• Start
  • Wiadomości
  • Grudzień`70. Śmierć młodego stoczniowca w rodzinnym wspomnieniu

Grudzień`70. Śmierć młodego stoczniowca w rodzinnym wspomnieniu

W niedzielę poprzedzającą rocznice dwóch polskich Grudniów Europejskie Centrum Solidarności zaprosiło do zwiedzania wystawy stałej z uczestnikami i świadkami wydarzeń sprzed lat. Jednym z takich subiektywnych przewodników był Kazimierz Koźmiński - szwagier Ludwika Piernickiego, jednej z pierwszych ofiar Grudnia 1970 roku.
11.12.2016
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Kazimierz Koźmiński, szwagier Ludwika Piernickiego, jednej z pierwszych ofiar grudnia. Na pierwszym planie rodzinny eksponat - kurtka, w której młody stoczniowiec poniósł śmierć. Obecnie w zbiorach ECS

Kazimierz Koźmiński był ostatnią bliską osobą, która widziała Ludwika Piernickiego na chwilę przed jego tragiczną śmiercią przy zejściu z pomostu stacji Gdynia Stocznia, 17 grudnia 1970 roku.

Przestrzelona w pięciu miejscach skórzana czarna kurtka, którą niespełna 21.letni chłopak - pracownik Stoczni im. Komuny Paryskiej miał na sobie w chwili śmierci, jest obecnie jednym z eksponatów na wystawie stałej w Europejskim Centrum Solidarności. I właśnie przy gablocie z kurtką szwagra, 11 grudnia 2016 r., Kazimierz Koźmiński opowiedział swoją subiektywną wersję Wydarzeń Grudniowych - wersję uczestnika rodzinnej tragedii sprzed 46 lat.

Kociołek mówił, żeby iść

- Pamiętam, że rankiem tego dnia, a to był czwartek, Ludwik nie zdążył nawet dopić kawy, żebyśmy mogli złapać pierwszy pociąg do Gdyni. Odchodził chyba o godz. 4.20, a do stacji w Sławnie trzeba było dojść jeszcze 2,5 km; wszystko było tak szybko, szybko - wspomina Kazimierz Koźmiński. - Jeszcze dzień wcześniej wieczorem teść mówił do nas: “wiecie co, chłopaki, może lepiej nie jedźcie do pracy”. Ale szwagier się uparł - zresztą byliśmy młodzi, a co się młodemu może stać? Kociołek (ówczesny wicepremier Stanisław Kociołek - red.) namawiał przecież, żeby iść do pracy.

Z rozmowy w pociągu Kazimierz Koźmiński zapamiętał prośbę szwagra, żeby kupił gdzieś na mieście przybory kreślarskie dla jego dziewczyny - uczyła się w technikum i były jej potrzebne, a Ludwik Piernicki miał wobec niej poważne zamiary. Rozstali się w Gdyni Głównej. Kazimierz Koźmiński poszedł na autobus jadący do Stoczni Marynarki Wojennej, w której pracował, jego szwagier przesiadł się na kolejkę zmierzającą do Gdyni Stoczni.

- Kiedy wyszedłem z dworca, przeżyłem szok. Nie spodziewałem się, że tylu ludzi będzie na placu przed nim. Przy okolicznych gmachach stało wojsko z karabinami. Jeszcze schodząc po schodach usłyszałem strzały od strony Gdyni Stoczni. Widać też było błyski pocisków świetlnych - mówi subiektywny przewodnik. - Późnym wieczorem dowiedziałem się od kolegi, który pracował w Szpitalu Miejskim w Gdyni, że przywieziono tam zwłoki chłopaka w skórzanej kurtce, podobnego do mojego szwagra, ale jakoś nie przywiązałem do tego wagi, nie pomyślałem, że to mógł być on. Zresztą - nawet nie mogłem skontaktować się z teściami, telefony przestały działać, a ja tego dnia nocowałem u rodziców w Gdyni.

Chociaż od wydarzeń, o których opowiadał subiektywny przewodnik minęło już 46 lat, opowieść Kazimierza Koźmińskiego budziła silne emocje wśród słuchaczy

Zakaz wydania ciała

Jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem, do drzwi domu Piernickich w Goręczynie zapukali koledzy Ludwika z pracy i przekazali straszną wiadomość. 18 grudnia z samego rana ojciec młodego stoczniowca - Klemens Piernicki pojechał do gdyńskiego szpitala, stamtąd odesłano go na ówczesną Akademię Medyczną w Gdańsku. Chciał odzyskać zwłoki syna, ale dowiedział się, że obowiązuje prokuratorski zakaz wydania ciała.

- Po jego powrocie z Gdańska mieliśmy już potwierdzenie, że Ludwik nie żyje. Dzień później teść raz jeszcze pojechał prosić o wydanie ciała, chcieliśmy przecież zorganizować pogrzeb. I znów mu odmówiono, powołując się na prokuratora - dopowiada Kazimierz Koźmiński.

W niedzielę wieczorem pod dom w Goręczynie zajechała milicyjna Nysa.

- Wysiadło z niej dwóch przedstawicieli władzy. Jeden z nich powiedział: “pogrzeb odbędzie się jeszcze dziś, jeśli chcecie wziąć w nim udział, jedźcie z nami, tylko szybko się decydujcie” - wspomina.


Pogrzeb przy świetle lamp naftowych

Krewnym nie pozwolono wziąć ubrania dla zmarłego - funkcjonariusze zapewnili, że nie ma takiej potrzeby. Rodzina Piernickich miała zwyczaj kupowania na Boże Narodzenie fiołków alpejskich w doniczce i właśnie te, pośpiesznie zerwane kwiatki były jedynymi zabranymi na nocny pogrzeb na cmentarzu Srebrzysko w Gdańsku.

Kiedy najbliżsi Ludwika Piernickiego wysiedli z milicyjnego auta, pod cmentarną kaplicą panowały ciemności.

- Z budynku dochodził nas płacz rodzin i stukot wbijanych w trumnę gwoździ. Czekaliśmy w kolejce, około godziny 21 weszliśmy do kaplicy. Trumna była typu więziennego, czarna, pokropiona srebrzanką - opowiada przewodnik. - Był ksiądz, chyba kapelan wojskowy z Kościoła Garnizonowego we Wrzeszczu.

Po otwarciu trumny (na życzenie rodziców) okazało się, że zwłoki były nagie, owinięte jedynie w białe prześcieradło. Ślady po kulach zaklejone były kawałkami papieru.

- Plecy zmarłego to była jedna wielka dziura. Energia pocisków tak się skomasowała, że wyrwało kawałek ciała - opisuje Kazimierz Koźmiński.

Po uroczystościach w kaplicy żałobników i trumnę osobnymi samochodami przewieziono w miejsce pochówku. Pogrzeb odbył się przy świetle ręcznych lamp naftowych. Dół zasypano prowizorycznie - grób miał zostać uformowany przy świetle dziennym przez pracowników cmentarza. I rzeczywiście tak się stało - kiedy rodzina przyjechała dzień później by złożyć na grobie wianki, był starannie ukształtowany, leżała na nim masa kwiatów, płonęły świece. Zdaniem Kazimierza Koźmińskiego udekorowali go pracownicy cmentarza, którzy brali udział w tych potajemnych pogrzebach, okazując w ten sposób solidarność z rodzinami ofiar.

Kazimierz Koźmiński: - Byliśmy młodzi, a co się młodemu może stać?

Drugi pogrzeb

Władze obiecały, że kiedy ustabilizuje się sytuacja w kraju, będzie można ekshumować zwłoki i pochować je w miejscu wskazanym przez krewnych. Drugi pogrzeb odbył się pod koniec lutego 1971 roku. Ciało Ludwika Piernickiego spoczęło na cmentarzu w rodzinnym Goręczynie. Na grobie do dziś widnieje napis “Ofiara Wydarzeń Grudniowych 1970 roku”.

- W chwili śmierci nie miał jeszcze skończonych 21 lat. Był absolwentem stoczniowej szkoły zawodowej, pracował na wydziale rurowni. Cenili go jako pracownika. Świadczy o tym fakt, że na prośbę pracodawcy odroczono mu służbę wojskową. Była to wielka strata dla rodziny. I na tym się skończyły jego losy - dobiegła końca opowieść Kazimierza Koźmińskiego.


A skórzana kurtka z wystawy w ECS?

Wróciła do domu ze wszystkimi rzeczami osobistymi, które prokuratura wydała rodzinie. Była cała przesiąknięta krwią. - Ja tego nie widziałem, ale teściowa opowiadała, że przy praniu kurtki całą balię krwi wylała - wyjaśnia Koźmiński. - Ludwik był dumny z tej”skóry”, cieszył się, że udało mu się ją upolować, w tamtych czasach nie było to łatwe. Był bardzo przystojnym, wysokim chłopcem, wyglądał w niej znakomicie.

Na wystawie stałej w ECS jest jeszcze jeden ślad tragedii rodziny Piernickich. W krótkim materiale filmowym zobaczyć można Annę Piernicką - matkę Ludwika, która w 1980 roku brała udział w uroczystości odsłonięcia Pomnika Ofiar Grudnia 1970 w Gdyni.

Tego dnia jednym z subiektywnych przewodników po wystawie stałej w ECS był także Tomasz Budzyński, muzyk, kompozytor, malarz i poeta. W latach 1982-84 wokalista punkowego zespołu Siekiera, a później (i do dzisiaj - Armii) - w dniu ogłoszenia stanu wojennego w Polsce miał 19 lat. Charakter jego wspomnień jest diametralnie różny od opowieści Kazimierza Koźmińskiego, dlatego postanowiliśmy poświęcić im osobny tekst. Ukaże się w najbliższych dniach.

Czytaj także:

Rocznica wprowadzenia stanu wojennego i Grudnia`70. Kalendarium wydarzeń w mieście

TV

Profilaktyka piersi w tramwaju w Dzień Kobiet