Nauczyłem się tu szacunku dla wszystkich. I… narzekania

Dorastałem w katolickiej kulturze, potrafię ją zrozumieć. Uczyłem się w położonej w Himalajach szkole z internatem prowadzonej przez irlandzkich księży. Często jedliśmy jedną z lokalnych tradycyjnych potraw – pierożki momo. Dzięki temu nawet polskie pierogi nie były dla mnie nowością. Rozmowa z Anishem Sarafem, Hindusem, właścicielem firmy kurierskiej Let`s Deliver, ambasadorem kampanii Łączy Nas Gdańsk

Aleksandra Kozłowska: Kim chciałeś zostać, kiedy byłeś małym chłopcem? Przychodziło ci czasem do głowy, że będziesz mieszkał i pracował w Polsce?

Anish Saraf: - W Polsce? Nie, absolutnie o tym nie myślałem (śmiech). Jako dziecko chciałem być programistą. Byłem wielkim fanem Billa Gatesa, wiesz, dorastałem w latach 80. Microsoft rozwijał się jak szalony… Byłem zafascynowany komputerami, programami, aplikacjami. Jednak moją największą fascynacją był biznes. Mój ojciec jest biznesmenem – ma m.in. aptekę, sklep z ubraniami, wypożyczalnię wideo, jest też doradcą finansowym; cała moja rodzina zajmuje się biznesem. Pomagałem ojcu w pracy, uczyłem się od niego. Naturalną drogą dla mnie było więc też podążać w tym kierunku.

Anish Saraf: Ale Gdańsk nie jest wielkim, światowym centrum biznesu.

- Nie jest. Ale coraz bardziej się rozwija. Zanim wybrałem Gdańsk, po studiach w Londynie, mieszkałem przez jakiś czas na Węgrzech. Mała miejscowość Pecz, blisko chorwackiej granicy – fajna pogoda, piękne miasteczko…. Środkowa Europa została mi w pamięci, gdy wróciłem do rodzinnej Kalkuty. Pomyślałem, że chciałbym lepiej poznać ten rejon, spędzić tu więcej czasu. Dla nowych doświadczeń, po prostu. Podróżowałem wtedy przez rok po Indiach rekrutując inżynierów do pracy w firmie Unilever. I cały czas zastanawiałem się nad wyjazdem do Europy. Myślałem o Pradze, o Wilnie, w końcu jednak wybrałem Gdańsk – znalazłem się tu w 2008 r. Miałem już przyjaciół Polaków – poznałem ich będąc w AIESEC, międzynarodowej organizacji studenckiej. Polacy są wszędzie, w każdym mieście, w Kalkucie też. I nie mówię tu o turystach, tylko o ludziach, którzy tam żyją.

Jakie były twoje pierwsze wrażenia? Polska przypominała ci Węgry?

- Nie, na Węgrzech jest inaczej. Ludzie są bardziej otwarci, klimat też jest cieplejszy. Inna jest także architektura. Budapeszt to jedno z najpiękniejszych miast, jakie widziałem. Ale oba języki – i polski, i węgierski są równie trudne. Na początku w Gdańsku niełatwo było mi znaleźć tak od razu przyjaciół. Ten chłodniejszy charakter może wydawać się naturalną polską cechą, ale tak naprawdę wystarczy tylko kogoś trochę lepiej poznać. Wtedy relacja staje się fajna, przyjacielska.

Poznałeś tu kogoś pochodzącego z Indii?

- Generalnie nie. Może jedną osobę. Teraz jest inaczej – w Gdańsku studiuje sporo hinduskich studentów. Dziewięć lat temu zdawało mi się, że jestem jedynym Hindusem w mieście (śmiech). Ale nie czułem się z tym źle, spotykałem wielu innych obcokrajowców – pracowali albo w Reutersie, albo byli studentami Erasmusa. Na początku spędzałem czas głównie z nimi. Stopniowo poznawałem też Polaków, okazali się bardzo mili, gościnni.

Teraz sytuacja nie jest dobra. Coraz głośniejszy jest nacjonalizm, rasizm. Skalę zjawiska pokazał wyraźnie ostatni Marsz Niepodległości w Warszawie. Wstyd na cały świat.

- Sam raczej nie miałem tu złych doświadczeń. Przezwiska, agresja? Może raz, czy dwa. Może dlatego, że Gdańsk jest otwartym, studenckim miastem. Mieszkam w Oliwie, koło uniwersytetu, dziś uczy się tam wielu studentów z całego świata. Moi rodzice też byli w Polsce. Ludzie pomagali im w tramwaju, zagadywali z zainteresowaniem. Moja mama kupowała warzywa na Zielonym Rynku na Przymorzu, bardzo jej się tam podobało.

A nacjonalizm, rasizm i dyskryminacja są też w Indiach. Jeśli jesteś czarny, albo masz ciemniejszą karnację - inni się śmieją, poniżają. Generalnie uważam, że się bardzo dobrze odnalazłem w Polsce. Być może dlatego, że dorastałem w katolickiej kulturze, potrafię ją zrozumieć. Kiedy miałem 5-6 lat, pojechałem do szkoły z internatem. To szkoła katolicka, założona przez irlandzkich księży. Mówiło się tam tylko po angielsku. Mieliśmy okazję czytać Biblię, obchodziliśmy wszystkie katolickie święta, w tym dzień św. Patryka. Szkoła jest pięknie położona w Himalajach, w stanie Dardżyling. Kiedy wiele lat później obejrzałem film o Harrym Potterze miałem wrażenie, że patrzę na moją szkołę, nie na Hogwart (śmiech). Też dojeżdżaliśmy tam parowozem, byliśmy podzieleni na „domy”, jak w słynnej szkole czarodziejów, zbieraliśmy punkty dla swojego „domu”. Często jedliśmy jedną z lokalnych tradycyjnych potraw – pierożki momo. Dzięki temu polskie pierogi nie były dla mnie nowością (śmiech).

Lubisz polskie jedzenie?

- (chwila ciszy i dyplomatyczny uśmiech). Jestem wegetarianinem od dziecka, jak wszyscy w mojej rodzinie. Z polskiej kuchni lubię zupy, np. barszcz, grzybową, ogórkową. Dobre też macie sałatki, np. jarzynową; w Indiach takich nie ma.

Nauczyłeś się czegoś od Polaków? Zmieniłeś się przez ten czas?

- Nauczyłem się szacunku do wszystkich. W Indiach inaczej traktuje się ludzi wykonujących proste zawody: np. sprzątaczy ulicznych czy kelnerów. A w Polsce wszystkim mówi się „Dzień dobry”, do ludzi zwraca per „pan”, „pani”. Obowiązuje grzeczność. Gdy wróciłem do Indii, też zacząłem się zwracać w ten sposób, wielu to dziwi. Zacząłem też respektować potrzebę większej przestrzeni osobistej, fizycznego dystansu nieznanego w Indiach. No i nauczyłem się też narzekać i lepiej pić (śmiech).

A czego nauczyli się od ciebie twoi polscy znajomi?

- Na pewno jeść ostre potrawy. Staram się też uczyć ich współdziałania, kolektywizmu. Europejczycy są takimi indywidualistami! W Indiach wszystko się robimy wspólnie, rodziny (zazwyczaj wielopokoleniowe) trzymają się razem, żyją bardzo blisko siebie.

Twoja firma, którą założyłeś w Gdańsku to właśnie przykład współdziałania.

- Tak. Prowadzę firmę przewozową Let`s Deliver. Dostarczamy jedzenie, kwiaty, ubrania, książki, dokumenty. Współpracujemy ze sklepami internetowymi, zaraz zaczniemy koorperację z Superpharm, co pomoże w zakupach starszym osobom, które same mają kłopoty z wyjściem z domu. Jesteśmy nie tylko w Trójmiescie, ale i Warszawie. Zatrudniamy ponad sto osób. W przyszłym roku planujemy wejść do Łodzi, Wrocławia i Poznania. Znam te miasta, bo sporo podróżowałem po Polsce. Ciekawi mnie ten kraj. Gdybym miał trochę więcej czasu, wsiadłbym w samochód i pojeździł po wschodniej części: Lublin, Białystok, Białowieża i słynna puszcza, Bieszczady… Coraz lepiej poznaję też polską kulturę. Słuchałem trochę polskiego rocka, bardzo lubię jazz, zwłaszcza Leszka Możdżera. Często bywam w Lawendowej w Gdańsku, tam grają jazz na żywo. Cenię też polskie kino, m.in. komedie: „Kiler”, Seksmisję”, „Chłopaki nie płaczą”. Łódzka filmówka jest jedną z najlepszych. Wielu polskich filmowców pracuje m.in. w Bollywood.

Jak widzisz swoją przyszłość?

- Wiążę ją z Gdańskiem. Miasto bardzo się zmieniło przez te dziewięć lat, odkąd tu mieszkam. Jest bardziej wielokulturowe, różnorodne, rozwija się infrastruktura, powstają nowe ścieżki rowerowe i fajne miejsca: bary, lokale. Do moich ulubionych należy Spółdzielnia koło Strzyży. Kiedyś o godz. 20 wszystko było już pozamykane, teraz miasto żyje. Chcę rozwijać dalej swój biznes, zatrudniać więcej osób, w tym tutejszych obcokrajowców.