Sens w pomaganiu. Bezdomni przyszli do wigilijnego stołu

Niektórzy nie jedli od kilku dni, inni cieszyli się, że jedzenie jest po prostu czyste. - Jakoś lżej mi na duszy, gdy mogę im pomóc - mówi Piotr Dzik, który z innymi restauratorami od 24 lat urządza w Gdańsku wigilie dla bezdomnych i ubogich.
24.12.2015
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Na początek wpuszczono bezdomnego na wózku i kobiety z dziećmi.

Na Targu Węglowym zebrał się tłum. Najpierw wpuszczono matki z dziećmi. Maluchy w wózeczkach, albo na rękach matek. To one pierwsze dostały żurek, pierogi i białą kiełbasę. Reszta potrzebujących niecierpliwie czekała za barierkami. 

Mała Julka dostała nie tylko jedzenie, ale także pluszaka. - Mój! - broniła go, gdy do niej podszedłem. To pewnie będzie jej jedyny prezent w tym roku. Jej paluszki mocno zacisnęły się na białym Bałwanku.

- Mąż nie chciał przyjść, wstydzi się, ale ja muszę tu być z małą - powiedziała mi pani Katarzyna, mama Julii. - Dary, które tu dostanę, starczą na drugą wiligilę, tę domową. 

Inna matka powiedziała, że w ich domu pieniędzy starczyło tylko na bigos. A tu jest kiełbasa, ryba po grecku, pierogi, ciasta. Tu jest lepiej. Można się wreszcie najeść. No i dziecko dostało zabawkę. 

Pan Rysiek, mieszkający w noclegowni przy Żaglowej, zajadał się bigosem i był bardzo zadowolony: - Tu jedzenie jest czyste! Nie jak to, które wygrzebuję ze śmietnika, brudne, i nie jakieś zlewki, które jem na co dzień. Bardzo dobrze, że organizowane są takie wigilie. Można się ogrzać, odpocząć. Dla nas to naprawdę ważne. Wytchnienie od codziennych trudności.

Dla niektórych była to jedyna wigilia tego dnia. Inni poszli zaraz na drugą: do dominikanów, którzy swoją urządzili na terenie stoczni dwie godziny później, o godz. 14. 

Pani Katarzyna z córką Julią. Taka wigilia to dla nich wybawienie.

Chleba naszego powszedniego...

Od 24 lat Piotr Dzik, właściciel pierogarni U Dzika przy ul. Piwnej, wraz z grupą pomorskich restauratorów (bo są też ci spoza Gdańska) organizuje wigilie dla bezdomnych, ubogich i biednych. Na liście jest kilkanaście restauracji, barów, tawern, gościńców. Dzik mówi, że nikogo nie musi specjalnie zachęcać do pomocy. A dlaczego sam pomaga? Bo co prawda jemu w życiu się poszczęściło, ale to nie powód, żeby zapomnieć o innych: - Ja założyłem firmę, dobrze prosperuję. Niczego mi nie brakuje. A te biedactwa? Chodzę po mieście, widzę potrzebujących, postanowiłem im pomóc. Wielu ludziom się nie powiodło. Niektórzy potracili domy na własne życzenie, ale to nie znaczy, że trzeba ich odtrącać. Nikt nie jest tak biedny, żeby nie móc pomóc drugiemu. I nikt nie jest aż tak bogaty, żeby nie potrzebował czasem pomocy innych.

- Dlaczego przywozi pan tu swoje ciasta i chleb? - pytam Andrzeja Szydłowskiego, szefa sieci znanych gdańskich piekarni i ciastkarni. 

Ten patrzy na mnie zdziwiony: - Jak to?! Bo ja jestem piekarzem. A przecież nasza najważniejsza modlitwa mówi “chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…” Trzeba się dzielić tym, co mam. To jasne!

Podobnie inni restauratorzy: nie chodzi im o reklamę, ani o rozgłos. Nie liczą kosztów, nie martwią się, ile wydali. Chcą pomagać, bo tak trzeba. - Bo to chrześcijański kraj - mówi jeden z nich.

Dlatego gotują barszcz, żurek, bigos, kiełbasę i przywożą to wszystko z całego Gdańska, w wilgilijny poranek. 

Bezdomni i potrzebujący tym razem w dobrym humorze. Życzenia trzeba sobie złożyć. W końcu idą święta.

Samotnie, w domu, płacząc 

Jedni z biesiadujących mówią, że po wigilii wracają do śmietnika. Inni, że do noclegowni. Ale wszyscy zadowoleni, najedzeni. Część idzie po dokładkę, inni zostawiają niedojedzone dania. Jak to? - Bo żołądek odzwyczaił się od takiej ilości jedzenia, skurczył się, już więcej dziś nie zjem - mówi jeden z bezdomnych.

Tutaj się najedzą, tu połamią opłatkiem z ważnymi restauratorami, tu zaśpiewają wspólnie “Pójdźmy wszyscy do stajenki...” Najważniejsze jednak trochę się ogrzać, najeść, napełnić żołądek ciepłą strawą. Przetrwać kolejny dzień. Na szczęście pogoda w tym roku łaskawa.

- Nie boi się pan, że pomaga ludziom, o których mówi się, że to po prostu alkoholicy? - pytam Piotra Dzika.

- Alkoholizm to jest też choroba - mówi Dzik, patrząc na mnie uważnie. - Nikt z nas nie jest święty! A tu są przeróżne przypadki, katastrofy życiowe. Trzeba w nich widzieć ludzi, choć część niestety wygląda tak, jak wygląda.

Obok nas przechodzi starsza kobieta, chodząca z pomocą balkonika. Bierze torby z jedzeniem. Mówi, że mieszka sama we Wrzeszczu. - Wezmę te rzeczy i będę je jadła w domu, samotnie, płacząc. Na szczęście jeszcze chodzę, bo jak bym nie daj Boże nie wstała, to nikt się o mnie nie upomni, nikt nawet nie dowie, że umarłam..

Pocieszają ją harcerki ze szczepu Bór. To one uwijają się jak w ukropie, rozdając jedzenie. Tłum głodnych zdaje się nie kończyć. Biedni biorą jedzenie, dziękują, mówią “Szczęść Boże”. Rzadko ktoś krzyknie: “Dawać mi więcej kiełbasy!” W ogromnej większości ci ludzie naprawdę są wdzięczni, że ktoś o nich pamięta.

Gdy już wszyscy się najedzą i wezmą na drogę paczki z żywnością (przygotowano ich 600), namiot pustoszeje. Bedzomni znikają w zakamarkach gdańskiej starówki. W namiocie harcerki zbierają plastikowe talerzyki, składają ławy. Piotr Dzik za chwilę idzie do swojej rodziny. W tym roku czeka w domu aż 17 osób. Dzik ma trójkę dzieci, ma wnuki; tylko jedna córka przyjedzie z Berlina dopiero po świętach. Co czuje teraz organizator akcji? - Jak wracam z wigilii dla bezdomnych do siebie, to jakoś lżej mi na duszy, że mogłem komuś pomóc - mówi Dzik.  

Piotr Dzik, pomysłodawca akcji, wraz z harcerką Karoliną Chmielewską ze szczepu Bór.

TV

Uniwersytet WSB Merito ma nowy kampus