Bruno Schulz. Naukowcy z Gdańska niczym detektywi

Profesor Stanisław Rosiek z Uniwersytetu Gdańskiego od lat idzie śladami Brunona Schulza. Odnalazł je także nad Motławą. Teraz rozpoczyna projekt, którego celem jest stworzenie internetowej bazy źródeł związanych z życiem artysty. – Jeszcze wiele śladów Schulza i jego dzieł czeka na odkrycie – mówi profesor. – Chciałbym, żeby rozpoczął się międzynarodowy ruch poszukiwań.
29.10.2015
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Prof. Stanisław Rosiek.

Izabela Biała: W Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Gdańskiego powstała Pracownia Schulzowska, którą pan kieruje. Czy jej siedziba w miejscu tak oddalonym od ścieżek artysty z Drohobycza to jego pierwszy ślad w naszym mieście?

Prof. Stanisław Rosiek: – Zdecydowanie nie pierwszy. Proszę spojrzeć na otaczające nas regały książkowe. Pochodzą z przenoszonej właśnie na Wydział Filologiczny filii biblioteki UG przy ulicy Sobieskiego. Zostały kupione w latach pięćdziesiątych, jeszcze w czasach Wyższej Szkoły Pedagogicznej, poprzedniczki uniwersytetu. Twórczynią tej biblioteki, a później jej dyrektorką była Józefina Szelińska, nauczycielka, polonistka i tłumaczka, narzeczona Brunona Schulza. Myślę, że sama zamawiała te regały. A teraz trafiły do nas. Szelińska była po wojnie w kontakcie z Jerzym Ficowskim, wybitnym schulzologiem. Ona zmarła w 1991 roku, Ficowski w 2006.

Spotkanie z Agatą Tuszyńską

i narzeczoną Schulza


We wtorek, 3 listopada 2015 r., Stanisław Rosiek poprowadzi spotkanie z pisarką Agatą Tuszyńską, autorką książki „Narzeczona Schulza”. Pisarkę zainspirowała postać Juny, Józefiny Szelińskiej, jedynej kobiety, której Bruno Schulz zaproponował małżeństwo.

Spotkanie w Instytucie Kultury Miejskiej (Gdańsk, Długi Targ 39/40) zacznie się o godz. 18.

Wstęp wolny.

Jak to się stało, że zainteresował się pan Schulzem?

– Na początku był „Słownik Schulzowski”. W latach dziewięćdziesiątych razem z moimi przyjaciółmi: Jerzym Jarzębskim, Włodzimierzem Boleckim i nieżyjącą już Małgorzatą Kitowską-Łysiak, przygotowaliśmy wspólną książkę, która miała istniejącą wiedzę o Schulzu zbierać w formie słownika. Byłem inicjatorem tego pomysłu, w związku z tym oparcie instytucjonalne było tu, na Uniwersytecie Gdańskim. Później na wiele lat sprawy Schulzowskie przestały mnie jakoś interesować. Zajmowałem się innymi pisarzami. Do czasu, gdy pojechałem na organizowany cyklicznie w Drohobyczu Festiwal Brunona Schulza. Przygotowując referat, zacząłem się przyglądać twórczości Schulza pod kątem edytorskim. Uświadomiłem sobie, że jeden z największych polskich pisarzy nie ma wydania krytycznego, że jego prace graficzne nie zostały dotąd uporządkowane. Postanowiłem wydać jego dzieła zebrane. Przez trzy lata w podobnym jak przy słowniku składzie opracowaliśmy osiem tomów. Wkrótce zaczną się stopniowo ukazywać w księgarniach.

Schulz był źle wydany? Cała jego twórczość?

– Rzecz w tym, że nie było jednego Schulza. Istniały w obiegu czytelniczym dwie edytorskie wersje tekstu. Pierwsza – nie wiadomo, kto ją opracował – była publikowana od 1957 roku przez Wydawnictwo Literackie i powtarzana w licznych wydaniach szkolnych, druga – przez Ossolineum w opracowaniu Jarzębskiego. Obie nie uwzględniały czasopiśmienniczych wersji opowiadań. Ich konfrontacja z wersją książkową ujawniła setki mniejszych i większych różnic. Będą one pokazane w naszym wydaniu krytycznym. Ponadto nie wszystkie listy Schulza i do Schulza znalazły się w dotychczasowych wydaniach jego korespondencji. Nie wszystkie też eseje zostały opublikowane w tomie „Szkiców krytycznych”, nasze wydanie przyniesie dwa nowe teksty. Najgorzej jednak było chyba ze spuścizną plastyczną Schulza. Od dwudziestu lat nikt się nie zajmował jej porządkowaniem. Zaczęliśmy od digitalizacji prac graficznych, które znajdują się w zbiorach muzealnych. Kiedy projekt edytorski doszedł do końca, okazało się, że stworzyliśmy niemałe, kto wie, czy nie największe archiwum Schulza. Znalazły się w nim zdigitalizowane rękopisy, pierwodruki, prace graficzne, rysunki, ikonografia związana z życiem... Pomyślałem, że szkoda byłoby nie korzystać dalej z tego archiwum, że warto też podtrzymać i pogłębiać więzi międzyludzkie, która powstały w trakcie pracy nad wydawaniem Schulza. Zgłosiłem projekt na kolejne badania – tym razem poświęcone nie dziełu, lecz biografii jego twórcy.

„Kalendarium życia, twórczości i recepcji Brunona Schulza” to dokładna nazwa projektu, który niedawno otrzymał finansowanie z ministerialnego Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki w wysokości 1,8 mln złotych.

– Recepcję, czyli dzieje czytania Schulza, niestandardowo dołączyliśmy do klasycznie pomyślanych badań nad jego życiem i dziełem. Istnieje przecież kontinuum między odbiorem dzieła za życia twórcy i po jego śmierci. Z punktu widzenia odbiorcy nie ma wielkiego znaczenia, czy pisarz może mu odpowiedzieć na list, czy nie, bo już umarł. W obydwu wypadkach dzieło otwiera przed czytelnikami te same perspektywy. Pouczające są w tym względzie doświadczenia Ficowskiego. Jako młody człowiek w 1942 roku przeczytał po raz pierwszy „Sklepy cynamonowe” i doznał olśnienia. Zrozumiał, że Schulz jest „jego” pisarzem – kimś, na kogo czekał całe swoje dotychczasowe życie. Natychmiast napisał do Schulza do Drohobycza, ale list nie miał szansy trafić do rąk adresata, bo ten został zamordowany w listopadzie 1942 roku. Trauma tego „niezdążenia” zaciążyła nad Ficowskim. W niezwykle dramatyczny sposób doświadczył on tego osobliwego momentu, kiedy traci się możliwość kontaktu z pisarzem i zostaje już tylko jego dzieło, które my, czytelnicy, możemy pytać, o co tylko chcemy. Ficowski to, zresztą, robił przez całe swoje późniejsze życie.

Badania Jerzego Ficowskiego przysłużą się do powstania kalendarium?

– W najwyższym stopniu! Trzeba pamiętać, że Ficowski zrobił rzecz niebywałą. Zaraz po śmierci Schulza zrozumiał, że trzeba rozpocząć poszukiwania jego śladów na dużą skalę. Już w 1947 roku dał w „Przekroju” ogłoszenie, że szuka kontaktu ze świadkami życia zamordowanego pisarza. Odzew był dość duży. Przez pierwsze lata udało się Ficowskiemu nawiązać korespondencję z kilkudziesięcioma osobami, później poszło to pocztą pantoflową jak lawina. W efekcie, w dziale rękopisów Biblioteki Ossolineum we Wrocławiu znajdują się setki listów do Ficowskiego na temat Schulza. Postanowiliśmy potraktować je jako punkt wyjścia. Ficowski tylko część tej korespondencji wykorzystał w swoich publikacjach.

Regały dla uczelnianej biblioteki kupiła jeszcze Józefina Szelińska, narzeczona Brunona Schulza, twórczyni i pierwsza dyrektorka gdańskiej biblioteki.

Dlaczego od tego chcecie zacząć?

– Proszę pamiętać, że od śmierci Schulza minęło wtedy zaledwie pięć lat. Ludzie, którzy mieli z nim kontakt, dość dobrze go jeszcze pamiętali. Dzisiaj większość autorów tych listów już nie żyje, więc to, co wtedy powiedzieli, to jedyne świadectwa, jakie istnieją. I w związku z tym mają one wartość źródła nie do podrobienia i nie do powtórzenia. Listy te często sobie nawzajem przeczą. Teraz naszą, historyków, rzeczą będzie dokonać konfrontacji źródeł, zobaczyć, kto najbardziej zbliżał się do prawdy, a kto się od niej oddalał.

Korespondencja dotyczyła tylko znajomości i spotkań z Schulzem?

– Głównie. Dla Ficowskiego i dla nas, idących jego śladem, ważne są również informacje o dziełach zaginionych, ale też na przykład opis pokoju Schulza – jakie prace wisiały tam na ścianach albo jakie dzieła wisiały w łódzkim mieszkaniu jego przyjaciela, Stanisława Weingartena, który kupował tyle prac plastycznych pisarza, że mógł nimi „tapetować” ściany. Olbrzymia część tego, co Schulz namalował i narysował, została zniszczona albo zaginęła. Takie ślady pozwalają na stworzenie listy dzieł poszukiwanych.

I ewentualnych miejsc ich ostatniego pobytu.

– Właśnie. Otwiera się przed nami wielka praca „szperacko-poszukiwawczo-detektywistyczna”. Częściowo już ją prowadziliśmy przy dziełach zebranych – w ramach wydania ukażą się również rękopiśmienne i ikonograficzne dokumenty życia Schulza. Ale to jest niekończące się zajęcie. Myślę, że całymi latami będą to tu, to tam wypływały prace Schulza, o których nic nie wiedzieliśmy wcześniej albo były o nich tylko wzmianki. Nie bardzo wierzę, że wszystko to zaginęło bezpowrotnie.

Czy niedawno pojawiło się coś nowego?

– Owszem. Przykład z czerwca tego roku: wielokrotnie reprodukowany szkic ekslibrisu, który artysta własnoręcznie oprawił i podarował swej siostrzenicy Elli Podstolskiej, został niedawno wystawiony na sprzedaż. Galerysta wyjął pracę z oprawy i okazało się, że z drugiej strony jest inny rysunek, znacznie ciekawszy niż szkic ekslibrisu. Dla Schulza był on najwyraźniej nieistotny, wykorzystał więc rewers papieru, by stworzyć projekt dla siostrzenicy. Zawsze warto patrzeć na to, co jest na drugiej stronie rysunku Schulza. Co najmniej połowa znanych nam rysunków ma awers i rewers wypełniony jego ręką.

Dokonując zwrotu w stronę prozaicznej strony życia każdego naukowca: czy 1,8 mln złotych to dużo pieniędzy na badania? Jak dużą swobodę działania pozwolą one osiągnąć?

– Gdyby ktoś podarował mi taką kwotę, do końca życia nie miałbym kłopotów finansowych. Natomiast dla pięcioletniego projektu naukowego, realizowanego w grupie przynajmniej 16 osób, nie jest to specjalnie dużo. Uczelnie zawsze biorą 20 procent narzutu z projektów badawczych, więc już odliczmy sporą część. Jeśli podzielimy pozostałą sumę przez pięć, zostanie nam około 300 tysięcy złotych na rok. Przy projekcie, na czym bardzo mi zależało, będą pracować również doktoranci i studenci. Grupa wzrośnie więc do około 25-30 osób. Dalej proszę już samodzielnie dzielić te miliony.  

Podróże?

– Znaczną część grantu przeznaczymy na finansowanie podróży naukowych. Chcemy prowadzić poszukiwania i kwerendy w miejscach, gdzie nie były one robione wcale albo tylko pobieżnie. Przykład – Wiedeń, w którym Schulz spędził z przerwami kilka lat od 1914 do 1918 roku; był tam jeszcze w roku 1923. Wiemy, że przewinął się przez Akademię Sztuki. W czyjej był pracowni? Z kim się stykał? Jakich artystów poznał? Nie wiadomo. Na razie tylko pewien Włoch zajrzał do skrupulatnie prowadzonych w tamtej epoce ksiąg meldunkowych i na ich podstawie dokładnie określił, kiedy Schulz przebywał w Wiedniu, dokąd stamtąd wyjeżdżał i gdzie mieszkał. Mamy więc na początek elementarne informacje. Nikt natomiast nie poszedł tym tropem. Są też niesprawdzone informacje o pobycie pisarza w Berlinie w latach dwudziestych. Wiemy trochę o jego krótkiej wycieczce statkiem do Sztokholmu. No, i Paryż – podróż z 1938 roku. Wszystkie te miejsca warto sprawdzić.

A czy Ukraina kryje jeszcze jakieś zagadki związane z Schulzem?

– Oczywiście – przede wszystkim Ukraina! Myślę, że obecność w tym projekcie dwojga ukraińskich naukowców bardzo nam pomoże. Jednym z nich jest Wiera Meniok z Drohobycza, która od lat organizuje festiwale schulzowskie w tym mieście. Założyła też izbę pamięci artysty na Uniwersytecie Drohobyckim, tuż obok pracowni prac ręcznych, w której Schulz uczył. Będzie z nami również Andrij Pawłyszyn z Uniwersytetu we Lwowie, tłumacz i historyk, który przełożył część dorobku Ficowskiego na ukraiński. We Lwowie spotkałem grupę osób z pasją – prywatną! – zajmujących się Schulzem. Bardzo bym chciał, żeby oni również włączyli się do naszego projektu.

Za pięć lat na pewno będziemy wiedzieć więcej o Schulzu.

– Mam nadzieję, że wcześniej. Pod koniec 2016 roku ruszy strona internetowa, na której opublikujemy wszystko, co już wiemy o Schulzu. A później na bieżąco będziemy dodawać to, co się nam uda odnaleźć. Liczymy na aktywność odwiedzających stronę. Jest wiele osób amatorsko zajmujących się Schulzem, nie tylko w Polsce. Chcielibyśmy, żeby rozpoczął się międzynarodowy ruch poszukiwaczy śladów życia i twórczości Schulza, dlatego planujemy polską, ukraińską i angielską wersję językową. Wyobrażam sobie, że ta strona będzie hierarchiczna, z syntetyczną narracją na powierzchni. Ale będzie można schodzić coraz głębiej, aż do dokumentów źródłowych, które będą opublikowane in extenso.

Na stronie internetowej będzie można zobaczyć dzieła i listy w wersji pierwotnej?

– Tak, w kolejnych fazach opracowania. Punktem wyjścia będzie na przykład informacja: „24 lipca 1932 roku: Schulz pisze list do psychologa Stefana Schumana, w którym opowiada swój dziecięcy sen o autokastracji”. Na niższym poziomie znajdzie się pełen tekst tego listu w dzisiejszym opracowaniu. Jeszcze niżej – dla tych, którzy będą chcieli zobaczyć, jak ten list wyglądał – podobizna rękopisu. A obok link do informacji na temat Schumana i jego kontaktów z Schulzem. Plus ikonografia, także nam współczesna, na przykład obraz Marka Sobczyka z 1986 roku „Bruno Schulz obcina i zakopuje penisa w jamce”.

Obraz Marka Sobczyka „Bruno Schulz obcina i zakopuje penisa w jamce” znajduje się w zbiorach Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.


Zapowiada się pasjonująca praca dla pana i całego zespołu…

– To prawda. Bardzo zajmuje mnie również przyglądanie się, jak tworzy się nowe, internetowe pole działań schulzowskich. Samo to jest już ciekawe. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego, teraz mam szczęście brać w tym udział.

Kiedy więc można się spodziewać nowej biografii Schulza?

– Zdziwi się pani, ale punktem dojścia projektu nie będzie publikacja biografii. Takie działania, jak nasze, powinny stworzyć fundament dla wszelkich możliwych opowieści o życiu pisarza. W projekcie chodzi o to, by opracować i przedstawić wiarygodne dokumenty po to, by inni mogli napisać swoją wersję biografii Schulza, która miałaby jakiś nadrzędny cel i sens. Kiedy się opowiada czyjeś życie, trudno być bezstronnym. Biografia to zawsze narracja zmierzająca ku jakiemuś finałowi, która ma nam powiedzieć coś nowego o bohaterze – ale również o nas samych. Biografia jest nieuchronnie ideologiczna. Kalendarz życia i twórczości powinien być faktograficzny. Powinien być chłodny, obiektywny, niezbyt daleko wykraczać ponad to, co mówią dokumenty. Byłoby jednak wspaniale, gdyby taką „gorącą”, żarliwą biografię udało się napisać komuś z nas, tworzących kalendarium Schulzowskie.  Ale to już inny projekt.


TV

Pracownicy magistratu oddali krew