Mamy w sobie gen wolności

To bardzo ważne, że kobiety mają tu prawo tworzyć organizacje pozarządowe, angażować się w ruchy kobiece i demokratyczne. W Kolumbii taka działalność często jest niebezpieczna. Liderki bywają zastraszane, zdarzało się, że autorytarny rząd zlecał ich zabójstwo. Wiem, że teraz w Polsce demokracja jest zagrożona. Czasy wymagają więc wielkiej aktywności kobiet, także imigrantek

Przyjeżdżają z całego niemal świata. Szukają pracy, nowego domu, spokoju, bezpieczeństwa. Cztery kobiety z czterech różnych krajów mówią o wolności, jaką znalazły w Gdańsku.

Przychodzisz i patrzysz im nie w oczy, a w dusze

Julia Szawlowskaya, Białoruś: Dla mnie wolność to nie tylko możliwość swobodnego przemieszczania się, jeżdżenia po całym świecie. To też wolność myśli. A ja urodziłam się i wychowałam w kraju, gdzie dyktuje się ludziom nawet to, co mają myśleć. Dyktatura Łukaszenki trwa już 22 lata, jak każda dyktatura opiera się na strachu. Być wolnym znaczy więc dla mnie być wolnym od strachu. Taką wolność znalazłam w Polsce, w Gdańsku. Tu mogę wybrać sobie studia, zawód, sposób ubierania się. Na Białorusi za koszulkę z naszą prawdziwą flagą, nie tą narzuconą przez Łukaszenkę można iść do więzienia.

Wolność to także swoboda wypowiedzi. Nie chodzi mi tylko o treść, ale o język. W moim kraju nie można rozmawiać po białorusku, nie można oficjalnie uczyć się tego języka. Obowiązuje rosyjski. Jeśli w tramwaju czy na ulicy głośno odezwę się po białorusku, przerażeni ludzie od razu się odsuwają. Mówić po białorusku oznacza być w opozycji. Tu nikt mi nie narzuca języka, w którym rozmawiam. Mówię po polsku, mówię po białorusku - np. podczas spotkań ze studentami z Białorusi - przyjeżdżają tu w ramach programu Kalinowskiego [Program Stypendialny im. Konstantego Kalinowskiego jest największym w Europie programem pomocowym dla młodych Białorusinów nie mogących studiować na Białorusi ze względu na swoje polityczne poglądy. 19 marca 2006 r. wybory na Białorusi doprowadziły do masowych protestów, a w związku z tym do masowych aresztów i represji wobec działaczy opozycyjnych. Program powstał dzięki szybkiej reakcji polskich władz oraz władz polskich uczelni wyższych, 30 marca 2006 r., przyp.red.]. 9 i 10 kwietnia razem organizujemy Dni Solidarności z Białorusią. To też będzie okazja by zademonstrować naszą białoruskość. Możemy przynieść naszą flagę i flagę UE, ubrać T-shirty z godłem i nikt nas za to nie zaaresztuje.

Uważam, że wolność wymaga pracy i odpowiedzialności. Ktoś, kto swój pogląd o świecie żywcem bierze z internetu, z telewizji, z forów - nie jest wolny. Czerpie gotowe opinie, pozbawia się prawa wyboru i samodzielnego myślenia. To zresztą jest znacznie wygodniejsze, bo trzeba włożyć dużo siły, by zrozumieć świat. Myślę, że niestety nie każdy ma gen wolności. Wielu ludzi wybiera komfort niemyślenia za cenę stabilności, oddaje się władzy, politykom. Tak to działa w krajach postsowieckich.

Dlatego wyjechałam z Białorusi. Najpierw mieszkałam w Kijowie. Prowadziłam tam rodzinną kawiarnię z działalnością historyczno-kulturalną, taki ośrodek białoruskości. Organizowaliśmy akcje w sprawie uwolnienia białoruskich opozycjonistów. Jedna z nich odbywała się podczas wizyty Łukaszenki na Ukrainie. Nie spodobała mu się i szybko się o tym przekonałam. Mój samochód został spalony, inny śledził każdy mój krok. Moja siostra powiedziała: „Musisz wyjeżdżać. Nie ma czasu”.

Przyjechałam do Gdańska, bo tutaj na Akademii Sztuk Plastycznych studiuje moja młodsza siostra. Nie znałam polskiego, nie miałam żadnego planu. Po miesiącu wróciłam do Kijowa - chciałam zrobić dyplom, kończyłam zarządzanie. Dyplom zrobiłam i znów znalazłam się w Gdańsku. To był koniec 2014 r., niedługo po śmierci naszego ojca. Moja siostra potrzebowała wsparcia, postanowiłam zostać.

Mam polskie korzenie. Moi dziadkowie byli Polakami. Gdy zaczęłam się tutaj, w Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek uczyć polskiego, zdałam sobie sprawę z tego, że wiele słów rozumiem, że słyszałam je właśnie od dziadków. Tylko, że wtedy, w dzieciństwie myślałam, że oni mówią jakimś dialektem typowym dla przygranicznej miejscowości, gdzie mieszkali.

Może ta polska krew pomogła mi się tu odnaleźć? Bo dziś mam pracę, która daje mi dużo satysfakcji - jestem konsultantką w CWII: przychodzą do nas migranci, w tym wielu Ukraińców, Rosjan, Białorusinów, którzy pytają o warunki pracy w Polsce, potrzebne dokumenty, mieszkanie, edukację, naukę polskiego. Udzielam im informacji, kieruję do odpowiednich instytucji. Podoba mi się to, bo ciągle coś się dzieje, poznaję ludzi z wielu kultur. Kiedyś pracowałam jako sprzedawca - ważne były zyski, realizacja planów, konkurencja. Tu jest zupełnie inaczej, liczą się ludzie. Jak bardzo jesteśmy dla siebie nawzajem ważni, zrozumiałam na Majdanie. Tam było tak, że przychodzisz i patrzysz ludziom nie w oczy, a w dusze.

Pistolet wymierzony prosto w twarz

Karol Liliana Lopez, Kolumbia:

Wolność dla mnie to przede wszystkim bezpieczeństwo. Pod tym względem Kolumbia i Polska mocno się różnią. Tutaj jest inaczej. Czuję się wolna. W Gdańsku mieszkam już siedem lat. Mój mąż jest Polakiem, marynarzem. Poznaliśmy się w Cartagenie, romantycznym i historycznym mieście Kolumbii.  Studiowałam w Bucaramance, gdzie skończyłam kierunek praca socjalna, teraz na Uniwersytecie Gdańskim będę nostryfikowała dyplom, chcę pracować w tym zawodzie. W Kolumbii wzięliśmy ślub, ale żyć postanowiliśmy w Polsce. Mamy 5-letniego synka Adama Alejandro.

Przyjechałam z przepięknego, demokratycznego, pluralistycznego kraju, w którym społeczeństwu wpaja się wartości katolickie, ale gdzie jednocześnie przemoc na ulicach jest codziennością. Kilka razy miałam nóż przyłożony do gardła, raz pistolet wymierzony prosto w twarz. Napady rabunkowe, nawet w biały dzień, to tam niestety normalność. Broń ma prawie każdy. Nauczyłam się odpowiadać atakiem - od razu odepchnąć napastnika, wytrącić mu nóż z ręki, krzyczeć.

Moja mama prowadziła sklep z telefonami komórkowymi. Pewnego dnia była na zapleczu, ja za ladą, gdy wszedł jakiś człowiek, zaczął niby normalnie, a jednak bardzo dziwnie ze mną rozmawiać. Nagle wyjął pistolet i przyłożył mi do twarzy, żądając jednego z telefonów z wystawy. To zresztą nie był autentyczny aparat, tylko atrapa, ale chciał właśnie ją - pewnie żeby sprzedać jako prawdziwy telefon. Moja mama wybiegła na ulicę krzycząc, wzywając pomocy.  Niewiele to pomogło.  Zabrał, co chciał.

Napady zdarzają się też w taksówkach. Na światłach z obu stron auta dosiada się dwóch mężczyzn, okradają pasażera, na następnych światłach uciekają. Często są w zmowie z taksówkarzem. Wszyscy żyją w ciągłym zagrożeniu.

Wolność to także wolność obyczajowa. W Polsce kobieta sama decyduje, czy pójdzie na studia, czy do pracy, kiedy będzie miała dzieci. W Kolumbii panuje kultura „macho”. A to oznacza przemoc wobec kobiet.  W rodzinie mężczyzna ma władzę i musi to okazywać. Mój tata bił mamę (nie mieszkają już razem), dostawało się i nam, gdy z siostrami stawałyśmy w obronie mamy. Każdy sprzeciw budził agresję. Oczywiście tata nie sprzątał, nie gotował - to przecież robota dla kobiety. Moja mama nauczyła mnie i moje siostry samodzielności. Wbijania gwoździ, obsługi wiertarki, wszystkich tzw. męskich prac w domu.

Normą w Kolumbii jest też to, że mężczyzna oprócz żony ma kochankę, a z nią dzieci, o które zwykle nie jest w stanie się zatroszczyć. Ale problemem jest też mentalność kobiet, które na to się godzą. Pracowałam z migrantkami wewnętrznymi zmuszonymi do ucieczki, kobietami, które z dziećmi uciekły z terenów kraju objętych konfliktem zbrojnym. Pytałam, dlaczego pozwalają na przemoc ze stron swoich mężczyzn? „Bo ja go kocham, bez niego nie wiem co robić” - tłumaczyły.  Jednak problem milczącej zgody na przemoc w rodzinie dotyczy również kobiet z zamożnych warstw społecznych.

Kolumbijska kultura to też molestowanie kobiet na ulicy, w autobusie, sklepie. Ciągłe zaczepki, obmacywanie, obleśne oblizywanie się. Nawet jako uczennica w szkolnym mundurku nie miałam spokoju. Irytowało mnie to, ale i budziło bezradność. Bo tak naprawdę, w Kolumbii nic nie można z tym zrobić.

Dlatego wiele kobiet z mojego kraju woli związać się z mężczyzną z Europy albo ze Stanów. Poszukują lepszego życia, równości płci, normalnego traktowania i wolności.

Siła kobiet

W Gdańsku działam w Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek, jestem pracowniczką socjalną odpowiedzialną za przeciwdziałanie przemocy i dyskryminacji. Pracuję z imigrantkami i ich rodzinami.  Kobiety nieraz skarżą się, że czują się w domu jak w więzieniu, bo myślą, że tutaj, tak samo jak w kraju ich pochodzenia nie mają żadnych praw. Rozmawiam z nimi o wolności kobiet w Polsce, że mogą tu pracować, uczyć się, spotykać z ludźmi, a mąż nie może im dyktować co im wolno, a czego nie. Udało mi się pomóc kilku kobietom w takiej sytuacji. Daje mi to wielką satysfakcję i poczucie, że jestem potrzebna - to też rodzaj wolności.

CWII to organizacja, która świetnie pokazuje siłę kobiet - to głównie one z Martą Siciarek na czele zainicjowały działalność Centrum. Marta i część z nas pracowałyśmy przy tworzeniu Modelu Integracji Imigrantów [od maja 2015 r. budował go pierwszy tak całościowo działający w Polsce zespół ponad 130 osób na co dzień związanych ze wszystkimi kluczowymi dziedzinami życia: edukacją, rynkiem pracy, mieszkalnictwem, pomocą społeczną, zdrowiem, służbami mundurowymi, społecznościami lokalnymi. Gotowa strategia integracji migrantów z mieszkańcami i odwrotnie została przedstawiona 8 marca podczas międzynarodowej konferencji „Miasta Otwarte” w Europejskim Centrum Solidarności, przyp.red.]

To bardzo ważne - że kobiety mają tu prawo tworzyć organizacje pozarządowe, angażować się w ruchy kobiece i demokratyczne. W Kolumbii taka działalność często jest niebezpieczna. Liderki społecznych organizacji bywają zastraszane, zdarzało się, że autorytarny rząd zlecał ich zabójstwo. Wiem, że teraz w Polsce demokracja jest zagrożona. Konserwatywny rząd w sferze obyczajowej, społecznej cofa Polskę o 10 lat.  Program 500+ służy rodzinom tylko pozornie.  Nie zapewnia większej liczby żłobków, przedszkoli, lepszej edukacji, lepiej płatnej pracy i rozwoju osobistego dla kobiet, poczucia bezpieczeństwa - że po urodzeniu dziecka będą mogły wrócić na swoje stanowisko. Kobiety mają po prostu rodzić więcej dzieci, ale opieka nad nimi spada głównie na matki.

Czasy są więc takie, że wymagają aktywności kobiet w różnych organizacjach. Muszą w nich partycypować też imigrantki - razem, bez dzielenia się na Ukrainki, Rosjanki, muzułmanki. Tylko wspólnie możemy sprawić, by nasz głos był słyszalny, by udało się np. zmienić prawo. Imigrantka zamężna z Polakiem, mieszkająca i pracująca w Polsce, powinna mieć takie same prawa jak Polki i do tego szybciej uzyskiwać obywatelstwo.

Mam swój zawód i to w nim chcę się realizować

Walentyna Strunilina, Ukraina:

Co znaczy dla mnie wolność? To, że mogę malować obrazy, zajmować się tym, co lubię i z tego żyć. Maluję codziennie. Portrety, karykatury na zamówienie, pejzaże ukraińskie i sopockie, obrazy religijne np. dla gdyńskich salezjanów. Teraz projektuję kostiumy do spektaklu „Księga Tobiasza”, bezpłatnie bo Teatr Niewielki z Moreny to teatr amatorski. Ale podoba mi to zlecenie, cieszę się, że jestem komuś potrzebna.

Od zawsze chciałam być malarką. Miałam sześć lat, gdy mama zapisała mnie na lekcje rysunku i malarstwa w domu kultury w Doniecku. Skończyłam Akademię Sztuk Pięknych we Lwowie. Po studiach najpierw pracowałam jako projektantka w fabryce obuwia, ale wiedziałam, że chcę wrócić do farb. Wzięłam się za ukraińskie pejzaże i ikony. W cerkwi w Doniecku namalowałam freski z postaciami świętych, z okazji Euro 2012 (mecze rozgrywały się także w Doniecku) malowałam matrioszki z widokami mojego miasta.

Każdą pracę szanuję, ale mam swój zawód i to w nim chcę się realizować. Mam nadzieję, że w tym roku będę uliczną artystką w Sopocie, złożyłam wniosek w urzędzie miasta o miejsce na monciaku; decyzja zapadnie w kwietniu.

Wolność to też, a właściwie przede wszystkim fakt, że mogę tu swobodnie, bezpiecznie chodzić po ulicach - tak samo w dzień, jak i wieczorem. Do Gdańska, a raczej Sopotu, który był moim pierwszym miejscem w Trójmieście przyjechałam z Doniecka w lipcu 2014 r. Uciekłam, jak wielu innych od wojny. Mój dom został zburzony, nie mam do czego wracać. Tam cały czas jest niebezpiecznie, giną ludzie, żyje się bardzo trudno - jak na beczce prochu. Jest godzina policyjna - od 10 wieczorem nie można wychodzić na ulice. Zostali tam moi znajomi, ale nie mogę do nich pojechać. Boję się, że zostałabym zatrzymana za to, że mieszkam teraz w Polsce. Nawet wolontariusze z pomocą humanitarną nie mają teraz wstępu do Doniecka.

Polskę wybrałam, bo mam polskie korzenie. Mój dziadek był Polakiem z Wilna, który przeniósł się do Doniecka. Tam pracował jako elektryk w kopalni. Jego brat w czasie II wojny walczył w AK, o czym długo nie wiedziałam, rodzice bali się o tym ze mną rozmawiać. Ale o polskim pochodzeniu wiedziałam. Uczyłam się języka polskiego w Towarzystwie Kultury Polskiej w Donbasie. Z opowieści rodzinnych wiem też, że siostra mojego dziadka po wojnie mieszkała w Sopocie. Dziś już nie żyje, ale ten Sopot cały czas miałam w głowie, gdy wybuchła u nas wojna i zaczęłam myśleć o wyjeździe. Od razu wyrobiłam sobie wizę do Polski, a dla mojej suczki Lusi paszport. Dostała serię szczepień i po miesiącu kwarantanny mogłyśmy jechać. Nie wyobrażałam sobie, że Lusia miałaby zostać. Wiele osób nie zdążyła ze szczepieniami, dokumentami - opuściła Ukrainę, a razem z nią swoje zwierzęta - zostały na ulicy. Bo kto może czekać cały miesiąc, gdy czołgi coraz bliżej?

Spokojne niebo nad głową

W Trójmieście odnalazłam więc bezpieczeństwo i wolność. Wy, Polacy nie doceniacie spokojnego nieba nad sobą. Bo o nim nie myśli się na co dzień, jest jak powietrze, jak coś najbardziej zwyczajnego. A ja, gdy tu przyjechałam i latem nad morzem było jakieś święto z fajerwerkami, w pierwszej chwili zaczęłam odruchowo osłaniać głowę, zatykać uszy, rozglądać się za schronieniem. Odwykłam od tego, że wystrzały mogą też oznaczać radość, świętowanie.

Moje życie tutaj nie ułożyłoby się, gdyby nie kobiety. Bardzo pomogła mi Magda, właścicielka restauracji Sopocka Trójka, gdzie niedawno miałam swoją pierwszą w Trójmieście wystawę. Poznała mnie m.in. z panią psycholog Elżbietą Zubrzycką, która zaproponowała mi zilustrowanie swojej książki dla dzieci „Mały wielki przyjaciel: jak pokochałem zwierzątko, którego nikt nie lubił”. To pierwsze moje zadanie z tej dziedziny. Dzięki Eli i jej znajomym dostałam też zlecenie namalowania obrazu (mewy, morze) bezpośrednio na ścianie w pokoju jednego z sopockich hoteli, potem fresku z trzema Kubankami w Havana Si, szkole salsy kubańskiej i fitness w Orłowie. Poznałam całą rodzinę Eli, zawsze mogę do niej przyjechać, porozmawiać, czasem się wypłakać. Bo czasem jest trudno żyć w takiej tymczasowości, niepewności jutra. Nie zawsze potrzeba pieniędzy, częściej wysłuchania i zrozumienia.

Moje marzenia? Mieć więcej pracy, więcej zamówień - wszystko od tego zależy. I kolejne wystawy. No i własny kąt, nie wynajęty pokój. Ale do tego jeszcze daleka droga.

Ja uchodźczyni, muzułmanka mogę pokazać swoje zdanie

Khedi Alieva, Czeczenia:

Dla mnie wolność to spełnienie siebie z zachowaniem świadomości praw przyrody i społeczeństwa. Wolność człowieka zależy od społeczeństwa, ze względu na które powinniśmy kontrolować siebie samych. Wolność obejmuje najważniejsze czynniki: wolność słowa, swobodę działania i prawo wyboru.

Historię mojej wolności chciałabym zacząć od korzeni. Jestem córką narodu, który przez wieki walczył o swoją wolność. Istnieje wiele przekazów o tym, jak kobieta czeczeńska walczyła na równi z mężczyznami. Przykładem jest Tajmosha Gehinska, która była dowódcą czeczeńskich wojowników przez 10 lat. Została pojmana i wzięta do niewoli. Gdy car Mikołaj dowiedział się, że to kobieta-wojownik, podał jej rękę i poprosił o skończenie wojny. Odpowiedziała na to: „Wojnę ty prowadzisz. Jeśli ją zakończysz, ja zaprzestanę oporu”. Kolejnym wzorem jest dla mnie to Sarza Umalatova, delegatka na zjazdu KPZR w 1984 r., która śmiało, bez obawy zaproponowała odwołanie Gorbaczowa.

Po wojnie w Czeczenii i zamordowaniu mojego męża byłam rozgoryczona. Nie chciałam mówić o wolności. W 2012 r. przyjechałam z dziećmi do Polski, najpierw mieszkaliśmy w Warszawie. W 2013 r. zostałam zaproszona przez muftiego Polski Tomasza Miśkiewicz do kulturowego projektu realizowanego w Gdańsku. Od pierwszej chwili instynktownie zakochałam się w tym mieście.

Do momentu udziału w Programie Praktyki Obywatelskiej w Europejskim Centrum Solidarności nie miałam pojęcia o Polakach, o Solidarności. I, uwierzcie, byłam pod wielkim wrażeniem. Zobaczyłam was jako bohaterów, którzy walczyli o swoją wolność. Walczyli bardzo mądrze i strategicznie. Bez przelewu krwi wywalczyli wolność i demokrację (w Czeczenii ludobójstwo objęło 300 tys. ofiar z półtora milionowego narodu). Łzy same płynęły, nie mogłam powstrzymać emocji. Rozumiałam ból i poczucie zwycięstwa Polaków. Potem było wiele projektów, lecz ten w ECS był najważniejszy. Zostałam zaproszona do Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek. Spotkania i szkolenia dały mi bardzo wiele. Czułam wolność – ja uchodźczyni, muzułmanka (co jest dla mnie ważne) mogę pokazać swoje zdanie, liczą się z moim doświadczeniem i są gotowi do spotkania. Wiele drzwi do integracji otworzyło się przede mną. Współpracuję z Uniwersytetem Gdańskim. Prowadzę badania, piszę artykuły i mogę przedstawiać swój punkt widzenia. Realizujemy projekty edukacji dzieci uchodźców i migrantów w Polsce, o czym chcę napisać doktorat.

Islam jest dla mnie ważny jako dla muzułmanki i w moim otoczeniu jest to szanowane. Nikt mnie nie obraża. Polacy odnoszą się do mnie z tolerancją. Nigdy nie słyszałam pytań dlaczego noszę hidżab - przeciwnie, wydaje się, że akceptują to. Kiedy pierwszy raz go włożyłam, także mojej rodzinie się to nie podobało, mówili, że nie jestem Arabką (Czeczenki tradycyjnie noszą chustki). Wyjaśniłam moim bliskim, że to moja osobista decyzja. Jasne - na ulicy bywały przypadki dyskryminacji związane z moim strojem, ale radziłam sobie z nimi. Na podstawie kilku zdarzeń (ściągnięcie hidżabu, okrzyki) nie mogę oceniać całego narodu. Oni są u siebie, w swoim kraju i mają prawo do swobody wypowiedzi, ja się liczę z tym zdaniem.

Dyskryminacja, którą czuję w głębi siebie związana jest z nieznajomością języka, który jest mi bardzo potrzebny. Bardzo lubię polski, czytam i piszę, żeby jak najszybciej się nauczyć.

Znam prawa i zasady polskiego społeczeństwa. I szanuję je. Wiem, że człowiek ma prawo do wyboru religii, wolności słowa i działania. To prawa nie tylko polskie, lecz ogólne prawa społeczeństwa obywatelskiego. 

Autor: Aleksandra Kozłowska

Źrodło: Gazeta Wyborcza Trójmiasto