• Start
  • Wiadomości
  • Maratończyk Mirowicz. Nasz dziennikarz pokonał ten dystans!

Maratończyk Mirowicz. Nasz dziennikarz pokonał ten dystans!

OD REDAKCJI: W portalu gdańsk.pl Piotr Mirowicz jest od początku. Miesiąc po miesiącu łączył pracę z obowiązkami rodzinnymi i przygotowaniami do najważniejszego biegu. Lekarze odradzali, ale on w niedzielę wystartował w 2. PZU Gdańsk Maratonie i pokonał metę. Teraz, w bardzo osobistym wyznaniu opowiada, jak ciężko było to osiągnąć.
16.05.2016
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Piotr Mirowicz i jeden z najszczęśliwszych dni w jego życiu.

Jestem maratończykiem! Dla osób, które nie biegają i sportem się nie interesują, krótkie wyjaśnienie: przebiegłem królewski dystans: 42 kilometry i 195 metrów. To był jeden z najwspanialszych dni w moim życiu.  

Zrobiłem to, mimo wielu przeciwności i bólu, który towarzyszył mi na trasie.

Gdańsk spisał się na medal!

To był jeden z najwspanialszych dni w moim życiu. Zapamiętam go na długie lata, bo pierwszy maraton - nieważne z jakim wynikiem - to coś, czego nie robi się codziennie.


Moje własne Westerplatte

Przygoda z bieganiem rozpoczęła się w 2014 roku. Pracowałem w redakcji Radia Gdańsk. Moi koledzy Marcin, Krzysiek i Ania byli zapalonymi biegaczami i kogo się dało próbowali namówić, by do nich dołaczył.

Mnie do sportu nie ciągnęło. Zamiast tego wolałem wyciągnąć nogi na sofie, a w przerwie dla relaksu wyjść na papierosa. Dymek był moim nałogiem. Codziennie wypalałem ponad paczkę. Któregoś dnia, po namowach żony, kolejny raz postanowiłem spróbować zerwać z nałogiem. Tym razem skorzystałem z pomocy dostępnych na rynku leków. Pomogło! Przestałem palić.

15 maja 2016. Uczestnicy 2. PZU Gdańsk Maratonu - na razie jeszcze wesoło w grupie, ale w końcu każdy stanie sam na sam ze swoimi słabościami.

Po rozstaniu się z papierosami, drastycznie przybierałem na wadze. Znają to chyba wszyscy, którzy postanowili rozstać się z nałogiem - ręce sięgają po słodycze, a umysł wysyła sygnały, że jeszcze coś by podjadł. W ciągu kilku miesięcy przybrałem 6 kilogramów. Z jednej strony pozbyłem się smrodu fajek, z drugiej miałem nowego towarzysza - oponkę, która rosła każdego dnia. Postanowiłem pozbyć się i tego problemu. Zacząłem przysłuchiwać się redakcyjnym kolegom. Z pasją mówili o „dziwnych piątkach”, „wybieganiu” i „dyszce”. Obce terminy. Chciałem wiedzieć więcej. Chciałem biegać i przy okazji zrzucić kilka zbędnych kilogramów.

Zbliżał się Bieg Westerplatte. Znajomi namówili mnie do startu. Miałem kilka tygodni na przygotowanie się do dystansu - 10 kilometrów. Pierwsze wyjście z domu i zrobienie tzw. “treningu” zapamiętam do końca życia: przebiegłem 400 metrów i zakręciło mi się w głowie. Wróciłem do domu z podkulonym ogonem i nie chciałem myśleć o bieganiu. Do Biegu Westerplatte pozostawało coraz mniej czasu. Kolejny trening: wydłużyłem dystans o 100 metrów. Na następnym treningu przebiegłem prawie kilometr. Tydzień przed startem - udało mi się przebiec 10 kilometrów. Jeden z kolegów obiecał, że na Westerplatte będzie moim „zającem”. Będzie mi towarzyszył przez całą trasę i narzuci tempo. Jeśli zobaczy, że opadam z sił, będzie mnie dopingował. Tak było! Bieg Westerplatte w 2014 przebiegłem dzięki Krzyśkowi, który pomagał mi przez całą trasę.


Szpital zamiast maratonu

To był pierwszy bieg uliczny, który udało mi się ukończyć. Po nim, chciałem więcej, nie mogłem przestać myśleć o bieganiu. Coraz więcej czytałem na temat tego sportu. Rozmawiałem z biegaczami, uczestniczyłem w różnych treningach organizowanych przez gdańskie (amatorskie) drużyny biegowe. Złapałem bakcyla.

Waga zaczęła spadać. Pierwsze 10 kilogramów straciłem po 6 miesiącach intensywnych treningów. Dystans 10 kilometrów przestał mi imponować - chciałem więcej i więcej: półmaraton i w końcu maraton. Marzenie ściętej głowy, myślałem wtedy, ale też wierzyłem, że nie ma rzeczy niemożliwych i wszystko, to kwestia odpowiedniego przygotowania i nastawienia.

Papierosy przestały mnie interesować. Zamiast wydawać pieniądze na śmierdzącą truciznę, zacząłem inwestować w biegowy sprzęt: dobre buty, skarpetki i zegarek. Dzięki bieganiu wciąż spadała waga i płuca zaczęły inaczej filtrować powietrze. Przestała mnie dopadać zadyszka, a każdy kolejny kilometr przebiegałem z lepszym nastawieniem.

Żadnych wątpliwości: bieganie daje radość.

Niestety, w trakcie kilkutygodniowego pobytu w Indiach ciężko zachorowałem. Był początek 2015 r. Wylądowałem w szpitalu. Plany: półmaraton i maraton, musiałem odłożyć na bok. O bieganiu miałem zapomnieć. Każdy kilometr sprawiał mi ból.

Jednak wziąłem się szybko w garść i starałem wrócić do formy sprzed choroby.

Zacząłem pracować w portalu gdańsk.pl. Pojawiły się nowe wyzwania zawodowe, ale też rodzinne. Niemal każdą wolną chwilę wykorzystywałem na bieganie.

Po kilku miesiącach był start w półmaratonie (ponad 21 kilometrów), dobiegłem do mety. Po „sukcesie” zapragnąłem czegoś więcej - maratonu, czyli przebiegnięcia dwa razy dłuższego dystansu. Plan był ambitny: Poznań Maraton w październiku 2015 roku. Zarejestrowałem się na bieg i opłaciłem start. Przyjaciel rozpisał plan treningowy. Sześć tygodni ciężkich treningów, w tym wybiegania po 20 - 30 kilometrów. Zero alkoholu i zmieniona dieta. Po kilku tygodniach treningów nastąpił nawrót choroby. Na pytanie, które zadałem lekarzowi, czy za dwa tygodnie będę mógł pobiec w maratonie, usłyszałem, że „jedyny maraton, w którym mogę wystartować, to maraton szachowy”.

W szachy nie gram, więc musiałem odpuścić. Znów szpital i długotrwałe leczenie.


Iść na start z bólem nogi

Po każdym wyjściu ze szpitala, kilkanaście dni zajmowało mi dojście do siebie. Powoli: najpierw kilometr, później dwa i po kilku dniach 10 kilometrów. Miałem jednak cel - maraton, więc wiedziałem, dlaczego chcę to robić. Kłody rzucane przez los powodowały, że nie chciałem się poddać. Wierzyłem, że kiedyś, w końcu się to uda.

Był początek 2016 roku. Sprawdziłem kalendarz maratonów na Pomorzu. Do wyboru miałem dwa: Maraton Solidarności i nowy bieg PZU Gdańsk Maraton. Spodobał mi się ten drugi. Odstraszający jednak był termin, do startu pozostało zaledwie 5 miesięcy. Po szpitalnych przygodach i próbie powrotu do „jakiegokolwiek” biegania wybór nie był łatwy. Nie chciałem się jednak poddać. Zapisałem się. Przyjaciel kolejny raz rozpisał plan treningowy: rano 10 kilometrów, wieczorem 10 kilometrów, następny dzień 15 kilometrów w szybkim truchcie, a dzień później spinning. Plan na 3 miesiące. Po nich miałem być gotowy i z podniesioną głową zmierzyć się z królewskim dystansem.

Trzy miesiące przygotowań do maratonu:  ścisła dieta, zero alkoholu, zaniedbywanie rodziny - wieczorne i poranne treningi, długie (30 kilometrowe) wybiegania w weekend i pieniądze wydawane na żele i kolejny biegowy sprzęt. Wyrzeczenia i ciągle, z każdym rozmówcą, poruszany jeden temat: maraton!

Gdy jesteś maratończykiem, wiesz ile znaczy zwykła butelka wody...

Trzy dni przed startem wydarzyło się coś czego nie życzę żadnemu biegaczowi - kontuzja biodra. Ból nie do wytrzymania. Bolało gdy szedłem, siedziałem i co najgorsze, gdy biegałem. Idź do fizjoterapeuty, doradziła żona. Nie wierzyłem, że pomoże. Ból narastał, a ja miałem wizję, że i tym razem maraton przejdzie mi koło nosa.

Wybrałem się do Aleksandry, gdańskiej fizjoterapeutki. Nie dała gwarancji, że będzie dobrze. Powiedziała, że spróbuje zrobić wszystko, by postawić mnie na nogi. Próbowałem wyobrazić sobie 42 kilometry z bolącą nogą… nie potrafiłem. Na samą myśl robiło mi się słabo. Aleksandra używała tajemniczej fizjoterapeutycznej mocy i przez trzy dni próbowała postawić mnie do pionu. Masowała i kazała ćwiczyć. Okleiła mnie specjalnymi taśmami. Dzień przed startem 2.PZU Gdańsk Maraton wciąż nie byłem pewny, czy uda mi się wystartować.

Decyzję podjąłem godzinę przed biegiem.

Wystartowałem i pokonałem metę. Tak wygląda podsumowanie dwóch lat mojego życia: od rzucenie papierosów, zrzucenia 18 kilogramów, do przebiegnięcia królewskiego dystansu.


Pokłonić się królowi mórz

2.PZU Gdańsk Maraton to najlepiej zorganizowany bieg uliczny, w jakim dotąd uczestniczłem. Świetna organizacja, wspaniali wolontariusze, dobrze oznaczona trasa. Ale po kolei.

Rozpoczęliśmy przy ulicy Żaglowej obok AmberExpo. Trasa wiodła przez stadion Energa Arena Gdańsk. Z racji wykonywanego zawodu, na stadionie byłem nie raz. Siedziałem na trybunach, przechadzałem się po murawie stadionu, ale jeszcze nigdy nie miałem okazji poczuć się w nim jak sportowiec. W trakcie tego biegu - taka okazja się przytrafiła. Niesamowite uczucie. Widziałem, jak inni zawodnicy, zwłaszcza spoza Gdańska, zatrzymywali się z otwartą buzią oglądając naszą gdańską dumę. Też byłem dumny… z bursztynowego stadionu.

Po kilku kilometrach jesteś gotów przybić piątkę nawet z koniem.

Zaraz, po wybiegnięciu ze stadionu podążyliśmy do Europejskiego Centrum Solidarności. Mój przyjaciel, z którym biegłem, zażartował że wcześniej kupił bilet, i że bez problemu powinni nas wpuścić. Na stałą wystawę nie udało nam się wbiec, ale samo przebiegnięcie przez środek jednego z najciekawszych muzeów Gdańska i Europy robi wrażenie. Tu także, widziałem zaciekawionych biegaczy spoza naszego regionu. Jest zatem szansa, że po biegu, wrócą do nas na wycieczkę krajoznawczą. Po opuszczeniu ECS, przebiegliśmy przez bramę nr 2. Stoczni Gdańskiej. To również niezapomniane przeżycie, bo na co dzień, brama jest zamknięta.

Dotarliśmy do centrum Gdańska. Czekały na nas tłumy turystów, którzy zatrzymywali się i dopingowali nas w różnych językach. Na Długiej i Długim Targu usłyszałem słowa jednego z biegaczy: „niezapomniane przeżycie przebiec obok Neptuna, pokonując królewski dystans”. Było rzeczywiście wspaniale. Ukłoniliśmy się królowi mórz i poprosiliśmy, by nie zapomniał o biegaczach i co jakiś czas przysłał choć trochę deszczu. Wysłuchał naszych próśb: niebo było zachmurzone, i co jakiś czas kropiło. Idealne warunki do biegania.


Jak przebiec przez ścianę

Przebiegliśmy przez Błędnik, później aleję Zwycięstwa i Grunwaldzką. Trasa dłużyła się niemiłosiernie. Długa i prosta. Wbiegliśmy na Drogę Zieloną i przy Ergo Arenie skręciliśmy na Chłopską i w aleję Rzeczypospolitej. Do tej pory biegło mi się dobrze. Trzymałem się „peacmakera”, który „ciągnął” biegaczy na 4 godziny (z takim czasem mieli dobiec do mety) i wtedy zaczął się... kryzys.

Było to na 28, kilometrze. Poczułem, że jestem w miejscu, w którym wcale nie chcę być. Marzyłem, by wrócić do domu i usiąść przed telewizorem. Chciałem zejść z trasy. Poddać się. Wiele czytałem i słyszałem o tzw. „ścianie maratońskiej” ale myślałem, że jeżeli ma mnie dopaść, to dopiero na 35 kilometrze. Niestety dorwała mnie o siedem kilometrów za wcześnie. Na trasie stała moja żona. Powiedziałem jej, że chcę zejść. Usłyszałem, że do mety zostało kilkanaście kilometrów, i że jestem w stanie ten dystans pokonać. Posłuchałem jej. Byłem na alei Rzeczypospolitej i do mety pozostało mi 14 kilometrów. Odpuściłem przyjaciela z którym biegłem. Jego tempo było teraz dla mnie za szybkie. Odpuściłem. Walczyłem z własną głową, narastającym bólem biodra i kręgosłupa. Zaczął się odzywać żołądek, który krzyczał, że ma ochotę usiąść do stołu i porządnie zjeść. Nie miałem dla niego dobrej wiadomości, na kolejne kilometry zaplanowałem tylko żele i wodę.

Zapał i optymizm są, ale czy wszyscy damy radę spełnić to marzenie - dobiec do mety?

Minąłem ulicę Pomorską i wbiegłem do Parku im. R. Reagana. Było chłodno. Zimno. Zacząłem trząść się z zimna. Chwilę wcześniej, kolejny raz zimną wodą oblałem głowę i koszulkę. Mijały kolejne kilometry. Przystawałem na chwilę i znów wracałem do truchtu. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Głowa mówiła „co ty człowieku robisz”. Nie poddawałem się i próbowałem bagatelizować sygnały, które wysyłał do mnie mój własny umysł. Słuchałem tylko kibiców i serca, które biło bardzo mocno.

Zaczęło dokuczać biodro. Ból nie ustępował. Do tego dochodziły skurcze łydek i ud. Umysł wciąż podpowiadał, żebym zszedł z trasy. Zbliżałem się do 35 kilometra. Wybiegłem z Parku im. R. Reagana i rozpocząłem najdłuższą prostą w życiu - ulicę Czarny Dwór i Uczniowską. Dobiegłem, a raczej dotruchtałem do wiaduktu nad torami w ciągu ulicy Uczniowskiej i zobaczyłem AmberExpo. Poczułem ścisk w żołądku. Przypomniałem sobie, że spełniam swoje marzenie, które teraz - w tej chwili - jest na wyciągniecie ręki. Niestety, do mety pozostawało jeszcze 6 długich kilometrów.


Zbyt krótkie, by nie biegać

Każdy kolejny kilometr powodował, że drętwiały moje kończyny. Nogi chciały, choć na chwilę, odłączyć się od reszty i zacząć nowe życie. Podobnie - ręce.

Droga była prosta, długa i nużąca. Jeszcze jeden kilometr. Biegacze przez cały czas pozdrawiali się na ulicy Marynarki Polskiej, dodawali sobie otuchy. Zatrzymałem się na chwilę. Nie miałem siły. Obok zatrzymała się inna biegaczka i zapytała czy wszystko okey, chciała pomóc i dodać otuchy. Nie było okey, ale musiałem skończyć to, co zacząłem - dobiec do mety. Kolejny kilometr za mną. Nogi prowadziły do celu - miałem włączony gps. Głowa przestała porozumiewać się z resztą ciała. Zobaczyłem stację benzynową i dotarło do mnie, że to już koniec. Skręciłem w ulicę Żaglową. Stała tam moja rodzina. Mój synek miał na sobie koszulkę „mój tata jest maratończykiem”. Poleciała mi łza. Do mety pozostało 300 metrów. Uwierzyłem, że dobiegnę i zostanę maratończykiem. Udało się.

Jeden z licznych wolontariuszy. Bez nich było by o wiele, wiele ciężej... Nie tylko podawali picie i jedzenie, ale też dopingowali.

Przez ponad 42 kilometry towarzyszyli nam znakomici wolontariusze. Zapamiętam dzieci, które stały z kubeczkami i wołały: „woda, woda i izo, izo”. Inni, którzy chcieli by to od nich wzięto wodę, krzyczeli: „winko, winko”. Wszyscy uśmiechnięci i pomocni. Życzliwi i nastawieni na dawanie, nie tylko wody ale przede wszystkim pozytywnej energii.

Na trasie było wielu ludzi, którzy przychodzili, stali godzinami i dopingowali wszystkich przebiegających. To oni motywowali do pokonania kolejnego kilometra. Bez was, wielu z nas, nie dobiegłoby do mety. Moją uwagę na trasie przykuła rodzina z garnkiem, która dzielnie w niego uderzała i wykrzykiwała imię każdego przebiegającego maratończyka. Na uwagę zasługiwały również dzieci z pomponami dopingujące na alei Grunwaldzkiej i przy szkole na alei Rzeczypospolitej. Na końcu, na 40 kilometrze, moją uwagę przykuł z kolei zespół muzyczny. Zapamiętałem jedno zdanie zaśpiewane przez wokalistę: „życie jest za krótkie, żeby nie biegać”. I chyba coś w tym jest.


Czytaj także: PZU Gdańsk Maraton. Paweł Piotraschke zwycięzcą!!!


TV

MEVO rozkręca wiosnę. Wsiadaj i jedź: do pracy, na uczelnię, na plażę