Kamila Grzenkowska: O Pańskiej reakcji na drodze mówią chyba wszystkie trójmiejskie media. Czuje się Pan bohaterem?
Radosław Pakuła: - Bohaterem? Zdecydowanie nie. Czuję się szczęśliwcem, bo nic poważnego się nie stało i w zasadzie wszystko dobrze skończyło się. Ta dziewczynka pokazała totalną bezmyślność. Dla niej mogło się to bardzo źle skończyć.
W Zakładzie Komunikacji Miejskiej w Gdańsku usłyszałam, że takie sytuacje zdarzają się tutejszym kierowcom przynajmniej raz w tygodniu. Panu też?
- Oczywiście, i nie są one związane tylko z małymi dziećmi, ale też z osobami starszymi czy nawet w średnim wieku. Ostatnio, na przykład, miałem taką sytuację, w której mężczyzna wtargnął nagle na przejście dla pieszych. Ja już byłem na tym przejściu, a on nie dawał wcześniej żadnych sygnałów, że będzie wchodzić na jezdnię. Nieraz jest przecież tak, że ktoś się zbliża do przejścia i widać, że chce przejść. A ten mężczyzna szedł wzdłuż ulicy i nagle wykonał manewr wchodząc na przejście. Są też takie sytuacje, w których ludzie stoją zbyt blisko krawężnika przy przystankach i wtedy bardzo łatwo jest o uderzenie przednim prawym lusterkiem autobusu. Takie zdarzenia są nagminne.
W ZKM rozmawiał Pan o sytuacji z dziewczynką czy wszyscy dowiedzieli się o tym dopiero z mediów?
- Przyznaję, że z nikim z firmy jeszcze o tym nie rozmawiałem. Nie było okazji.
A żonie Pan opowiedział?
- Pewnie. Żona, w takich przypadkach, zawsze mi mówi, żebym się nie przejmował i nie denerwował.
Z innymi kierowcami, kolegami z pracy, nie rozmawia Pan o takich sytuacjach?
- Rozmawiamy, ale muszę przyznać, że im dłużej się jeździ, i jeżeli nic poważnego się nie stało, przemilczamy to. Chcemy o tym jak najszybciej zapomnieć. To są bardzo stresujące sytuacje. Tamtego dnia byłem tak dobity tym zdarzeniem, że zastanawiałem się, czy nie wziąć dnia wolnego. Ale zostałem w pracy.
Zakładam, że na co dzień niebezpieczne sytuacje prowokują nie tylko piesi, ale i inni kierowcy poruszjący się po Gdańsku?
- To prawda. Inni kierowcy potrafią gwałtownie zahamować czy zmienić nagle pas ruchu. W takich sytuacjach i my musimy gwałtownie hamować, a pretensje pasażerów skupiają się potem, niestety, na nas.
Czy trakcie tamtego groźnego zdarzenia w autobusie prowadzonym przez Pana byli pasażerowie?
- Na szczęście nie. Tego dnia obsługiwałem linię 151, która dojeżdża do Wałów Piastowskich. Pasażerowie wysiedli, całe szczęście, wcześniej - przy dworcu kolejowym. Na pewno inaczej by to wyglądało, gdyby ktoś poza mną był jeszcze w pojeździe. Myślę, że mogłoby się to wówczas skończyć mnie szczęśliwie. Ktoś by pewnie upadł, potłukł się...
Wiem, że dostanie Pan nagrodę finansową od szefostwa ZKM. Chyba, że już to nastąpiło?
- Nic mi na ten temat nie wiadomo.
Czyli zaskoczyłam Pana?
- Tak. Nie wiem, co mam powiedzieć. Ja naprawdę się cieszę, że ta sytuacja z dziewczynką skończyła się właśnie tak. Gdyby wpadła mi pod autobus, to nie wiem czy dalej bym jeździł...
Jak długo pracuje Pan jako zawodowy kierowca?
- W ZKM pracuję już dziesięć lat.
Czy przez ten czas zauważył Pan może zmiany w zachowaniach kierowców na gdańskich drogach? Jeżdżą lepiej, gorzej?
- Jest różnie, choć wydaje mi się, że najgorsza sytuacja jest z kierowcami przyjezdnymi, z sąsiednich gmin. Robią takie rzeczy, od których można czasem osiwieć. Wyjeżdżają pod sam autobus, i to co już wcześniej mówiłem, gwałtownie hamują. Natomiast z gdańskimi kierowcami jest różnie. Trudno generalizować.
Zawsze prowadzi Pan na linii 151?
- Nie, jeżdżę na różnych liniach. Tego dnia akurat wypadła ta.
Bycie kierowcą autobusu miejskiego to ciężki kawałek chleba...
- Kiedyś, gdy uprawiałem inny zawód, wydawało mi się, że prowadzenie autobusu to spokojna, siedząca praca. Dzisiaj tego nie powiem, bo jest zupełnie inaczej. Tu są nerwy. Trzeba mieć skupioną uwagę, bo w każdej chwili może się coś zdarzyć.
Przeczytaj także:
Dziecko prawie wpadło pod autobus. Zobacz, jak to wyglądało od strony kierowcy i z boku.