Amerykanin w Gdańsku: Uwielbiam polskie parapetówki

- Polacy, których nie znasz, a Polacy, z którymi się zaprzyjaźnisz to dwie zupełnie różne sprawy. Na ulicy, w sklepie czy autobusie większość ludzi sprawia wrażenie antypatycznych, zamkniętych w sobie, niepomocnych, gburowatych. Najgorzej jest w podróży. Jechaliśmy Polskim Busem do Warszawy. Wiadomo, że każdy, kto ma bilet będzie miał miejsce siedzące. Ale nie, trzeba się pchać już przed wejściem do autobusu, wciskać się żeby zająć najlepsze miejsce. Ale gdy Polaków poznasz bliżej, okazują się serdecznymi,

Gary Kozlowski jest Amerykaninem, dorastał w Buffalo w stanie Nowy Jork. Skończył tam psychologię, ale nie chciał pracować w tym zawodzie. Postanowił przenieść się do Polski i rozpocząć nowe życie. Od sześciu lat mieszka w Gdańsku. Prowadzi własną firmę English Immersion; organizuje letnie i zimowe obozy dla dzieci - English Immersion American Camps z różnymi zajęciami i angielskim jako językiem porozumiewania się.

Aleksandra Kozłowska: Jesteśmy kuzynami?

Gary Kozlowski: - (śmiech) Całkiem możliwe. Mam polskie korzenie. Moja babcia ze strony ojca, Danuta urodziła się w mieście Sambor na wschodzie Polski. W czasie wojny jej ojciec znalazł się w gułagu, ona z rodzeństwem i matką została zesłana do Kazachstanu, gdzie wcielono ich do kołchozu. Ciężko pracowali za miskę zupy dziennie. Gdy Niemcy zaatakowały Rosję, Stalin potrzebując większej armii uwolnił z gułagów i więzień część polskich żołnierzy. Powstało Wojsko Polskie, ojciec babci był jednym z żołnierzy. W tym czasie babci, jej bratu i mamie udało się wydostać z kołchozu. Z Rosji przez Morze Kaspijskie przedostała się do Iranu, potem przez Irak do Palestyny. W Nazarecie spędziła 4 lata w Polskiej Szkole Wojskowej. W końcu znalazła się w Wielkiej Brytanii, gdzie poznała mojego dziadka, Tadeusza Kozłowskiego.

A jaka była jego historia?

- Dziadek urodził się w 1926 r. na Wołyniu, w Polsce, kilometr od granicy ze Związkiem Radzieckim. Jego ojciec, oficer Wojska Polskiego został zamordowany w Katyniu. Dziadek jako 17-latek dołączył do Polskiej Armii i walczył w Powstaniu Warszawskim. Został pojmany przez Niemców i trafił do obozu jenieckiego. Koniec wojny zastał go w brytyjskiej części Niemiec, co pozwoliło mu na wyjazd do Wielkiej Brytanii. Od 1947 roku pracował w Londynie, jednocześnie ucząc się wieczorami angielskiego i ekonomii. Ukończył Uniwersytet Londyński i nadal pracował w sektorze finansowym jako broker. Wtedy ożenił się z miłością swojego życia, Danutą. Wkrótce po tym dziadkowie postanowili opuścić Wielką Brytanię - wsiedli na statek i popłynęli do Nowego Jorku. Tam Tadeusz rozpoczął wieloletnią karierę w bankowości na Wall Street. Był oficjalnym analitykiem finansowym, członkiem Nowojorskiego Stowarzyszenia Analityków Bezpieczeństwa. Działał w Polskiej Bratniej Pomocy i Polskiej Fundacji Kultury w Nowym Jorku, należał do tamtejszego ZHP.

Dziadkom urodziła się trójka dzieci: mój tata Jan oraz córki - Malina i Ania.

Dużo o nich wiesz.

- Tak. Gdy mieszkałem w Stanach, babcia bardzo często mnie odwiedzała i wiele mi opowiadała o rodzinie. Nadal żyje, w zeszłym roku była u mnie w Gdańsku. Babcia pięknie mówi po polsku, u niej w domu na ścianach oprócz świętych obrazów wisi portret Kościuszki. Zna mnóstwo patriotycznych pieśni.

Ty jednak nie mówisz po polsku.

- Trochę mówię, sporo rozumiem. Uczę się polskiego, ale to trudny język. Gdy dzwonię do ojca, zawsze zwracam się do niego „tatusiu”. Miałem też żonę Polkę.

Zaraz, zaraz. Po kolei. Urodziłeś się w Stanach, tak?

- Tak, w Massachusetts. Ale dorastałem w Buffalo w stanie Nowy Jork. W USA na pytanie „Skąd pochodzisz?”, odpowiada się mówiąc o mieście, w którym chodziło się do szkoły średniej, bo większość ludzi przeprowadza się wiele razy. Tak więc ja pochodzę z Buffalo.

W Polsce po raz pierwszy byłem razem z rodzicami i rodzeństwem 10 lat temu, w 2004 roku w czasie wakacji letnich. Gdy wróciliśmy do Stanów, stwierdziłem, że nie ma tam dla mnie żadnych możliwości. I postanowiłem przenieść się do Polski.

Żartujesz? W Ameryce, mitycznej krainie spełnionych marzeń nie było dla ciebie możliwości? A w Polsce były?

- Tak to widziałem. W Buffalo skończyłem psychologię, ale nie chciałem być psychologiem. Miałem 24 lata i potrzebę zmiany. Spakowałem graty i przyjechałem do Polski. Wylądowałem w Giżycku.

Ciekawe miejsce na start.

- Rzeczywiście (śmiech). Małe, zagubione w lasach miasteczko, ja nie znałem praktycznie polskiego, nie miałem nikogo, kto by mi pomógł. Jako native speaker uczyłem angielskiego, ale to był ciężki czas. Z Giżycka przeniosłem się do Koszalina, gdzie był równie źle, pracodawcy często wykorzystywali moją nieznajomość polskich realiów. Prawdziwa wolna amerykanka. Dopiero po tych doświadczeniach przeniosłem się do Gdańska. Jest ogromna różnica między wsią a miastem, jeśli chodzi o działanie szkół językowych. Od tamtej pory, przez te doświadczenia z małą miejscowością mam mieszane uczucia co do polskiej wsi. Czasem ją lubię, czasem nie, ale z pewnością nie mógłbym na niej mieszkać. Mentalność małomiasteczkowa jest bardzo różna od mojej.

W Gdańsku poznałem Magdę. Wyjechaliśmy do Stanów, tam wzięliśmy ślub. Ale nie czuła się tam dobrze. Po pewnym czasie wróciła do Polski, ja za nią. Jednak i tu było nam coraz trudniej się porozumieć. Rozstaliśmy się, wtedy pojechałem do Stanów na urlop.

Ale znów ciągnęło cię do Polski?

- Tak (śmiech). Wróciłem tu z jednym postanowieniem: skończyć z prywatnymi szkołami językowymi i zacząć pracować na własną rękę. Chciałem robić to co najbardziej lubię, czyli uczyć ale w inny, niezależny sposób. Założyłem własną firmę English Immersion i zacząłem organizować weekendowe wyjazdy z językiem angielskim dla dorosłych. 6-8 osób, piękne kaszubskie plenery (jeździliśmy do Amalki za Kartuzami) i... 2 zł kary za każde odezwanie się po polsku. Zasada była bowiem taka, by przez cały ten czas porozumiewać się wyłącznie po angielsku. Muszę przyznać, że ja też płaciłem kary, za przeklinanie. I to chyba najwięcej (śmiech).

Pomysł wyjazdów był fajny, ludzie byli zadowoleni, a mimo to coś nie szło. Trudno było zebrać grupę, okazało się, że dorosłym szkoda pieniędzy na własną naukę. Chętnie za to zapłacą za naukę dzieci. I wtedy doznałem olśnienia! Wpadłem na pomysł by organizować letnie i zimowe obozy dla dzieci, z masą różnych zajęć i aktywności, obozy, na których mówi się wyłącznie po angielsku. Tak powstała English Immersion American Camps i to zadziałało. Razem ze mną przez trzy lata pracowała i pomagała mi na nich Ania, moja dziewczyna, dzięki której te obozy są tym, czym są. Jest nauczycielką, ma doświadczenie w pracy z dziećmi.

Jak wygląda życie na tych obozach?

- Na pewno różni się od spędzania czasu na przeciętnych koloniach, gdzie na dwudziestkę dzieciaków przypada jeden wychowawca, który na dodatek po południu idzie na piwo a dzieciom daje „czas wolny”. U nas jest jeden opiekun na siedmioro dzieci. I co bardzo ważne - to nie jest obóz językowy. Posługując się angielskim (wychowawcy nawet w wolnym czasie nie mówią po polsku) uczymy dzieciaki właściwie wszystkiego: od szycia, przez gotowanie, rękodzieło i plastykę po bejsbol i futbol amerykański. Dla uspokojenia dodam, że w bejsbol gramy plastikowymi kijami. Sam też prowadzę zajęcia - z budowy rakiet. Sprowadzamy części specjalnie z Ameryki. Przez te warsztaty mam ksywkę „Rocketman”. Gramy też w „fortecę”, czyli zdobywanie flagi. Wszystko to przypomina typowe amerykańskie obozy letnie, na które sam zresztą jeździłem i na których pracowałem. Tylko, że w USA takie obozy trwają od trzech do sześciu tygodni, nasze zaś dziesięć dni. Latem jeździmy do Przywidza, zimą do Ostrzyc. W sumie odbyło się już siedem obozów, przewinęło się przez nie ponad 400 dzieci.

Przyznam, że praca na takim obozie to 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Ale to moja pasja, tym żyję. Dlatego, gdy w sierpniu kończy się ostatni turnus, gdy widzę, że wszyscy się rozjechali dopada mnie, jak to nazywam, depresja poobozowa. Serio. Obozy to moje dziecko.

Jak sobie radzisz z tym dołkiem?

- Spędzam czas w domu, gdzie cisza jest dla mnie najlepszą muzyką. Ograniczam swą aktywność do minimum, regeneruję siły: plaża, relaks, rower. We wrześniu zaczyna się sezon futbolu amerykańskiego, oglądam więc rozgrywki w telewizji. Poza tym w ciągu roku szkolnego pracuję w jednej tylko, ale za to wyjątkowej szkole w Gdańsku, Podstawowej Szkole Społecznej „Niedźwiednik”. Jeśli moje obozy to „moje dziecko”, to ta szkoła i jej społeczność to moi bracia siostry, to moja rodzina (śmiech).

Nie brakuje ci Ameryki?

- Czasem. Gdy mam już dość ciemnych stron Polski (śmiech). Mniej więcej co dwa lata odwiedzam Stany. Ale na stałe nie myślę się tam przeprowadzać. Od sześciu lat mieszkam w Gdańsku, robię to co kocham, mam Anię... Czuję, że jestem u siebie.

No tak, ale sam wspomniałeś o ciemnych stronach. Co dokładnie masz na myśli?

- A masz godzinę żeby tego wysłuchać?

Tak dużo jest tych minusów?

- Trochę jest. Po pierwsze: psie kupy. Prawdziwy koszmar. Gdy byliśmy w Berlinie, położyłem się w którymś z parków i z rozkoszą gładziłem rękami trawę, czystą, świeżą trawę. Kolejna sprawa to polskie drogi, ich fatalny stan, dziurawa nawierzchnia. Dalej: koszmarna obsługa zwłaszcza w małych, osiedlowych sklepach; ponure, opryskliwe sprzedawczynie. Ale klienci są niewiele lepsi. Wpychają się do kolejki, z byle powodu się awanturują. W Stanach upewniamy się czyja kolej, pytamy grzecznie: „Teraz pan/pani?”, nie ma mowy by się wpychać.

W Polsce bardzo trudno jest prowadzić mały biznes, liczą się tylko duże zlecenia. Gdy chciałem zamówić pamiątkowe koszulki dla uczestników obozu, usłyszałem, że nie opłaca się robić kilkudziesięciu nadruków. W Stanach jest inaczej, tam każdy klient is king.

I jeszcze jedna ciemna - dosłownie - strona Polski: strasznie długa, czarna zima. Nienawidzę tutejszej zimy, mam wrażenie, że nie ma końca. W Buffalo też jest zima, ale tam jest więcej światła, także tego ulicznego. Zawsze jednak staram się znaleźć jakiś sposób na przetrwanie zimy, wymyślam sobie różne hobby. Dwa lata temu zainteresowałem się umiejętnością przygotowywania drinków. Oglądałem na YouTube instruktażowe filmiki, ćwiczyłem w praktyce. W zeszłym roku pochłonęły mnie sztuczki karciane (śmiech). A w tym postanowiłem zacząć uczyć się niemieckiego.

A jak widzisz Polaków?

- Polacy, których nie znasz, a Polacy, z którymi się zaprzyjaźnisz to dwie zupełnie różne sprawy. Na ulicy, w sklepie czy autobusie większość ludzi sprawia wrażenie antypatycznych, zamkniętych w sobie, niepomocnych, gburowatych. Najgorzej jest w podróży. Jechaliśmy Polskim Busem do Warszawy. Wiadomo, że każdy, kto ma bilet będzie miał miejsce siedzące. Ale nie, trzeba się pchać już przed wejściem do autobusu, wciskać się żeby zająć najlepsze miejsce. Straszny zwyczaj.

W Polsce rzadko ktoś sam z siebie zaoferuje pomoc, ale jak poprosisz - nie ma problemu.

Co w nas lubisz?

- Umiejętność zabawy. Uwielbiam polskie wesela, a jeszcze bardziej parapetówki. W Ameryce party są nudne: wielki dom, wielki trawnik, pełno ludzi a nie ma o czym rozmawiać. Tu jest inaczej. Jak już mówiłem - jestem wielkim fanem polskich parapetówek. Gołe mieszkanie, puste ściany, zero mebli ale jest wódka i ogórki kiszone, do tego muzyka i zabawa do rana. O ile jakiś sąsiad z dołu nie wezwie policji (śmiech). Tak właśnie jest, gdy już poznasz Polaków. Z nieznajomych gburów przeistaczają się w serdecznych, gościnnych, ujmujących ludzi, którzy od razu traktują cię jak członka rodziny.

Ale przy tym pytają pewnie o wizy do USA?

- To fakt. Zawsze im wtedy odpowiadam, że taki mamy rząd, a ja nie zgadzam się z wieloma jego działaniami i polityką. Sam już trzykrotnie podpisywałem petycję w sprawie zniesienia wiz dla Polaków, ale jak dotąd nikt mnie nie posłuchał. Z drugiej strony, gdy Polak trafi do USA, jest tam zwykle przyjmowany bardzo przyjaźnie. Wielu Amerykanów ma polskie korzenie albo zna kogoś o polskim pochodzeniu i pozytywnie reaguje na gości z Polski.

Znacznie bardziej niż pytania o wizę nie znoszę pytania: „No i jak ci się w Polsce podoba?”. No rany, mieszkam tu przecież nie od dziś, mam polskich przyjaciół i dziewczynę, prowadzę własny biznes. Zakorzeniam się coraz bardziej. Gdyby mi się nie podobało, nie zostałbym tutaj. 

Autor: Aleksandra Kozłowska

Źródło: Gazeta Wyborcza Trójmiasto