
Kiedy trzy lata temu odbyła się pierwsza edycja festiwalu Soundrive (jeszcze w Gdyni-Kolibkach), nic nie zapowiadało spektakularnego sukcesu tego wydarzenia. Główną atrakcją były wtedy zawody kolarskie w błocie i wyścig z przeszkodami, zakończone muzycznymi występami. Jeden dzień, jedna scena, 12 koncertów – tak w skrócie prezentował się festiwal w 2012 roku. Jednak od tego czasu zaszła ogromna zmiana.
Czwarta edycja festiwalu muzyki alternatywnej trwała od czwartku do soboty, 3-5 września 2015 r. Na trzech scenach odbyło się w sumie 30 koncertów młodych artystów rodzimych i zagranicznych, prezentujących różne oblicza muzyki. Industrialne wnętrza klubu B90 w Gdańsku przez trzy dni wypełniały dźwięki elektroniki, indie popu, psychodelicznego rocka, a nawet punk rocka. I choć formacje i nazwiska, które znalazły się w programie, w dużej mierze były niszowe, a muzyka niektórych z nich przeznaczona była dla koneserów gatunku, publiczność dopisała.
Największe emocje budziły występy na dużej scenie, gdzie prezentowali się artyści z Wielkiej Brytanii, Nowej Zelandii i USA. Nie zawiedli muzycy z Gengahr i Vaults. Rozczarowaniem dla bardziej dojrzałych widzów mógł być koncert brytyjskiego zespołu Drenge, który zaprezentował dość odtwórcze, „garażowe” granie, czy króciutki, 40-minutowy występ niby-punkowego tria The Wytches. Ale Soundrive jest przecież festiwalem przeznaczonym głównie dla młodych, choć świadomych, odbiorców.
Dla mnie największym pozytywnym zaskoczeniem tej edycji okazała się młoda polska scena elektroniczna. Ukrywająca się pod pseudonimem MIN-t młodziutka Martyna Kubicz zachwyciła klubowym graniem na europejskim poziomie. Podobnym strzałem w dziesiątkę był koncert śląskiego duetu Jóga, który w świetnie brzmiącą elektronikę wplata przyjemne wokale i ogromną wrażliwość. Występ projektu Pola Rise, choć bardzo stonowany, udowodnił ogromne możliwości młodych polskich twórców alternatywy.

Soundrive Festival 2015 okazał się wydarzeniem świetnie przygotowanym od strony organizacyjnej i przemyślanym programowo. Ogromnym plusem okazał się eksperyment z zaproszeniem młodych, niszowych zespołów, co zapewniło szereg ambitnych, niekomercyjnych koncertów. Po raz kolejny na czas festiwalu ożyła także ulica Elektryków, która stała się rozrywkowo-gastronomicznym centrum.
Zabrakło jednak wielkich widowisk, porównywalnych do barwnego występu, jaki podczas ubiegłorocznej edycji dał berliński zespół King Khan And The Shrines. Nie było również muzycznych objawień w dziedzinie mocniejszego grania, jak w przypadku formacji Planet of Zeus, również grającej w ubiegłym roku. Tym razem było zdecydowanie bardziej kameralnie i grzecznie, by nie powiedzieć młodzieżowo. Ale nie jestem rozczarowana – patrząc na to, jak Soundrive Festival ewoluuje, można mieć nadzieję, że kolejna edycja znów czymś pozytywnie zaskoczy.
