PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Wenecja północy

Wenecja północy
Przypominamy tekst zatytułowany „Wenecja północy”, który jest nostalgicznym pożegnaniem z dawnym Gdańskiem, a napisany został przez Wiktora Gomulickiego.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

„Tygodnik Ilustrowany” to jedno z największych i najważniejszych polskich czasopism; wydawany był w latach 1859-1939. Na początku 1908 roku – z datą 18 stycznia – ukazał się numer „Tygodnika”, który niemal w całości poświęcony był Gdańskowi i Pomorzu.

Przypominamy tekst zatytułowany „Wenecja północy”, który jest nostalgicznym pożegnaniem z dawnym Gdańskiem, a napisany został przez Wiktora Gomulickiego. Gomulicki (1848-1919) był pisarzem i eseista, jednym z ważnych twórców polskiego pozytywizmu, autorem – między innymi – bardzo popularnych przez kilka dziesięcioleci „Wspomnień niebieskiego mundurka”. To on napisał też wielokrotnie przypominaną w naszym mieście „Pieśń o Gdańsku”.

 „Tygodnik Ilustrowany” wydany z datą 18 stycznia 1908 roku robi wrażenie numeru specjalnego, którego tematem jest Gdańsk, co w sposób wyraźny sugeruje okładka z ryciną przygotowaną na tę okoliczność. Jak zauważa redaktor, „co do karty tytułowej niniejszego numeru, stworzonej z motywów gdańskich przez jednego z najwybitniejszych malarzy młodej Polski, p. Tadeusza Noskowskiego, jest to piękna, stylowa kompozycja dekoracyjna”.

Po otwierającym numer tekście Wiktora Gomulickiego znajdujemy pierwszy odcinek słynnej noweli Marii Konopnickiej „W Gdańsku” (całość opublikowano w czterech odcinkach). Dalej jest tekst Aleksandra Czechowskiego „Pod krzyżacką pięścią”, w którym autor snuje rozważania o położeniu Polaków w Prusach Zachodnich, a po nim „nota historyczna” napisana przez H. Mościckiego poświęcona „marynarce polskiej” i wiersz Or-Ota (czyli Artura Oppmana) zatytułowany „Pozdrowienie Gdańska”. Na kolejnej stronie Ludwik Włodek (1869-1922, dziennikarz, od 1918 w polskiej służbie dyplomatycznej) pisze „parę słów o literaturze kaszubskiej”. „Język czy tam gwara kaszubska, jako język literacki ginie. Jednolicie nie istniał nigdy” – czytamy u Włodka.

Wspomniany już Artur Oppman (1867-1931) w tym numerze „Tygodnika” publikuje też dwie noty pod wspólnym tytułem „Gdansciana”. W jednej pisze o patrycjacie gdańskim, a w drugiej o kościółku i cmentarzu na Oksywiu. „W kościółku nieszpory kaszubskie, świątynka pełna rybaków i rolników.  (…) Ksiądz po kaszubsku przemawia do ludu, zagrały skrzypiące organki i rozdźwiękła pieśń starożytna. (…) Jakie dziwne wrażenie, jaki odrębny świat” – pisze Oppman.

Gdańsko-pomorską tematykę dopełnia w tym numerze nieduży tekst znanego ówcześnie literata Józefa Weyssenhoffa (1860-1932, między innymi „Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego, „Soból i panna”) zatytułowany „Parę słów o kalendarzach gdańskich” i w kończącej numer kronice nieduża nota „Z legend kaszubskich”.

Jedynymi publikacjami (prócz wspomnianej kroniki), które w tym numerze „Tygodnika Ilustrowanego” nie wiążą się z tematem Gdańska, Kaszub i Pomorza, są: trzeci odcinek powieści Bolesława Prusa „Dzieci” i trzeci odcinek „Chłopów” (część „Lato”) Władysława Reymonta.

Motława nocą


O Gdańsku nie mogę myśleć, mówić i pisać bez wzruszenia. Składa się na to wiele powodów. Jednym z nich jest to, że Gdańsk to mój stary – ach, jak stary! – znajomy.

Wiem, czytelniku, że mi nie uwierzysz. I nawet wiary od ciebie nie wymagam. Nie zmieni to jednak faktu, że moja znajomość z Gdańskiem liczy się nie na lata i nie na dziesiątki lat, lecz – na stulecia...

Skąd mam tego faktu świadomość? Doszedłem do niej „inną drogą”, jak mawiał o podobnych sprawach „głębokomyślny” Norwid.

Może przebywałem tu w orszaku Zygmunta Augusta, witanego przez gdańszczan, jak gość upragniony. Może z Batorym wkraczałem butnie, ciesząc się widokiem pokonanych i pokłony bijających „rebelizantów”. Może z Klonowiczem wylądowywałem przy „Zielonym moście”, prostując nogi, zesztywnione długą na tratwie nieruchomością.

Najpewniej bywałem osiadłym na stałe, cichym, w siebie samego wnurzonym robotnikiem. W niedużej, a pięknej komnatce, wśród sprzętów wytwornie rzeźbionych, przy szerokim oknie, pozwalającym widzieć białe żagle i ciemne maszty okrętów – mozoliłem się nad wcielaniem snów swych i myśli w kształty artystyczne. Rytowałem blachy miedziane, wzorując się na Falckach i Hondiusach; albo z bursztynu rzezałem cacka misterne na podarki dla królów, papieżów i cudnych patrycjuszek; albom na pergaminie kreślił wiersze łacińskie, licząc zgłoski i wybijając rytm na palcach własnych lub siedzącej obok swej ziemskiej... Muzy. (Czynić to miał Goethe w kilka stuleci później).

Cokolwiek bądź, gdy po raz pierwszy w obecnym życiu wśród murów Gdańska znalazłem się, zrozumiałem od razu, że nie „przybywam” tu, lecz „powracam”. Podczas innych wycieczek po Europie, nigdy i nigdzie, ani przedtem, ani potem, uczucia podobnego nie doświadczyłem.

***

Ulica Psia; hotelik „Pod Złotą Różą”. Noc z 31-go sierpnia na 1-szy września. Ciepły wiatr pędzi chmury srebrne i popielate. Biały, mocno błyszczący krąg księżyca to wyziera z obłoków, to się w nich zatapia.

Omnibus hotelowy przywiózł jednego tylko podróżnego: młodzieńczyka, który za cały „bagaż” ma bardzo cienką laskę bambusową.

– Pokój... niedrogi...

– To się wie – mruknięto, zmierzywszy wzrokiem grubość laseczki.

Po chwili młodzieńczyk rozgaszczał się w maleńkiej „ciupce” na piątym piętrze. Ofiarowano mu, co hotel miał najlichszego. W istocie, było to królewskie.

Młodzieńczyk otworzył okno; niemal całą godzinę, przestał w nim, znieruchomiony zachwytem. Ile razy księżyc zabłysnął, wychodziły z ciemności rzeczy czarodziejskie. Więc najpierw olbrzymia, ciężka, osadzista, miastu całemu panująca bryła prastarego tumu. Więc później nieskończenie długa, wąska, o złoconym ostrzu, iglica wieży ratuszowej. Więc znowu fantastyczne, pełne przystawek, ciemnokrwiste, jakby kolcami najeżone, ceglane graniastosłupy wież kościelnych i miejskich. Więc nareszcie ostro łamiące się dachy starych kamienic, których smukłe, wyskoczne czoła roiły się bezmiarem figur kamiennych rycerzy i świętych, wazonów z kwiatami, smoków, gryfów, chimer...

Zgęstniały obłoki – cały obraz w mroku zatonął. Nagle, w chmurach wysoko – młodzieńczykowi wydało się, że wprost nad jego głową – zaszemrały głosy tajemnicze. Był to jakby rozgwar duchów nad miastem przelatujących, a zbogaconych na chwilę darem mowy i – śpiewu.

Słuchającemu dreszcz przebiegł po krzyżu. Szmer i gwar nabierały szybko natężenia. Jeszcze chwila, a zaczęły grać, dzwonić, śpiewać. Tony, niby ptaki, ulatywały najpierw to tu, to tam, drogi szukając; wreszcie skupiły się w stado i spadły na ziemię dźwięczną, przeczystą, jakby kryształową melodią.

Co za melodia! Cala przeszłość w niej zmartwychwstała! Młodzieńczykowi, gdy słuchał, zdawało się, że starcem się staje kilkusetletnim... Duchy rozleciały się, zamilkły. Pieśń ścichła. I zaraz spiżowe, przeciągłe uderzenia dzwonu wybijać zaczęły północ. Ratusz dał hasło – odpowiedziały mu wieże kościelne. Długo, długo dzwoniła nad miastem ponura, a jednak ciągnąca serce i czaru niewysłowionego pełna zawierucha jękliwych, cmentarnych tonów...

Przebrzmiał „kurant”, zamilkły zegary – młodzieńczyk okna nie zamykał, łowiąc uchem szmery, okiem blask i słuchając myśli własnych, które mu grały jeszcze cudniejszą niż dzwony symfonię.

A ledwie zabieliło się niebo na wschodzie, już z sercem bijącym, z głową rozmarzoną biegł w stronę morza, jak na schadzkę miłosną...

 

***

O późnym wieczorze, gdy gdańszczanie szlafmyce naciągnąwszy pod pierzyny się wsuwali, zaszedł do pięknej restauracji „Grunes” Tor (Zielona Brama) w śródmieściu. Izba była wielka, wytwornie urządzona, poważna. Wszędzie dąb ciemny, rzeźbiony; naczynia błyszczące, ciężkie; cisza prawie kościelna.

Kilka strojnych dam siedziało na staroniemieckich zydlach; kilka przechadzało się z cicha rozmawiając w dużym okręgu światła, przez świecznik gazowy rzucanym.

Zażądał ryby morskiej. Jedna z dam wstała, wyszła i po chwili przyniosła żądaną potrawę. Własnoręcznie też postawiła przed nim pięknie rżnięty puchar, piwem napełniony. Nie dość na tym: przysunęła do stołu zydel, siadła na nim, gościa rozmową bawić zaczęła. Palce damy były opierścienione; z szyi zwisał długi, złoty łańcuszek od zegarka.

Pytała młodzianka: czy jest cudzoziemcem? Skąd przybywa? Jak mu się Gdańsk podobał? Co sądzi o urodzie kobiet tamtejszych? On rumienił się i jąkał, mocno tym wszystkim zakłopotany.

Niespodzianie inna z dam zagadnęła go po angielsku. Z trudnością zrozumiał, że ta piękna pani „przypomina go sobie z Londynu, gdzie spotykała go często na Trafalgarsguare”...

Jeszcze nie zdążył ułożyć w myśli odpowiedzi, gdy pozostałe damy jęły kolejno zwracać się doń z uśmiechami i pytaniami. Pytania były wygłaszane po szwedzku, po duńsku, po holendersku, Zrozumiał, że ma przy sobie wszystkie odmiany rasy anglosaksońskiej. Wprawiło go to w podziw, zmieszało i oszołomiło.

Szwedce, Dunce i Holenderce oświadczył po niemiecku, że ich nie rozumie; z Angielką postanowił porozumieć się przy pomocy rozmówek polsko-niemiecko- angielskich, które miał w kieszeni. Wydobył książeczkę, położył przy sobie... W tejże chwili miss czy mistress pochwyciła ją, kartki przewracać jęła... Zaraz też książeczka została mu zwrócona, z dwoma paznokciem zakreślonymi pytaniami: „Jak pan przepędził noc dzisiejszą?”, „Czy pan spał dobrze?”.

Przy pomocy rozmówek i paznokcia odpowiedział: „Przepędziłem noc bardzo dobrze”. „Ani oka nie zmrużyłem”.

Ożywiony dialog trwał dość długo; wreszcie córa Albionu wynalazła i „wypanznokciowała” dwie następujące wokabuły: „Każ pan podać butelkę szampańskiego”, „Wypijemy w oddzielnym gabinecie”.

Młodzieńczyk na tę propozycję nie znalazł już, niestety, odpowiedzi – ani w rozmówkach, ani... w portmonetce. Dialog przerwał się w miejscu najciekawszym.

 

***

Nie ma dziś już w Gdańsku ani „Złotej Róży” ani restauracji z „damami”. Nie ma wielu innych rzeczy, tworzących łącznik między dobą dzisiejszą i wczorajszą. Wszystko pokrył, zatarł, ujednostajnił błyszczący a zimny pokost wszechniemieckości.

Jakże inaczej na przykład wyglądał wówczas „Most Zielony” wraz z roztaczającym się stąd, jedynym może w swoim rodzaju widokiem! Most, dziś murowany, wyżwirowany czy nawet asfaltem wylany, wówczas miał pomost i poręcze drewniane i wspierał się na drewnianych, grubych, częściowo już zbutwiałych palach. Był też naprawdę zielony – w górze od farby, przybrudzonej zresztą, spłowiałej od słońca, wymytej przez deszcze, w dole od zbutwiałości i wodnych porostów.

Stanąwszy na moście, miałeś złudzenie weneckiego Canal Grande. Nie pałace jednak obramowały tu brzegi i przezierały się w mętnych, zielonych falach. Po lewej ręce ciągnęły się malowniczym zakolem domy mieszczańskie, składy towarów, stare bramy miejskie, olbrzymie windy i czatownie pożarne; po prawej ogromne, wielopiętrowe, różnobarwne, stłoczone na siebie spichrze. Na sędziwych czołach tych gmachów, jakby obfitością plonu napęczniałych, czytałeś polskie, głoskami ogromnymi skreślone napisy: Włocławek, Nieszawa, Płock... Niektóre były złocone. Dziś te budynki z gruntu przerobiono; napisów śladu już nie ma.

Nie ma też już zadymionych piwiarń w piwnicach, do których, po spadzistych stopniach schodziło się, czy też staczało, wprost z chodnika. Siedziało się tam, jak w chmurach; atmosfera była fantastyczna, dziwnie podniecająca. Wśród biesiadników oczy szukały papuziego profilu Ernesta Amadeusza Hoffmana i jego kota Moora...

Nie ma również knajp marynarskich, gdzie barczyści żeglarze, z obnażonymi aż po obojczyki szyjami, tańczyli matelota, stając naprzeciw siebie, przytupując stopami i wykręcając się, jak słonie, dokoła własnej osi. W powietrzu czuć tam było arak i prymkę, a po kilka razy na wieczór fruwały butelki, rozbijając się o twardsze od siebie czerepy biesiadników...

Nie ma pięknego sosnowego lasku w pobliżu latarni morskiej, gdzie była letnia restauracja, i gdzie piwo, pite przy śpiewie ptaków, wśród atmosfery żywicznej, nabierało smaku ambrozji... Nie ma wielu innych, pomniejszych rzeczy: na przykład kramu starożytności w Starym Rynku.

A i sam Rynek zmienił się do niepoznania. Niegdyś w godzinach rannych brnęło się tam przez prawdziwe morze jarzyn, owoców, kwiatów, których krzepki zapach o zawrót głowy przyprawiał...

Co zaś do kramu starożytności, to nazywał się on: składem przyborów żeglarskich. W otwartych drzwiach wisiały tam festony lin, linek, sznurów, sznurków i sznureczków; w oknie okazywana była ludowi „prawdziwa” wypchana syrena. Siwym kurzem przysypana, przez czas i szczury już nadgryziona, nie przywabiała morska panna nikogo, nawet powracających ze szkoły chłopców w granatowych pończochach i króciutkich „szpencerkach”.

Większą ciekawość budził wystawiający się w drzwiach właściciel tej osobliwości, stary Żyd w aksamitnej krymce, z ogromnym, jak dziób kruczy, nosem, w okularach, szepleniący, jak roczne dziecko. Liczyć musiał lat sto z okładem, a żonę miał starszą od siebie.

Nie wiem dotąd, jakim sposobem znalazłem się raz w szponach tego Żyda. Wprowadził mnie natychmiast do obocznej izby, i, wcale o to nieproszony, rozłożył przede mną nie liny i nie wiosła, lecz starą porcelanę, miniatury, kryształy, drobiazgi z kości słoniowej, z perłowej masy, z bursztynu, z alabastru.

Wszystko było u niego „ałt chynzyś” (alt chinesisch), począwszy od kart tarokowych, aż do próżnej buteleczki po wodzie kolońskiej Fariny. Nie wiem też dotąd, jak się to stało, ale dowiedział się, gdzie chowam portmonetkę, w której przegródce trzymam pieniądze na „drobne wydatki”, po czym te pieniądze wygarnął, przywłaszczył sobie, a w zamian obdarzył mnie: porcelanową pasterką tańczącą menueta, okręcikiem wyrżniętym z pestki od wiśni, łupiną orzecha kokosowego i wyszczerbionym kieliszkiem – wszystko „ałt chynzyś”. Chciałem się z nim pokłócić, ale przejednał minie zapewnieniem, że „pamięta jeszcze dobre, polskie czasy”.

Nie ma już tego Żyda, i nie ma podobno ani jednego człowieka, który by mógł jego zapewnienie powtórzyć. Z syreny, przez szczury zjedzonej, ocalały jedynie łuski. A i moja tancerka nie tańczy już menueta; ze wszystkich bowiem dawnych wdzięków pozostał jej tylko postument.

W zamian za te umarłe kształty pozyskał Gdańsk w ostatnich czasach: tramwaje elektryczne, karty na sklepach z napisem „mówią po polsku” (na niektórych: „po polskiemu”) i hakatyzm.

 

***

Po wiele razy odwiedzałem jeszcze pilniej Gdańsk. Rzec bym mógł, że on się w moich oczach przetwarzał. Przetwarzania te zresztą dotykały tylko jego zewnętrzności; w gruncie rzeczy pozostał tym samym, co dawniej.

Polskim? – Nie, bo nigdy naprawdę nim nie był. – Pruskim? – Tym mniej jeszcze, gdyż wszystko, co pruskie, miał zawsze w nienawiści.  –Wszechniemieckim? – Również nie, zanadto kochał bowiem swą odrębność i niezależność.

Gdańsk pozostał, w myślach dziś już tylko, marzeniach i nadziejach, samym sobą, to znaczy tym kwitnącym, szczęśliwym „wolnym miastem”, które błogosławiony żywot wiodło pod skrzydłami Rzeczypospolitej polskiej, samo będąc poniekąd oddzielną republiką. Rozstać nam się trzeba z mrzonką, że „Gdańsk, miasto niegdyś nasze, znowu będzie nasze”. Myśmy go nigdy na własność nie posiadali, użyczaliśmy mu tylko swego protektoratu, zaszczycaliśmy go jedynie przypuszczeniem do swego klejnotu herbowego.

To właśnie stanowiło główną wartość i piękność tego niezwykłego stosunku. Nie przykrzyła w nim sobie ani jedna, ani druga strona – pomimo chwilowych nieporozumień, które trafiają się i wśród małżeńskich, najlepiej dobranych stadeł. Polsce było dobrze z Gdańskiem, Gdańskowi z Polską.

Przetwarza się Gdańsk – ale, dopóki ze szczytu wieży ratuszowej będzie mu królował zaklęty w posąg Zygmunt August; dopóki jego arsenał będzie pełen pamiątek i wspomnień o Stefanie Batorym; dopóki będzie tam ze czcią okazywane miejsce, gdzie Stanisław Leszczyński uchodził nocą przed pościgiem nieprzyjaciół; dopóki w jego muzeach panować będą Polacy: Falck i Chodowiecki; dopóki ze ścian ratusza nie znikną wizerunki królów i herby ziem polskich: dopóty duch polski żyć tam i sercami władać nie przestanie...

Bo duch nie umiera, choćby go najcięższymi głazami przyciśnięto!

Wiktor Gomulicki

 

Przypomniane: „30 Dni” nr 4-5/2015