Pod prąd

Jak w 1985 r. przyjechałam do Polski i zobaczyłam, że tu warto walczyć przeciw systemowi, zrozumiałam, że mam po co żyć. Ktoś z tutejszych działaczy powiedział, że marzą by mieć w biurze komputer. W Londynie zbierałam pieniądze i kupiłam to wielkie, ciężkie pudło. Przywiozłam je samolotem.

Rozmowa z Pią Regan-Jasiński, pół Polką - pół Irlandką, lektorką języka angielskiego, ambasadorką kampanii Łączy Nas Gdańsk

Aleksandra Kozłowska: - Pokonałaś drogę w przeciwnym niż większość Polaków kierunku – z Londynu przyjechałaś do Gdańska. Zawsze tak działasz, pod prąd?

Pia Regan-Jasiński: - Dobre pytanie (śmiech). Rzeczywiście zachowałam się na odwrót. Pierwszy raz przyjechałam do Polski na dłużej w czasie, gdy wielu Polaków marzyło o wyjeździe na Zachód. To było w 1985 r.

Ciekawa – mówiąc delikatnie - decyzja. Urodziłaś się i wychowałaś w Londynie.

- Tak. Moja mama była Polką, ojciec Irlandczykiem. Dziadek ze strony mamy – Wiesław Wohnout był bardzo aktywny politycznie i społecznie przed wojną. Działał w PPS-ie w Krakowie i Warszawie. Zaraz po wojnie babcia z dziadkiem musieli wyjechać z Polski. W Londynie dziadek został redaktorem naczelnym pierwszej gazety polskiej w Anglii „Dziennik Polski”. Dziadkowie z moją mamą, wówczas 20-letnią dziewczyną osiedli w Londynie i nigdy do Polski nie wrócili. Moja najukochańsza babcia Wanda często opowiadała mi o Polsce, o miastach, gdzie mieszkali, o Krakowie i o Warszawie. Opowiadała z wielką nostalgią, bardzo tęskniła za ojczyzną, ale niestety – jak powiedziałam – nigdy tam już nie wróciła. Nauczyła mnie robić pierogi i zupy. Była bardzo ciepłą, serdeczną osobą. Zmarła w 1975 r. A ja zawsze marzyłam żeby zamieszkać w Polsce.

Razem z mężem Mirkiem bierze udział w różnych imprezach biegowych.

A twoja mama?

- Powojenny czas był wszędzie bardzo trudny. Po przyjeździe dziadkowie nie mieli pieniędzy, ale mama dostała stypendium by studiować medycynę w Irlandii, w Dublinie. Dla niej już Anglia była krajem kompletnie nowym, nieznanym, a co dopiero biedna Irlandia. Mama interesowała się sztuką, sama była artystyczną duszą– pisała wiersze, malowała obrazy – mam w domu kilka jej prac. W Dublinie mama poznała mojego ojca. Oboje skończyli studia, ale że w Irlandii nie było pracy, przenieśli się do Londynu. Mieszkali tam wiele lat, potem  - pod koniec lat 70. przenieśliśmy się z rodzicami do Paryża.

Jak w tobie objawia się polskość i irlandzkość?

- Gdy jestem w Anglii czy Irlandii ludzie myślą, że nie jestem stamtąd. Kolega kiedyś mi powiedział: „Brzmisz jak cudzoziemka, która chodziła do bardzo dobrej angielskiej szkoły”. Sama mówiłam, że jestem pół Polką, pół Irlandką. Dziś czuję się po prostu Europejką. Choć gdyby w mundialu zdarzył się mecz: Irlandia - Polska, kibicowałabym Polsce.

Ale pamiętam, że wychowałam się w Anglii i ten kraj jest zawsze w moim sercu. Bardzo lubię brytyjskie poczucie humoru, trochę czarne, trochę abstrakcyjne. Na pewno mniej wyrażam emocje niż Polacy, jestem chyba po angielsku powściągliwa.

Pia to aktywna kobieta. Z takim temperamentem trudno przyznać, że jest powściągliwa.

Zawsze chciałaś zobaczyć kraj swoich przodków.

- Tak. Okazja nadarzyła się w 1985 r., gdy dostałam pracę jako lektorka angielskiego w British Council. Napisałam do różnych miejsc w Polsce, na moją propozycję odpowiedział właśnie Gdańsk.

Wcześniej w Polsce byłam tylko na krótko – kilka razy z mamą, raz z kuzynką, z którą wybrałyśmy się na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Niesamowite przeżycie! Połowa lat. 80., pielgrzymka czy w ogóle sama obecność w kościele były demonstracją poglądów, antyrządową manifestacją. Na pielgrzymce bardziej niż hasła religijne widać było transparenty z Solidarnością. Ten wątek polityczny niezwykle mnie interesował.

Znalazłaś się więc w Gdańsku. Połowa lat 80. – fatalny czas. Pamiętam powszechną beznadzieję, kompletny brak wiary w to, że komunistyczny system kiedykolwiek upadnie. Chodziliśmy do szkoły, ubieraliśmy się na czarno, nasze podejście do życia streszczało się punkowym haśle „No Future”…

- A mnie wszystko zachwycało! Widziałam oczywiście tę szarość, zgnębienie, ale jednocześnie poznawałam wspaniałych ludzi. Oczywiście też dziwili się, że tu jestem. Uczyłam angielskiego m. in. profesorów UG i pamiętam, że na pierwszych zajęciach pytali mnie: „Dlaczego pani tu przyjechała?”

W Anglii żyłam wygodnie, rodzice nie byli biedni. Ale czegoś mi brakowało. Przyjechałam tutaj i byłam pod wrażeniem tej polskiej duszy. I zaradności. W sklepach pustki, a kobiety potrafiły do zwykłego płaszcza coś dodać, coś same uszyć, że całość wyglądała tak pięknie! Wiele osób hodowało warzywa w ogródkach działkowych, robiło przetwory na zimę.

To, czego brakowało jej w Londynie, znalazła w Polsce. na zdjęciu z synem w Warszawie.

Tak, czasy wymuszały kreatywność. Dziewczyny same farbowały np. pieluchy, szyły z nich spódnice, dziergały swetry, robiły biżuterię.

- Bardzo mi to imponowało. Do tego ta otwartość, serdeczność. Jedną z pierwszych osób, które w Gdańsku poznałam – do dziś jest moją bardzo bliską koleżanką – była Grażyna Zawisza, nazywamy ją Ruda. Pracowała w British Council i wzięła mnie pod swoje skrzydła. Dzięki niej poznałam dużo ludzi, różnych artystów.

Gdzie mieszkałaś?

- Dostałam pokój w hotelu asystenckim na ul. Polanki. W jednym z listów opisywałam Mirkowi, wtedy mojemu narzeczonemu, dziś mężowi, jak żyję. „Mieszkam w szafie” – zaczynał się list. Pokój był po prostu tak mały, że inaczej nie dało się go określić. – „Ale jest całkiem wygodnie – pisałam dalej - siedzę sobie na fotelu czy kanapie i nie muszę wstawać by coś dosięgnąć, wystarczy, że wyciągnę rękę” (śmiech). A w następnym liście – „Wiesz, w takim pokoju jak mój mieszkają całe rodziny – małżeństwo z dzieckiem”. Zaczęłam doceniać fakt, że tę małą przestrzeń mam tylko dla siebie, że jest ciepło, a wręcz gorąco – dla mnie był to luksus, w Anglii zimą zawsze marzniemy w domach. Utrudnieniem na pewno były pustki w sklepach i żywność na kartki. Też oczywiście dostawałam kartki, ale nie bardzo wiedziałam jak coś za nie kupić. Oddawałam więc kartki koleżankom z dziećmi. Przyznam, że trochę schudłam podczas tego pobytu w Polsce (śmiech).

Podróże są jedną z wielu pasji rodziny Ambasadorki

Ciekawe było to, że Mirka poznałam niedługo przed tym wyjazdem do Polski. Był politycznym uchodźcą, w Londynie dostał azyl. Razem nie mogliśmy tu przyjechać. Zastanawiałam się czy jechać, ale pomyślałam, że taka okazja może się później nie zdarzyć i będę żałować.

I nie żałowałaś.

- Absolutnie! Podobało mi się, że życiu w Polsce nadaje sens działalność opozycyjna. Od dziecka starałam się wspierać słabszych. W szkole odruchowo stawałam po stronie mniej ładnych, czy nieśmiałych koleżanek, którym dokuczały dziewczyny przebojowe, bardzo pewne siebie. Jak przyjechałam do Polski i zobaczyłam, że tu warto walczyć przeciw systemowi, zrozumiałam, że mam po co żyć. Mirek w Londynie pracował w biurze Solidarności, dzięki temu miałam kontakty ze związkowcami w Gdańsku. Ktoś z tutejszych działaczy powiedział, że marzą by mieć w biurze komputer. Wiesz, w 1985 r. komputer nie był codziennością, jak dziś. W Londynie zbierałam pieniądze i kupiłam to wielkie, ciężkie pudło. Przywiozłam je samolotem. Miałam wtedy irlandzki, zielony paszport. A zielonego koloru były też paszporty dyplomatyczne w Polsce. Moje nazwisko panieńskie: Regan też kojarzyło się dyplomatycznie (śmiech). Wprawdzie pisownia jest trochę inna niż w nazwisku amerykańskiego prezydenta, ale nie każdy to zauważał. Na lotnisku przeszłam więc bramką dla dyplomatów, celnik sprawdzający paszport: „O, ta sama rodzina co prezydent?”, na co ja: „Hmm, to taki prawujek”. I przeszłam z tym komputerem. Innym razem przywiozłam w walizce części do kserokopiarki. Czułam, że wreszcie robię coś użytecznego.

Uwielbia spotkania z siostrami, które na stałe mieszkają we Francji.

Jak długo mieszkałaś w Gdańsku?

- Rok. Ale gdyby nie to, że mój narzeczony został w Anglii, chętnie pomieszkałabym tu dłużej. Wróciłam więc do Londynu. W 1987 r. urodził się nasz syn, Tomek. W Anglii nic mi się nie podobało. Mirek strasznie ciężko pracował, ja opiekowałam się małym synkiem. Po dwóch latach postanowiliśmy pojechać do Hiszpanii, miałam koleżankę w Barcelonie. Kiedy w 1989 r. zmieniła się sytuacja polityczna w Polsce, coraz częściej myśleliśmy o przeniesieniu się nad Wisłę. I w 1990 r. wróciliśmy tutaj. Zapuściliśmy korzenie w Gdańsku.

Pia zawsze aktywnie spędza wolny czas.

Tylko, że znów sytuacja polityczna jest fatalna. Ludzie emigrują, jak nie dosłownie, to wewnętrznie. Psychicznie odcinają się od rzeczywistości.

- To prawda. My też zaczynamy rozmawiać o tym, że jeśli Polska dalej będzie iść w kierunku autorytarnych rządów, to może trzeba będzie wyjechać. Ale z drugiej strony bardzo lubię tu mieszkać. To fantastyczne miejsce do życia, mamy przyjaciół, znajomych. Staram się regularnie chodzić na siłownię, biegam, morsuję, jeżdżę rowerem. Bardzo lubię aktywny tryb życia, a Gdańsk daje takie możliwości.

Widzę u ciebie plakat z hasłem „KonsTYtucJA” znany z tegorocznych protestów. Chodzisz na demonstracje?

- Oczywiście. Na KOD-y, na protesty pod sądem. Kiedy miałam 16 lat, zaczęłam pisać listy w ramach działań Amnesty International. Każdy miał „swojego” więźnia politycznego, w sprawie jego uwolnienia pisaliśmy listy do lokalnych władz. Ja pisałam do i w sprawie działacza opozycyjnego w Rodezji, dziś to Zimbabwe. I pamiętam tę radość - aż się rozpłakałam - kiedy dostałam od niego list, w którym napisał, że dzięki mnie i innym aktywistom AI, on został zwolniony z więzienia. To było tuż przed tym jak Rodezja uzyskała niepodległość. Listy w obronie więźniów sumienia piszemy z mężem do dziś. Kilka lat temu poszliśmy się podpisać w ramach Maratonu Pisania Listów. Zaskoczyło nas to, że byliśmy najstarsi, poza nami sama młodzież. Byłam w szoku, że osoby w naszym wieku się nie angażują, a przecież same przeżyły zniewolenie. Dziś może się to zmienić, bo na protestach politycznych widzimy głównie starszych ludzi. Może to dlatego, że dotyczy ich to osobiście?

Więzy rodzinne są w jej rodzinie szczególnie pielęgnowane.

Jak się twoim zdaniem zmienił Gdańsk przez ten czas, gdy tu mieszkasz?

- Na pewno jest więcej ludzi z całego świata. Pamiętam jak kiedyś Hindus na ulicy był wielką atrakcją. Teraz to się zmieniło, w sklepach słychać różne języki, widać ludzi różnego koloru skóry. I bardzo się z tego cieszę. Dobrze, że wśród Gdańszczan widać większą otwartość i tolerancję. Mam nadzieję, że Polacy docenią to, co jako cudzoziemcy wnosimy do narodowej tkaniny.

Autor: Aleksandra Kozłowska