samo jak odeszli zamieszkujący je ludzie. Nieparzystą stronę Orzeszkowej spotkał nieco łaskawszy los. Zachowało się na niej kilka budynków, w tym drewniany domek stojący naprzeciwko naszych okien, w którym zamieszkiwały panie określane przez babcię słowami, których znaczenia wtedy nawet nie
domyślałem się. Niekiedy późnymi wieczorami te towarzyskie niewiasty prowadziły głośne
dyskusje z odwiedzającymi je panami, którzy wychodzili nie zawsze zadowoleni z wyniku wizyt, zaś niekiedy nie byli w ogóle wpuszczani przez lokatorki do środka. Ponieważ na najwyższym piętrze naszego domu mieszkała rodzina milicjanta, to można powiedzieć, że egzystowaliśmy między dwoma biegunami społeczeństwa, nie mogącymi się bez siebie obejść.

Dwa domy dalej idąc w kierunku akademików, zaczynała się po lewej ulica Wronia.
Ona też powoli odchodzi, chociaż kilka starych domów zostało wykupionych i wyremontowanych, niemniej jednak zniknął cały kompleks osiedlowy z końca XIX wieku o bardzo charakterystycznej architekturze. Były to domy o konstrukcji szachulcowej, mylnie zwanej „pruskim murem”, z bardzo efektownymi drewnianymi werandami; podobne starannie odnawia się teraz w niedalekim Sopocie.

Ulica Wronia jest droga mojemu sercu, gdyż na niej właśnie mieszkała moja pierwsza wielka miłość, Ania Ś., ciemna blondynka o niebieskich oczach. Już w kilka minut po przekroczeniu progu 1 klasy zapałałem do niej silnym uczuciem, chociaż nie jestem pewien, czy w ogóle przez nią zauważonym. Po pewnym czasie napisałem do niej list miłosny, szybko przechwycony przez babcię. Uznała wtedy po raz pierwszy, że coś jest ze mną nie w porządku. Poza tym babcia nie lubiła jej matki, a moje zdanie nie liczyło się. Mam nadzieję, że Ania jest szczęśliwa ze swoim belgijskim arystokratą, za którego wyszła.

Zawsze żałowałem odchodzących domów. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że siła przebicia pieniądza jest tak ogromna, że wartość historyczna czy inne względy, np. architektoniczne, nie mają tutaj znaczenia. Do tej pory pamiętam wielki budynek pruskiego magazynu stojący na rogu Kościuszki i Grunwaldzkiej, na którego miejscu stanął prostacki barak mieszczący market Lidla. Teren leżący naprzeciwko po drugiej stronie ul. Kościuszki też okazał się w końcu tak atrakcyjny, że zburzono stojące tam całkiem nieźle zachowane domy. Żałuję bardzo, że zniknęła charakterystyczna industrialna fasada zakładów cukierniczych, którą przecież można było wkomponować w bryłę Galerii Bałtyckiej.

Na pomysł dokumentowania niknięcia tego, co przez dziesięciolecia, a niekiedy przez kilkaset lat wrosło w tkankę miejską, wpadłem przejeżdżając w marcu 2006 koło burzonego
właśnie biurowca przy Grunwaldzkiej. Zatrzymałem się i z pewną fascynacją obserwowałem, jak koparka niczym stalowy dinozaur wgryza się zębatą łychą w kolejne ściany, odłamując je po kolei. Gąsienice maszyny wdeptywały szczątki w rosnącą coraz wyżej stertę gruzu.

Kilka dni później Gdańskie Towarzystwo Fotograficzne rozpoczęło realizować swój projekt „Gdańsk odchodzący”. Pierwszy plener odbył się na Wroniej oraz w całym kwartale
sąsiadującym z Akademią Medyczną. Potem zawędrowaliśmy na Orunię, Dolne Miasto, Letnicę, okolice ul.Kartuskiej, gdzie dewastowany jest jeden z dwóch pozostałych tam drewnianych domów świadczących o tym, że ponad sto lat temu rzeczywiście były tam ogrody.

Ponad trzydzieści osób z godnym podziwu samozaparciem zbierało się w grupę i szło
w plener. Praca w grupie, poza poczuciem wspólnoty i realizacji określonego celu, dawała też poczucie bezpieczeństwa. Dzięki temu mogliśmy nie przejmować się dociekliwymi pytaniami młodych ludzi, zainteresowanych głównie ilością posiadanych przez nas aparatów. Jednak najczęściej spotykaliśmy przyjaźnie nastawionych mieszkańców, gotowych opowiedzieć nam o swoim najbliższym otoczeniu i je pokazać. Dzięki panu Stasiowi z Łąkowej weszliśmy do zajezdni tramwajowej, gdzie obecnie znajduje się parking. Przesympatyczni i przyjaźnie nastawieni do świata panowie na Wroniej, opróżniający kolejne butelki piwa ciepłego wiosennego dnia za domem nr 7 bez zastrzeżeń pozwolili nam wejść na ich teren.
Tego domu też już nie ma.


Nie ma znaczenia czy prezentowane zdjęcia pretendują do miana fotografii artystycznej czy
dokumentalnej. Wszystkie są wyrazem miłości i przywiązania do naszego miasta. Zachodzące
zmiany nie zawsze znajdują naszą akceptację. Szwedzka szkoła konserwacji zabytków podkreśla kulturowe znaczenie starzenia się zabytków, które posiada właściwe sobie walory.
Za piękne uznaje się farbę łuszczącą się ze stolarki okiennej czy drzwiowej, płowiejący tynk
pokryty tu i ówdzie zaciekami czy też spatynowane czasem metalowe elementy konstrukcyjne. Wydaje się, że przy rekonstrukcji czy remontach wielu starych budynków w Gdańsku zapomniano o konieczności zachowania jak największej ilości oryginalnych elementów. To
samo dotyczy nowych elementów, które powinny być wykonane z materiałów takich jak
części pierwotne. Zdumienie budzi np. instalowanie plastykowych okien w XVIII czy XIXwiecznym domu, co sprzeczne jest z wszelkimi zasadami sztuki konserwatorskiej. Przykładem  prawidłowej rekonstrukcji jest wymieniany już wyżej Dom Uphagena. Niestety, nie dotyczy
to już budynków skądinąd pięknie odnowionych, ale leżących w większej odległości od centrum, z dala od oczu właściwych władz.

Szkoda też, że w okresie powojennym w Gdańsku nie powstał żaden obiekt, mogący stanowić przykład pięknej i nowoczesnej architektury. Wyjątkiem potwierdzającym regułę wydaje się być nowoczesny budynek biblioteki głównej Uniwersytetu Gdańskiego, czego nie można już powiedzieć o jego otoczeniu. Historyczna panorama miasta została zeszpecona wysokościowcami. Być może totalitarny reżim, który oby więcej nie powrócił, chciał w ten brutalny sposób podkreślić swoją wszechwładzę. Pokazał tylko zadufanie w sobie i niekompetencję.

Pozostaje mieć nadzieję, że nadchodzące lata nie będą niosły za sobą dewastacji i niszczenia kolejnych obiektów, które mogłyby stanowić naszą dumę przy oznakach dobrej woli ze strony kompetentnych osób. Nie chodzi o to, by stanąć na drodze postępu. Celem jest wybór właściwej drogi.

Fotografie pokazane w niniejszym albumie mogą na pierwszy rzut oka wydawać się dość
bezładnym zbiorem zdjęć różnej jakości. Stanowią jednak one próbę skupienia się na tym,
co odchodzi bezpowrotnie, i co znajduje się lub znajdowało w rozmaitych dzielnicach naszego miasta. Zdjęcia wykonywało 32 autorów – członków Gdańskiego Towarzystwa Fotograficznego. Siłą rzeczy musiały one być różne, tak jak różni są ich autorzy. Znajdziemy tutaj przykłady tradycyjnej fotografii analogowej, technik specjalnych jak wielokrotna ekspozycja czy odbitki litowe, a także przykłady zdjęć cyfrowych z mniejszym lub większym stopniem ingerencji własnej. Wszystkim uczestnikom plenerów należą się podziękowania za wielki wkład pracy, bez
której nie bylibyśmy w stanie wybrać i przygotować materiału wystawowego. W tym miejscu chciałbym bardzo serdecznie podziękować Paniom Ewie Szymańskiej z Domu Uphagena
oraz Monice Kryger z Muzeum Historycznego Miasta Gdańska za to, że zechciały umieścić
naszą wystawę „Gdańsk odchodzący”, stanowiącą zrąb tego wydawnictwa, na salach wystawowych Domu Uphagena, będącym oddziałem MHMG, w okresie od 28 lutego do 30 marca 2008 r.

Wystawa została objęta patronatem Prezydenta Miasta Gdańska p. Pawła Adamowicza oraz patronatem medialnym „Dziennika Bałtyckiego”. To, że tak wielu zwiedzających
chciało wejść na drugie piętro Domu Uphagena jest również zasługą twórcy plakatu wystawowego Piotra Zabłockiego, za co chciałbym
złożyć mu w tym miejscu gorące podziękowanie. Beacie Biernat dziękuję za wnikliwą korektę.

Komisarz Wystawy – Adam Fleks, GTF


Uczestnicy Wystawy „Gdańsk odchodzący”


w Domu Uphagena – oddziale Muzeum Historycznego Miasta Gdańska,


w dniach 28 lutego – 30 marca 2008 r.

Beata Biernat
Mirosław Bujko
Aleksandra Cuzek
Anita Czarniecka
Marek Czorniej
Iwona Delegiewicz
Sławomir Fiebig
Adam Fleks
Norbert Gawroniak
Bogdan Groth
Jacek Gulczewski
Wojciech Jung
Róża Kamola
Wiesława Klemens
Andrzej Kmieciak
Przemysław Kostuch
Iwona Krzysztoń
Artur Łopatniuk
Andrzej Mikliński
Krzysztof Morawski
Eugeniusz Nurzyński
Sławomir Ostaszewski
Janusz Piechota
Włodzimierz Piechowicz
Joanna Potorska
Krzysztof Remlinger
Anna Roman
Jan Stańczak
Anna Szabat-Drapella
Eugeniusz Trojanowski
Joanna Wardyn-Wolanicka
Piotr Zabłocki
 

 

Oficyna Wydawnicza FINNA
80-768 Gdańsk, ul. Dziewanowskiego 5/
6
tel.: (058) 763 11 38
fax: (058) 301 57 25
e-mail: finna@finna.com.pl


Dystrybutor:
L&L Firma Dystrybucyjno–Wydawnicza.
80-298 Gdańsk, ul. Budowlanych 64F,
tel.: (058) 520 35 58, fax (058) 344 13 38
e-mail: wydawnictwo@ll.com.pl


Wydawnictwo FINNA wchodzi w skład TGW
e-mail: tgw@tgw.com.pl
www.tgw.com.pl