Z Brzegu nad Motławę. Marcin Marzec na utrzymaniu lalek

Urodził się w Brzegu. Lalkarstwo studiował we Wrocławiu. Po studiach pracował w Łodzi. W tej drodze z południa Polski dotarł aż nad morze, na gdański Chełm, gdzie teraz mieszka. Jego pasją są lalki i teatr. Sam robi swoich aktorów i sam ich ożywia.
14.01.2016
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

 

Kiedy ukryty za tłem morza Marcin Marzec zaczyna poruszać sznurkami, dzieci momentalnie się uspokajają i wpatrują się w scenę jak zaczarowane. Trzydzieści par oczu śledzi każdy ruch. Ale aktor nie pozwoli im długo siedzieć w milczeniu. – Jak myślicie, co to jest? – pyta dzieci, które jednym głosem krzyczą: „Cytryna!”. Marcin śmieje się i tłumaczy: – To jest okrzemek. A to sinice. Chodź, pomożesz mi – wychodzi przed scenę, mówiąc do jednego z widzów. Podekscytowanemu malcowi wręcza kukiełkowego widłonoga.

W spektaklu występują jeszcze wiciowce, bruzdnice i wrotki. To bohaterowie przedstawienia edukacyjnego, realizowanego przez doktoranta Instytutu Oceanologii PAN Michała Czuba, w ramach projektu „Wpłyń na Bałtyk” finansowanego przez Fundację na rzecz Rozwoju Nauki Polskiej. Przedstawienie „Zielona woda” trafiło do repertuaru jednoosobowego Teatru Barnaby, dołączając do takich pozycji, jak „Czerwony Kapturek” czy „Rockandrollowy kot w butach”. Wszystkie role odgrywają tutaj lalki.

Z Brzegu nad Motławę

Do Gdańska na stałe Marcin Marzec przyjechał dopiero w zeszłym roku, ale w tym krótkim czasie gdańskie przedszkolaki i uczniowie podstawówek zdążyli go już poznać. Jego i jego lalki, z którymi prezentował się m.in. w filiach Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdańsku‎, w Wyspie Skarbów Gdańskiego Archipelagu Kultury, w Plamie i w gdańskich przedszkolach. Udziela się również w zespole aktorskim teatru Miniatura.

Jego droga do Gdańska była dosyć długa. – Urodziłem się w mieścince Brzeg, która leży na południu Polski, między Wrocławiem a Opolem – objaśnia. – Tam chodziłem do szkoły podstawowej i średniej. Studia kończyłem we Wrocławiu w Wyższej Szkole Teatralnej o profilu lalkarskim.

Miał szczęście, bo pracę w zawodzie znalazł dosłownie tuż po zakończeniu studiów. – Na mój dyplom przyjechał Waldemar Wolański, dyrektor teatru Arlekin w Łodzi, i zabrał mnie od razu po szkole do siebie. W łódzkim teatrze pracowałem prawie pięć sezonów, zrobiłem tam dwanaście tytułów. To dużo jak na teatr lalkowy, gdzie jest dobrze, jak się zagra w jednej premierze w ciągu roku.

Projekty, w których brał udział w tamtym czasie, doceniła krytyka. Dwa spektakle, w których występował Marcin, otrzymały Złotą Maskę – nagrodę przyznawaną ludziom teatru przez przedstawicieli mediów. Były to lalkowe przedstawienie „Kot w butach” w reżyserii Anny Nowickiej i musical dla dorosłych „Złota różdżka” w reżyserii Jerzego Bielunasa.

Ale Łódź go... znudziła. – Miasto było męczące na dłuższą metę, nierozwojowe. Poza tym, nie miałem tam swojego mieszkania. Nic mnie nie trzymało w Łodzi poza dziewczyną. Decyzję o wyjeździe podjęliśmy wspólnie. Rozważaliśmy różne miejsca, aż wreszcie padło na Trójmiasto. To był impuls. Pomyślałem: „Jadę do Gdańska. Firmę można założyć wszędzie”. Zawsze chciałem tutaj mieszkać, to miasto bardzo mi się podobało – wspomina.

Tak rozpoczął się kolejny etap jego życia: na gdańskim Chełmie.

 

Luksusy nie są konieczne do sukcesu

Nie tylko Łódź, ale także praca w instytucjonalnym teatrze na dłuższą metę okazała się dla niego zbyt monotonna. Marcin przez tydzień-dwa grał dwie sztuki dziennie, codziennie to samo. Taki system sprawił, że zamiast jak artysta, czuł się jak pracownik fabryki. Uwierał go także brak większej interakcji z publicznością, na którą nie było miejsca w profesjonalnym teatrze. Dlatego w 2014 roku powołał własny – Teatr Barnaby. Z wymyślanymi przez siebie od początku do końca spektaklami jeździ po całej Polsce.

– Musiałem zrezygnować z wielu luksusów, które ma teatr instytucjonalny, mogący liczyć na dotacje od państwa: z zespołu teatralnego, z pracowników technicznych i wielkiej ciężarówki, nie mówiąc oczywiście o siedzibie. Ale nie żałuję – mówi Marzec. – Z tego, co robię, można się utrzymać, ja żyję z mojego teatru. Wszystko zależy od tego, jak rozkręcisz swoją firmę, bo mój teatr to także normalna działalność gospodarcza. Oprócz tego, że tworzę sztukę, jestem też specjalistą od marketingu, sprzedawcą, technicznym, księgowym i rzecznikiem prasowym na raz.

Żeby mieć za co żyć, Marcin musi zagrać 20-30 przedstawień w miesiącu. Zdarzają się okresy, kiedy jest gorzej, czasem ktoś odwołuje kilka spektakli. Mimo wszystko, jest przekonany, że było warto stanąć na swoim.

 

Kto wytrzyma dłużej – lalka czy aktor?

Kiedy ma się własny, jednoosobowy teatr, trzeba zrezygnować ze zwolnień lekarskich. – Nie ma takiej opcji, żebym zachorował. Dzisiaj rano czułem się kiepsko, ale co miałem zrobić, nie jechać na spektakl? Tam czekają na mnie ludzie, podpisaliśmy umowę. Nikt mnie nie zastąpi – mówi.

Tymczasem o chorobę w tym zawodzie nietrudno. To praca wymagająca fizycznie, nie mówiąc już o stresie. Dlatego lalkarzom przysługiwała kiedyś wcześniejsza emerytura.

– Przechodzili na emeryturę od 50. roku życia, po 25 latach pracy – informuje Michał. – Ten przepis jednak zniesiono, ponieważ rząd uznał, że to nie jest ani stresujące, ani trudne zajęcie. Ja jednak uważam, że to praca w ciężkich warunkach. Cały czas jesteś w niewygodnej pozycji, nachylony, co jest niekorzystne dla kręgosłupa. Kiedy grasz jawajką [kukiełką, której głowę i korpus porusza ręka aktora umieszczona wewnątrz lalki, a jej kończyny poruszane są za pomocą drutów – red.], musisz mieć ciągle rękę w górze. To jest duże obciążenie fizyczne.

Lalki także nie mają co marzyć o wcześniejszej emeryturze. – Lalka gra w spektaklu tak długo, aż się znudzi. Są tak dobrze zrobione, z tak mocnego materiału, że wytrzymują lata – Marcin pokazuje mi jedną ze swoich aktorek. – Mam znajomych w Stanach Zjednoczonych, których marionetki grają już 30 lat. Moja najstarsza lalka ma 25 lat, mam ją jeszcze z Arlekina w Łodzi.

 

Głowa 3D

Marcin wszystkie swoje lalki wykonał własnoręcznie. Pierwsza, którą zrobił, to babcia z „Czerwonego Kapturka”. - Zdarza mi się też je malować, ale wolę, żeby robił to ktoś, kto jest w tym specjalistą – przyznaje. – Mogę zrobić lalkę technicznie, zbudować od podstaw, poskładać w całość, podwiesić w taki sposób, żeby dobrze chodziła – na tym właśnie polega moja praca. Uszycie kostiumu zostawiam krawcom. Za pięć kostiumów w Łodzi zapłaciłem 1200 zł.

Same lalki też są drogie. – Profesjonalna pracownia plastyczna za wykonanie lalki od zera, czyli wyrzeźbienie każdej nóżki, rączki itp., bierze nawet cztery tysiące złotych – mówi aktor. – To cena za samą lalkę – bez podwieszenia, pomalowania i kostiumu!

Lalki Marcina są drewniane, wykonane klasyczną metodą. Ale głowy niektórych zrobił… na drukarce 3D. – Chyba wydrukowałem głowy marionetek jako pierwszy w Polsce. Nie jestem wielkim fanem tej metody, ale pozwala ona na wykonanie potrzebnego elementu w krótkim czasie. I nie ukrywam, że chciałem być nowatorski – śmieje się.

 

Dorośli nie bawią się lalkami?

Choć teatr lalkowy kojarzy się najczęściej z młodym widzem, Marcin zapewnia, że nie jest przeznaczony tylko dla nich: – W każdym teatrze lalkowym są tytuły dla dorosłych, ale jest ich mało. Dwa, może trzy przedstawienia rocznie. Dorośli uważają, że teatr lalkowy jest dla dzieci, bo to przecież kukiełki. Jeszcze nie doszliśmy w Polsce do takiego etapu, żeby wierzyć, że teatr lalkowy jest czymś więcej niż teatrem dramatycznym. Że może zachwycać – a może!

Marcina zachwyca szczególnie nurt klasyczny, z prawdziwymi, pięknie wykonanymi marionetkami. Teatr eksperymentalny, alternatywny, nowoczesny nie do końca mu odpowiada: – To nurt, w którym lalek się nie lubi, stają się niepotrzebne. Używane są ewentualnie tylko jako pretekst do gry. Jest jakaś lalka, poruszy ręką, ale gra się w żywym planie. Dla mnie to nie do końca jest teatr lalkowy.

Zapytany o to, gdzie widział najwspanialsze lalki, odpowiada bez wahania: – Gdy byłem w Barcelonie, odwiedziłem Marionetarium. Tam są najpiękniejsze marionetki na świecie! Wykonane są z nieprawdopodobnymi detalami. Ruszają nawet palcami.

 

W najbliższym czasie marionetki Marcina będzie można zobaczyć w gdańskiej Plamie (ul. Pilotów 11). W niedzielę 17 stycznia, o godz. 17, przed małymi widzami ponownie zaprezentują się morskie stwory – bohaterowie spektaklu edukacyjnego „Zielona woda”. Bilety: 8 zł.

Marcin Marzec występuje także w spektaklu teatru Miniatura (Gdańsk, ul. Grunwaldzka 16) „Zostań przyjacielem”. Przedstawienie zostanie pokazane w dniach 26-29 stycznia o godz. 10, 30 stycznia o godz. 12 oraz 3

TV

Kaszubi – tożsamość obroniona. Rozmowa z prof. Cezarym Obrachtem-Prondzyńskim