PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Wspomnienie z kufra

Wspomnienie z kufra
W Stoczni Gdańskiej w pierwszych dniach stanu wojennego
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Sporządzony przeze mnie maszynopis pod tytułem „Stocznia, strajk w stanie wojny” spoczywał przez blisko dwa dziesięciolecia w tekturowym kufrze, na strychu znajomego rolnika pod Smętowem Granicznym. Może nawet zapomniałbym o istnieniu tego dokumentu, gdyby pół roku temu rolnik nie zechciał przekształcić strychu w mieszkanie dla syna. Odzyskałem wówczas notatki, trochę tylko zawilgłe – 59 stron w czterech zszywkach. Niedawno przejrzałem je akapit po akapicie, prowokując wspomnienia.   Zbigniew Gach, styczeń 2002

 
Czołg na skrzyżowaniu Wałów Piastowskich i Łagiewnik, na wysokości Pomnika Poległych Stoczniowców i Bramy nr 2
Czołg na skrzyżowaniu Wałów Piastowskich i Łagiewnik, na wysokości Pomnika Poległych Stoczniowców i Bramy nr 2
Fot. www.ipn.gov.pl/pl/archiw/archiwalia/archiwalia-gdansk

 

Niedziela, 13 grudnia 1981 roku

Jako dwudziestodziewięcioletni dziennikarz ówczesnego Tygodnika „Czas” (właśnie zawieszonego dekretem o stanie wojennym) przybiegłem wczesnym popołudniem pod Stocznię Gdańską im. Lenina, ale nie pchałem się jeszcze za bramę. Łazęgowałem pomiędzy ustawionymi w szpalerze kilkunastoma czołgami i skotami. Z ich załogami, należącymi do batalionu pancernego spod Kołobrzegu, pogadywali przybywający na spacer gdańszczanie. Żołnierze byli brudni, głodni, zmarznięci i rozdrażnieni, bo już od 11 grudnia, dosłownie mieszkali w swoich pojazdach. Ze stoczniowej stołówki dostawali (od strajkujących!) gorącą herbatę i zupę. Może dlatego nie wyjmowali kwiatów, które im ludzie wkładali do czołgowych luf.

 

14 grudnia - wczesne przedpołudnie

Pod stoczniową bramę nr 2, gdzie wisiało kilkanaście wiązanek i kilka brystolowych kartek formatu A-3 z hasłami patriotycznymi, doszedłem około godziny 9.45. Po stronie zewnętrznej kotłowało się około pięciuset osób. Dzięki legitymacji dziennikarskiej bez większego trudu przeszedłem na drugą stronę bramy, za którą stało 400-500 stoczniowców. Akurat z wysokości wózka akumulatorowego przemawiał Stanisław Fudakowski – jeden z nielicznych członków prezydium Zarządu Regionu Gdańskiego NSZZ „Solidarność”, którym udało się uniknąć aresztowania. Głos miał zdarty. W pewnej chwili otrzymał pomarańczową tubę ze wzmacniaczem i powtórzył to, co przedtem oznajmiał krzykiem, czyli:

Poprzedniej nocy, z 12 na 13 grudnia, do wrzeszczańskiej siedziby „Solidarności” wtargnęły oddziały ZOMO (Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej), aresztując wszystkich dyżurujących pracowników, a także zrywając wizytówki z drzwi i dewastując urządzenia w drukarni. Natomiast ostatniej nocy, z 13 na 14 grudnia, silna formacja ZOMO wdarła się na teren stoczni, z grubsza przeczesała zakład i aresztowała kilkanaście osób.

Wystąpienie Fudakowskiego trwało dwadzieścia minut i obejmowało rozmaite wątki. Pod koniec mówca poinstruował: „Strajkujemy biernie, nikogo nie opluwamy, nie wychodzimy na ulice!”. Któryś ze stoczniowców odkrzyknął: „To jesteśmy przegrani!”. Fudakowski: „Jeszcze »Solidarność« nie zginęła, póki my żyjemy!”.

Rozległy się oklaski, które inaczej brzmiały po wewnętrznej stronie bramy, bo stoczniowcy bili w gołe dłonie, a inaczej (bardziej złowrogo) po stronie miejskiej, gdzie ludzie nie zdjęli rękawic.

 

Poniedziałek, 14 grudnia – przedpołudnie

W świetlicy wydziału W-5 (z powieszonym na ścianie portretem Janka Krasickiego i transparentem o treści: „ZSMP – awangarda młodzieży pracującej”) zaczęła się około godziny 11.30 narada obecnych w stoczni delegatów z różnych przedsiębiorstw Trójmiasta. Dyskusję poprowadził Alojzy Szablewski – przewodniczący Komisji Zakładowej „S” w Stoczni Gdańskiej. Około godziny 12. wszedł do świetlicy Jan Waszkiewicz ze Szczecina, członek KK NSZZ „S” (dostrzegłem w stoczni również innego członka „krajówki”, wrocławianina Eugeniusza Szumiejkę).

Niektóre głosy z narady w W-5:

Wjechało na stocznię dwadzieścia sześć pełnych wozów milicji, a wyjechało dwadzieścia pełnych i sześć pustych. A więc około stu zomowców mogło się zadekować.

Może w bunkrze? Trzeba ich zabarykadować!

– Nie. nie wolno barykadować łudzi.

– Wrzućmy świecę dymną!

– Nie. Nasza wielką siłą jest nasza słabość! Przypomnijcie sobie państwo Gandhiego!

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Jestem przewodniczącym „Solidarności” Rolników Indywidualnych w gminie Kolbudy. Stoczniowcy, nie bójcie się, rolnicy mają świnie dla was.

Jan Waszkiewicz:

– Dziękuję załodze stoczni, że możemy tu działać. Odczytam komunikat numer dwa i myślę, że państwo rozejdziecie się do swoich zakładów. Acha, jeszcze oddam głos koledze z regionalnego komitetu strajkowego...

Marian Miąskowski:

– Ze względu na bezpieczeństwo, nie ujawnię reszty składu regionalnego komitetu strajkowego. Wczoraj naszą stocznię potraktowano łagodnie i pozostawiono w spokoju chyba „na wabia”, żeby zebrało się tu jak najwięcej ludzi i żeby potem łatwiej można wszystkich wybrać z jednego miejsca. Ale to nie wypaliło. Wiadomo, że stoją porty i gdyńska Stocznia imienia Komuny Paryskiej. Wiele ważnych zakładów zostało zmilitaryzowanych i tam strajkowanie jest prawie niemożliwe. Natomiast odmienna jest sytuacja w dużych przedsiębiorstwach.

– W naszym zakładzie chcieliśmy się oflagować, ale nam to udaremniono. Musieliśmy przyjąć do wiadomości militaryzację przez podpisanie odpowiedniej listy. Postanowiliśmy więc chodzić ubrani na czarno, jak członkowie Sejmu Czteroletniego.

Alojzy Szablewski:

– Zwrócono mi uwagę, że w stoczni nie wszystko jest zabezpieczone. Jeśli mieliby nas zmasakrować, to niech lepiej wejdą i wyłapią. Absolutnie nikt nie powinien podjąć walki.

– Czy Śląsk stoi?

– Przybył do nas kurier z kopalni „Bobrek”. Jak wczoraj wyjeżdżał, to już osiem kopalń stało. Górnicy ze „Staszica” zjechali na dół i powiedzieli, że nie wyjadą, a jeśli przyjdzie po nich ZOMO, to się wysadzą...

– Co powinni robić ci, którzy nie mają dokąd wracać?

– Mogą zostać w stoczni.

 

Poniedziałek, 14 grudnia – popołudnie i wieczór

Około godziny 14. wielki tłum przebranych w cywilne ubrania stoczniowców zaczął wypływać poza bramę. Po obu jej bokach stali w roboczych drelichach najtwardsi strajkowicze, obrzucający wychodzących śnieżkami i obelgami w rodzaju: „Tchórze!”, „Mięczaki!”, „Chuje!”, „Albiny!”, „Pozdrówcie wujka Siwaka!”. Nieliczni z wychodzących przystawali i zawracali.

Około 14.30 młody ksiądz w zielonym fiaciku przywiózł strajkującym kilkaset jaj.

Około 15.15 w robotniczym tłumie pojawił się dyrektor naczelny stoczni, Klemens Gniech, pragnący nawiązać kontakt z przebywającym na terenie zakładu (od niedzieli) wiceprzewodniczącym KK NSZZ „S” Mirosławem Krupińskim. Nieco później, w rozmowie z kilkoma dziennikarzami, między innymi Marianem Terleckim, dyrektor Gniech powiedział, że nadawane przez megafony komunikaty, których rzekomo był autorem, nie pochodziły od niego.

I wczoraj, i dzisiaj odwiedził stocznię (jako teren swojej parafii) ks. kanonik Henryk Jankowski, proboszcz kościoła św. Brygidy. Bodaj za jego pośrednictwem rozpowszechniona została wiadomość, że przewodniczący KK NSZZ „Solidarność” Lech Wałęsa został aresztowany i przebywa w Warszawie.

Z zakulisowych rozmów można się było dowiedzieć, że doszło do iskrzeń na tle kompetencyjnym pomiędzy trzema funkcjonującymi w stoczni komitetami strajkowymi: zakładowym, regionalnym i ogólnopolskim.

Na popołudniowe zebranie organizacyjne w świetlicy W-5 poszedłem z panią, która martwiła się, że w stoczni jest bardzo źle z żywnością dla kilku tysięcy strajkujących.

– Ale cóż – westchnęła – najwyżej trzeba będzie wytrzymać dwadzieścia cztery godziny o cieplej wodzie. To nawet zdrowo. Później księża pomogą. (Pani ta nie mogła przewidzieć sytuacji, że następnego dnia w stoczni pozostanie ledwie kilkuset strajkujących, wobec czego żywności będzie w bród).

Zebranie stoczniowego komitetu strajkowego zaczęło się o godzinie 17. Głos zabierali między innymi: Jerzy Borowczak, Alojzy Szablewski, Stanisław Fudakowski, Marian Miąskowski, Zbigniew (?) Olszak, Krzysztof Dowgiałło, Zenon Kwoka, Anna Walentynowicz, Jan Zapolnik.

O godzinie 18. w stołówce głównej przy bramie nr 2 odbyło się zebranie regionalnego komitetu strajkowego z udziałem przewodniczących komitetów strajkowych z różnych zakładów pracy. Panowała duchota, w powietrzy wisiały chmury dymu z papierosów.

O godzinie 21. w stołówce głównej zaczęła się msza święta celebrowana przez jezuitę Bronisława Srokę, który swe krótkie kazanie rozpoczął słowami: „Macie czyste sumienia, bądźcie spokojni”.

Umyśliłem sobie zanocować w stoczni, ale około godziny pierwszej w nocy – po groźbach ze strony ZOMO, które obstawiło zakład – wyszedłem poza bramę razem z dwoma tysiącami stoczniowców. Postanowiłem wrócić nazajutrz, jeśli będzie po co.

 

Wtorek, 15 grudnia – popołudnie

Solidnie się wyspawszy, przyjechałem do stoczni około godziny 14. Z dachu wartowni przemawiał płomiennie Jan Waszkiewicz, po którym przejął mikrofon Szymon Pawlicki – członek prezydium Zarządu Regionu Gdańskiego NSZZ „S”.

Punkt zborny dla strajkujących stoczniowców i osób przybyłych z zewnątrz znajdował się teraz w stołówce głównej, gdzie bytowało około trzystu osób.

Mniej więcej o 16. rozeszła się wiadomość, że do stoczni przybył jeden z tuzów Sierpnia ‘80, Bogdan Borusewicz, który w nocy z soboty na niedzielę w Sopocie – gdy przyszło po niego SB – uciekł poprzez mieszkanie sąsiadki na pierwszym piętrze, choć za nim strzelano.

Około 17.15 Borusewicz zjawił się w głównej stołówce razem z Krupińskim i obaj zwołali coś na kształt narady sztabu strajkowego. Między innymi dokładnie przedyskutowali możliwość obrony trzech najważniejszych stoczniowych bram, przyporządkowując im pracowników najbliżej położonych wydziałów.

Borusewicz podjął się koordynacji przygotowań do obrony bramy nr 3. Postanowił zacząć od sprawdzenia stanu osobowego „przypisanego sobie” terenu i zgodził się, abym mu towarzyszył. Dzięki temu chodziłem z nim niemal do rana. Naszym przewodnikiem był przez pierwszą godzinę jeden z inicjatorów strajku w sierpniu 1980, Jerzy Borowczak.

Na wydziałach wyposażeniowych i kadłubowych zachodziliśmy wszędzie tam, gdzie znajdowaliśmy otwarte drzwi albo gdzie paliło się światło. Pracowników znajdowaliśmy zatrważająco niewielu. Całe hale stały puste i tylko w niektórych szatniach siedziało po kilku mężczyzn. Bogdan prosił, żeby wszyscy zgromadzili się w świetlicy W-5, gdzie ostatecznie dotarło około siedemdziesięciu osób. W obarczaniu ich zadaniami pomagał sopocki architekt Krzysztof Dowgiałło (autor słów do słynnej piosenki o zabójstwie Janka Wiśniewskiego w grudniu 1970 roku).

Ludzie gromadzili się wokół czołgów, które wjechały na Wały Piastowskie
Ludzie gromadzili się wokół czołgów, które wjechały na Wały Piastowskie
Fot. www.gedanopedia

Wtorek, 15 grudnia – wieczór

Tuż po 19. odbyło się w stołówce głównej zebranie niemal wszystkich osób, które pozostały na strajku. W sumie – ledwie około trzystu pięćdziesięciu osób, z czego blisko setkę stanowili studenci – między innymi z gdyńskiej Wyższej Szkoły Morskiej, Uniwersytetu Gdańskiego i Akademii Medycznej. Borusewicz wszedł na krzesło i przez kilka minut przekonywał, że nadchodząca noc jest bardzo ważna nie tylko dla „Solidarności”, ale również dla całego kraju. „Należy – mówił – zrobić wszystko, by utrzymać stocznię do następnego dnia, bo to znamienna data (rocznica krwawego czwartku – 16 grudnia 1970 roku) i gdańszczanie z pewnością o niej nie zapomną. Trzeba się więc uzbroić w metalowe rurki albo w paski odcięte acetylenem z 20-milimetrowej blachy i przetrwać godzinę milicyjną, wygasającą o 6. rano.

Niestety, Borusewicz – jako inteligent i średni mówca – nie cieszył się mirem wśród stoczniowców. W dodatku przedtem oficjalna propaganda ciągle przypominała, że to członek KOR-u, czyli... reakcji działającej na szkodę robotników. Wiele osób dawało posłuch owej zdumiewającej bredni.

Tak czy owak, w stołówce nie czuło się woli walki, bo świadomość dotycząca znikomej liczby strajkujących odbierała wszystkim poczucie siły. Bramę nr 1 obsadzili przede wszystkim studenci pod wodzą dwóch młodych stoczniowców: Mieczysława Chełminiaka i Zenona Kwoki. Dociągnęli oni pod bramę gruby kabel, który przyśrubowali do metalowych sztachet i opatrzyli napisem na tekturze: „Uwaga, brama pod napięciem 380 V” (w rzeczywistości drugi koniec kabla nie był nigdzie podłączony). Ustawili także pionowo dwie butle po acetylenie, mające spełnić rolę min przeciwczołgowych (w rzeczywistości butle były puste).

Od początku mówiło się, że środki przedsięwzięte dla czynnej obrony stoczni mają spełnić głównie rolę broni psychologicznej. Borusewicz pouczał, że zomowcy mogą zastosować taktykę zastraszania, polegającą na uderzaniu pałkami szturmowymi o plastikowe tarcze. Trzeba na to reagować waleniem rurkami i żelaznymi prętami o metalowe elementy, np. ogrodzenia, żeby zagłuszyć łoskot ze strony przeciwnika.

Pod wszystkie trzy bramy przeznaczone do obrony dowieziono koksowniki, bo noc zapowiadała się mroźna. Podsycanie ognia w metalowych koszach było widomą oznaką czuwania i budziło pewną otuchę u wartujących. Wzdłuż stoczniowego muru nieustannie przemieszczały się, ruchem wahadłowym, kilkuosobowe patrole robotnicze. Odrębne posterunki obserwacyjne zostały zainstalowane wysoko w kabinach dźwigów. Późnym wieczorem wygaszono w stoczni większość świateł, bo zauważono, że z szóstego piętra wieżowca naprzeciw stoczni ktoś robi zdjęcia.

 

Noc z wtorku na środę – 15/16 grudnia

O ile przy bramach bocznych – nr 1 i nr 3 – atmosfera „dania odporu” utrzymywała się na przyzwoitym poziomie, o tyle przy głównej bramie nr 2 panował marazm. Nie na wiele się zdawała postawa dzielnej, próbującej wszystkim dodawać otuchy Anny Walentynowicz; niewiele też pomagała determinacja stoczniowca (?) Marka Krówki, koordynującego dostarczanie sprzętu obronnego, w tym żelaznych „kijów”, rurek, sikawek-prądownic i gaśnic.

Około godziny 2.30 Borusewicz postanowił odpocząć i skierował kroki do świetlicy W-5, gdzie grzało się kilkanaście osób z obsady bramy nr 3. Zjedliśmy tam kanapki ze smalcem i cebulą, popijając gorącą herbatą. Wkrótce do świetlicy przybyła bardzo zmęczona pani Walentynowicz, którą zapytałem, jak uniknęła aresztowania. Odpowiedziała, że o wprowadzeniu stanu wojennego usłyszała będąc na pielgrzymce w Częstochowie, wobec czego natychmiast wróciła pociągiem do Gdańska i prosto z dworca przyszła do stoczni.

Około 3.30 wróciłem z Bogdanem do stołówki głównej, gdzie panował bożek snu. Dwieście osób chrapało w różnych pozycjach: jedni bezpośrednio na podłodze, inni na zestawionych krzesłach, jeszcze inni na blatach zestawionych stołów. Właściwie nie wiadomo było, po co ci ludzie zostali w stoczni, skoro na próby budzenia reagowali przekleństwami i nie chcieli wychodzić na warty.

Najbardziej bojowi okazywali się studenci (szczególnie z WSM) oraz przybysze z zewnątrz, z innych zakładów. Przyzwoitą postawę prezentowała również służba zdrowia z usytuowanego nieopodal bramy nr 2 stoczniowego szpitala. Za każdym razem, gdy mijaliśmy z Borusewiczem ten budynek, jego pracownice wychylały się z okien i meldowały (mając wiadomości z karetek), że na mieście jest spokój, bo nigdzie nie widać wojska ani milicji.

Pod pomnikiem Poległych Stoczniowców nie było już czołgów. Podobno ich załogi zbuntowały się i odmówiły ataku na stocznię, wobec czego zostały skierowane do karnych kompanii w Orzyszu i Braniewie.

 

Ranek, 16 grudnia 1981 roku – atak

Dochodziła godzina 5. rano, gdy wlokłem się za Borusewiczem na ostatnim tej nocy obchodzie międzybramowym. Było jeszcze zupełnie ciemno, ale już oczami wyobraźni widzieliśmy przedświt, oznaczający zwycięstwo. Borusewicz uważał za rzecz niegroźną pojawianie się i znikanie kilkunastoosobowych grup zomowców, którzy demonstrowali swą obecność bez tarcz i hełmów, a tylko z pałkami. Sądził, że pododdziały te będą miały za zadanie, po minięciu godziny policyjnej, niedopuszczanie demonstrującej ludności pod stocznię (potem jednak się okazało, że odciągnęły również uwagę części obrońców od głównego ataku).

O 5.30, gdy przechodziliśmy po raz któryś obok stoczniowego szpitala, wychyliła się ku nam pielęgniarka w białym kitlu i jęknęła przerażona: „Panowie, jadą na was! Dostałam wiadomość z miasta! Zaraz tu będą!”.

Mówiła prawdę. Już było słychać narastający z oddali warkot. Po chwili pierwsze budy, suki i łaziki zaczęły się wynurzać od strony Wałów Piastowskich, parkując koncentrycznie wokół pomnika. Z samochodów wyskakiwali w rynsztunku bojowym zomowcy, a także (jak się później okazało) słuchacze Wyższej Szkoły Milicyjnej w Słupsku. Było ich w sumie blisko dziewięciuset.

Na głowach mieli kaski z przezroczystymi przyłbicami, w rękach trzymali plastikowe tarcze i białe pałki bojowe, zwane w ich żargonie „blondynami”. Ustawiali się w dwuszeregi, gdy tymczasem na dachu wartowni obok bramy nr 2 zawyła stoczniowa syrena, wołająca o czujność przy pozostałych bramach, a także oznajmiająca miastu: będą nas pacyfikować!

O godzinie 5.50 przy końcu drogi dojazdowej do bramy nr 2 ustawił się czołg i zastygł w bezruchu. Obrońcy ze stoczni odśpiewali hymn narodowy, przy czym słabość chóru dowodnie pokazywała, jak niewiele osób znajduje się poza bramą.

Potem odśpiewano: „Rotę”, „Boże, coś Polskę” i ponownie hymn (trzy zwrotki). Wdrapywałem się akurat po metalowej drabince na budynek związkowy, gdy czołg ruszył w stronę bramy. Z wysokości pierwszego piętra dokładnie widziałem, jak nabiera rozpędu, prąc lufą do przodu (Borusewicz zniknął mi z oczu; potem się dowiedziałem, że w ostatniej chwili opuścił stocznię dzięki wcześniej przygotowanej drodze odwrotu).

Przed samym ogrodzeniem czołg przyhamował, ale i tak rozbił bramę bez żadnego trudu. Równie łatwo poradził sobie z ustawionymi jako zapory dwiema ciężkimi lorami (przyczepami), rozsuwając je na boki. Wówczas do stoczni zaczęły wbiegać 10-osobowe grupki milicjantów, przeszukujące kolejne budynki i zakamarki. Każdego, kto miał na rękawie opaskę strajkową, wstępnie okładano pałkami.

 

Aresztowanie

Zostałem pochwycony razem ze Zbigniewem Trafalskim, członkiem Ruchu Młodej Polski, tuż obok bramy nr 2, w ślepym zaułku między budynkiem związkowym i parkanem. Gdy zbliżyła się do nas grupka zomowców, obaj automatycznie podnieśliśmy ręce. W odpowiedzi na ten gest usłyszeliśmy najpierw rechot mundurowych, a potem głos jednego z nich: „Opuścić, kurwa, łapy, nikt do was nie będzie strzelał!”.

Zaprowadzeni do Małej Sali BHP dostrzegliśmy już około dziesięciu cywilów stojących na baczność twarzami do zasłoniętych okien. Kazano nam dołączyć do tego szeregu i zabroniono rozmawiać. Od czasu do czasu kątem oka próbowaliśmy jednak obserwować doprowadzane grupki nowych aresztantów. Tymi sposobem udało mi się wypatrzyć między innymi kolegę z redakcji „Czasu”, Andrzeja Erecińskiego, a także poznanego w trakcie strajku Peruwiańczyka studiującego w Gdańsku historię i ekonomię – Julio Paukara, dziennikarza podziemnego pisemka „Reduta”.

Gdy uzbierało się nas około setki, rozpoczęto rewizję. Właśnie zawezwano kilka pierwszych osób do opróżnienia kieszeni, gdy z przedsionka obok szatni, między Dużą a Małą Salą BHP rozległy się odgłosy szamotaniny, a potem krzyk Zenona Kwoki: „Robotnicy, nie pozwólcie się stąd wyprowadzić!”. Z późniejszych relacji dowiedziałem się, że Kwoka (uprawiający karate) wyrwał się trzymającym go dwóm zomowcom i zdołał kopnąć w twarz stojącego przed sobą oficera SB. Chwilę później został spałowany do nieprzytomności.

W oddali słychać było odgłosy walk toczonych przez gdańszczan pod „zieleniakiem”.

Po rewizji i wpisaniu na listę zostałem zaprowadzony do Dużej Sali BHP, gdzie łącznie prężyło się już na baczność, w wielu szeregach, około dwustu osób. Musieliśmy tak stać w zimowej odzieży, bez picia i żywności, blisko sześć godzin. Dokuczały mi przemoczone nogi i otarta w czasie nocnych marszów pachwina. Około 10. któryś ze zmęczonych mężczyzn w średnim wieku (potem się dowiedziałem, że to działacz przedsierpniowych Wolnych Związków Zawodowych, Jan Zapolnik) przysunął sobie krzesło i opadł na nie z umęczeniem. Ponieważ nie wstał na wezwanie strażników, został natychmiast wywleczony z sali. Następną osobą wyprowadzoną z hukiem był Krzysztof Dowgiałło, który powiedział do jednego z zomowców: „Niech się pan zachowuje po polsku, a nie po faszystowsku”.

 

Za kratami

Tuż po godzinie 12. zezwolono wszystkim usiąść (choćby na podłodze) i ewentualnie zadrzemać. Niektórzy zaczęli również ukradkiem popalać papierosy. Senny bezruch i ślimacze przemieszczanie się za potrzebą trwały aż do 22., czyli do początku godziny milicyjnej. Przed północą zaczęto nas wywoływać po nazwiskach, a następnie pakować do autobusów i więźniarek. Na mnie kolej przypadła około 00.30. Razem z grupą młodych mężczyzn, w większości studentów, zostałem przetransportowany do więzienia w Starogardzie Gdańskim. Z racji przepełnienia upchnięto tam zawartość całej naszej więźniarki – dwudziestu czterech facetów – w dziesięcioosobowej celi nr 61.

Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem, było zdjęcie przemoczonych butów i obmycie się zimną wodą oraz przepranie zapoconych gatek i skarpet. Potem przysunąłem do kaloryferów bose stopy i trzymałem je tak długo w cieple, aż znów zaczęła w nich krążyć krew.

Rano strażnik przyniósł nam dwadzieścia cztery aluminiowe miski, dwadzieścia cztery ręczniki, dwadzieścia cztery ścierki, dwadzieścia cztery kubki i dwadzieścia cztery łyżki. Powiedział przy tym, że ścierki są do „dołków” (co ja, człek nieobyty, odebrałem w ten sposób, że ścierkami należy się podcierać, a potem je przepierać; dopiero któryś z bardziej doświadczonych kolegów uświadomił mi, że „dołek” to nazwa więziennej miski). Około południa dostaliśmy coś pośredniego między krupnikiem a kartoflanką i po kawałku chleba. Zjedliśmy wszystko bez dysku – wszak od blisko czterdziestu godzin nie mieliśmy nic w ustach.

Po południu odciążono celę o dziesięć osób. Pozostało nas czternastu. Według danych z mojego grypsu, byli to: Jan Krzysztof Bielecki – późniejszy premier – Gdańsk; Bogusław Czapiga – Słupsk; Andrzej Częścik – Gdańsk; Zbigniew Gach – Sopot; Krzysztof Gąsior – Warszawa; Bogusław Gołąb – Gdańsk; Krzysztof Górny – Gdańsk; Witold Jeziak – Gdańsk; Dariusz Kardaś – Gdańsk; Wojciech Kozimor – Rzeszów; Marek Krówka – Wałbrzych; Krzysztof Kucharczyk – Szczecinek; Piotr Laskowski – Gdańsk; Adam Legieć – Zamość. Ludzie o adresach pozatrójmiejskich byli w większości studentami.

Wyszedłem po czterech dobach aresztu – skazany orzeczeniem starogardzkiego kolegium ds. wykroczeń, pod przewodnictwem Jerzego Papieczki, na grzywnę w wysokości 4 tysięcy złotych (półtorej mojej ówczesnej pensji). Zrefundowali mi ją składkowo koledzy z redakcji Tygodnika „Czas”.

 

Zbigniew Gach

 

Pierwodruk: „30 Dni” 1/2002