Zaczynał się wielkanocny poniedziałek. Około godz. 5.50 całą okolicą zajezdni tramwajowej we Wrzeszczu wstrząsnęła eksplozja. Wielki, 11-kondygnacyjny budynek w jednej chwili jakby częściowo zapadł się w ziemię - stał teraz na stercie gruzu, niższy i lekko przechylony.
Cud, że nie 300 osób
Wieżowiec zawaliłby się kompletnie, gdyby nie solidność pracy inżynierów i robotników, którzy postawili go w 1972 roku. Do połowy wysokości budynku każde piętro było wiązane żelbetonem, na zasadzie wieńca okalającego kondygnację. To właśnie sprawiło, że gdy eksplozja kompletnie zniszczyła parter i dwa pierwsze piętra - cały wieżowiec stanął na zmiażdżonych niższych kondygnacjach i rozpad budynku nie postępował dalej.
Dziennikarze szybko podali wersję, że do tragedii najprawdopodobniej doprowadził wybuch gazu. Później eksperci zebrali dowody, które potwierdziły, że tak było w rzeczywistości.
Przed wybuchem w wieżowcu znajdowało się 77 mieszkań, zameldowanych było prawie 300 mieszkańców. Ci, którzy ocaleli w szoku byli sprowadzani na dół przez strażaków. Uszkodzony budynek groził w każdej chwili zawaleniem, stan techniczny nie pozwalał na prowadzenie jakichkolwiek prac zabezpieczających - podjęto decyzję o wyburzeniu ocalałych pięter. Zrobiono to przy pomocy ładunków wybuchowych dzień po katastrofie, w południe 18 kwietnia 1995. Sterta gruzu, jaka powstała, miała 10 metrów wysokości.
Dopiero wówczas można było przystąpić do przeszukiwania miejsca katastrofy.
Akcja ratunkowa trwała w sumie ponad 86 godzin. Osób żywych poszukiwano przy pomocy specjalnie wyszkolonych psów i nasłuchu prowadzonego za pomocą geofonu. Okazało się, że niestety nikt nie ocalał.
Ekipy ratownicze na początku akcji popełniły błąd - nikt nie zadbał o odcięcie dopływu gazu do instalacji w miejscu katastrofy. Jego stężenie w gruzowisku było tak wysokie, że groziło ponowną eksplozją, co mogło skutkować ofiarami wśród strażaków. Ostatecznie zaczopowano rurę, odkopaną spod zwałów gruzu.
W wyniku katastrofy zginęły 22 osoby, 1 osoba zmarła dzień później - nagle, wskutek szoku. Było 12 osób zostało rannych.
Przyczyny tragedii - trzy teorie
Prokuratura Wojewódzka w Gdańsku badała dwie możliwe wersje zdarzeń poprzedzających wybuch. Po latach pojawiła się też trzecia.
Wszystkie wiążą się z ustaleniami śledczych, że na około godzinę przed wybuchem doszło do rozszczelnienia instalacji, co miały potwierdzić urządzenia pomiarowe. W jaki sposób ulotniła się ilość gazu, która mogła spowodować tak duże zniszczenia? Dowodem poszlakowym stały się odnalezione wśród gruzu dwa korki odwadniaczy. Jak ustalono, ktoś musiał je celowo wykręcić z instalacji, gdyż nie mogły odłączyć się same, w wyniku eksplozji, czy późniejszego zawalenia budynku. Do tragedii na tak dużą skalę doszło właśnie dlatego, że gaz wypełnił całe korytarze w dolnych kondygnacjach budynku. Gdyby wybuch nastąpił w którymś z mieszkań, zapewne nie doszłoby do tak wielkich zniszczeń, ponieważ fala dekompresji znalazłaby ujście przez otwory okienne.
Pierwsza wersja mówiła, że sprawcą był właściciel mieszkania na parterze, Jerzy Sz. Miał to być człowiek zamknięty w sobie i trudny we współżyciu sąsiedzkim. W momencie wybuchu był ubrany wyjściowo i przebywał przed wejściem do wieżowca. Zginął od eksplozji. W ocenie prokuratury zebrany materiał dowodowy świadczył jednoznacznie, że rozszczelnienia instalacji gazowej dopuścił się właśnie Jerzy Sz., który miał działać zgodnie z wcześniej przyjętym planem. Tutaj jednak prokuratura skupiła się na domysłach: prawdopodobnym celem sprawcy miało być zniszczenie mieszkania, którego był właścicielem i wyłudzenie z tego tytułu ubezpieczenia. Domniemany sprawca przypuszczalnie nie przewidywał, że jego zachowanie może spowodować aż tak daleko idące następstwa. Ostatecznie przyjęto taką właśnie wersję, ponieważ prokurator nie znalazł jakichkolwiek dowodów mogących wskazywać na inne osoby, jako mogące mieć związek z eksplozją. Śledztwo zostało umorzone z powodu śmierci domniemanego sprawcy.
Druga hipoteza - brana pod uwagę na początku śledztwa - mówiła o kradzieży zaworu instalacji gazowej, której miał dokonać bliżej niezidentyfikowany złomiarz. Do samego wybuchu, według tej teorii, miała przyczynić się nieświadomie mieszkanka bloku, która zeszła do piwnicy nakarmić mieszkające tam bezpańskie koty. Śledczy zakładali, że zapalenie światła mogło spowodować iskrę, która zainicjowała wybuch. Jednak od tej wersji ostatecznie odstąpiono, ponieważ działania policji nie potwierdziły, by w którymkolwiek punkcie skupu złomu ktoś próbował sprzedać odpowiedni zawór.
Trzecia hipoteza pojawiła się w sierpniu 2016 r. za sprawą historyka Sławomira Cenckiewicza, który na profilu społecznościowym zamieścił wpis sugerujący, że związek z wybuchem gdańskiego wieżowca w 1995 r. mogły mieć "służby specjalne". Rzekomym celem miało być dostanie się do mieszkania jednego z lokatorów - płk. Adama Hodysza - który rzekomo był w posiadaniu „kwitów” potwierdzających współpracę Lecha Wałęsy z SB. Cenckiewicz powołał się na anonimowych rozmówców, z których jeden miał powiedzieć: „Upozorowali wybuch gazu - mówił - żeby wyprowadzić później wszystkich mieszkańców i wejść do mieszkania Hodysza. Przesadzili, budynek się zawalił i zginęli ludzie. Ale do mieszkania i tak weszli”. Na potwierdzenie tej wersji Cenckiewicz zamieścił dokument z 2005 r., z którego wynika, że Urząd Ochrony Państwa wiedział od swojego informatora, że Hodysz trzyma w mieszkaniu dokumenty SB i takie archiwalia znaleziono po wybuchu wieżowca. “Może więc wstrząsające opowieści moich źródeł informacji polegały na prawdzie?” - spuentował swój wpis Sławomir Cenckiewicz.
Cała sytuacja wywołała wówczas wzburzenie Lecha Wałęsy, który uznał wersję sugerowaną przez Cenckiewicza za skrajnie nieodpowiedzialną, w obliczu śmierci i cierpienia wielu osób dotkniętych tą tragedią.
- Co tu komentować?! To nieprawdopodobna bzdura! Cenckiewicza podejrzewam o paranoję, bo jak można pisać takie rzeczy? - powiedział Lech Wałęsa.
Sprawę skomentował też wówczas na swoim profilu Fb prezydent Gdańska Paweł Adamowicz:
Chyba nie powinno się zbyt wcześnie wracać z pracy i włączać >>narodowej<< tv. Dziś wyjątkowo wróciłem do domu przed godz. 18 i włączyłem ogólnopolską >>Panoramę<< w TVP. A tam... Jak przejść do porządku dziennego nad takim absurdem?? Obszerny materiał o tym, że za wybuchem gazu w wieżowcu przy Wojska Polskiego w 1995 roku mógł stać Urząd Ochrony Państwa. Że, ponieważ w wieżowcu na parterze mieszkał Adam Hodysz, to >>prawdopodobnie<< UOP chciał się dobrać do dokumentów z jego mieszkania i dlatego zaaranżował wybuch gazu. To wszystko jest wywnioskowane z jakiejś notatki, jakiegoś funkcjonariusza, do której dotarł S. Cenckiewicz. Oczywiście notatka (tak jak jest przedstawiona w tvp) nie mówi o tym, że UOP to zrobił, chciał, planował czy przygotowywał. Nie! Notatka mówi, że Hodysz ma prawdopodobnie w domu dokumenty m.in. dot. L. Wałęsy. Jak można tego typu krańcowe oskarżenia publikować, nie mając nawet poszlak? Bo to jest oskarżenie najgrubszego kalibru. No chyba, że to jest kabaret. Ale mnie i rodzin tych osób, które tam zginęły wcale to nie śmieszy.
Na podstawie publikacji medialnych po internetowym wpisie Sławomira Cenckiewicza, Prokuratura Krajowa poinformowała w sierpniu 2016, że podjęła czynności sprawdzające pod kątem „ewentualnego udziału w tym zdarzenia Urzędu Ochrony Państwa”. Sprawa zakończyła się ostatecznie odmową wszczęcia śledztwa.