PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Widocznie bez Gdańska nie da się żyć

Widocznie bez Gdańska nie da się żyć
Z Andrzejem Wajdą, Honorowym Obywatelem Gdańska, rozmawia Maria Mrozińska
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Andrzej Wajda

Maria Mrozińska: – 12 marca podczas uroczystej sesji Rady Miasta Gdańska w Dworze Artusa otrzymał Pan tytuł Honorowego Obywatela miasta. Gdańsk… co to dla Pana znaczy? Po prostu miasto, z którym wiążą się różne wydarzenia w pańskim życiu, czy może jego nazwa niesie ze sobą jakieś idee, specyficzny ładunek emocjonalny?

Andrzej Wajda: – Trudno odbierać to miejsce bez świadomości tego, co mnie tu spotkało, w jakich wydarzeniach, które się tutaj działy, mogłem i chciałem uczestniczyć. A były to wydarzenia o ogromnym ładunku i emocjonalnym, i intelektualnym. Gdańsk jest przede wszystkim miastem, które otworzyło nam drogę do wolności, a to się samo nie zrobiło, nie wzięło się z milczenia, z jałowego oczekiwania, że ktoś coś za nas zrobi. Nie! Gdańsk był zawsze miastem żywym, miastem ludzi, którzy czegoś tutaj chcieli.

Nie bez znaczenie jest to, o czym dziś mało się mówi, że Gdańsk, używając marksowskiego określenia, to miasto klasy robotniczej najbardziej wykształconej, najlepiej zorganizowanej. Tu w przemyśle okrętowym pracowało przecież tysiące ludzi. Robotnicy, którzy budują coś tak skomplikowanego jak statek muszą się zorganizować, bo inaczej ten statek nigdy by nie powstał, mimo doskonałych projektów najlepszych inżynierów. I ta umiejętność organizacji objawiła się z całą mocą w strajku w 1980 roku, co miałem okazję osobiście zaobserwować. Oczywiście, tragiczne doświadczenia 1970 roku, kiedy to komuna pokazała, jak traktuje klasę robotniczą w imieniu której rządzi, miały zasadnicze znaczenie. Ci zabici, ten obraz robotnika niesionego na drzwiach, to zostało w pamięci i wyobraźni. Było to fundamentalne doświadczenie dla organizatorów Strajku 80’.

– Zanim  jednak doszło do tego spotkania w strajkującej stoczni, ważnego także dla pańskiej twórczości filmowej, było jeszcze wiele innych, także ważnych.

–  W Trójmieście była bardzo silna uczelnia artystyczna. Tu umieścili się malarze, rzeźbiarze, graficy, wielu z Wileńszczyzny, tu stworzyli fantastyczną szkołę, bardzo prężnie działającą, ze zdolnymi studentami, którzy potem stali się autorami ważnych wydarzeń artystycznych. Studiowałem w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, a ponieważ profesorowie obu uczelni byli zaprzyjaźnieni, przyjeżdżaliśmy tutaj, albo w okolice na tzw. plenery artystyczne. Zbliżyliśmy się tym sposobem do morza. A morze nas ciągnęło. To było coś tak innego, tak magicznego. Nie wiem, skąd to się brało, ale ile razy wracam myślą, wspomnieniami do tamtych spotkań z morzem, zawsze czuję więcej wolności. Zresztą wszyscy, którzy wtedy tutaj przyjeżdżaliśmy, mieliśmy podobne odczucia. Jakaś metafizyka.

– Jest Pan rówieśnikiem Gdyni. Powstające miasto i port były ogromną dumą Polski, potwierdzeniem, że odrodzone państwo zdolne jest podołać największym wyzwaniom. Czy Pan, jako nastolatek już wtedy, przed wojną, uległ urokowi morza?

– W 1939 roku ukończyłem szkołę podstawową i zdałem do gimnazjum. Ojciec wysłał mnie na obóz młodzieżowy, gdzie była młodzież znacznie starsza ode mnie. Chciał, żebym się zetknął z młodymi ludźmi, którzy już studiowali. Letni miesiąc wakacji 39 roku spędziłem więc na Kaszubach. Ale trzeba było przecież koniecznie zobaczyć Gdynię. Żeby dotrzeć do Gdyni musieliśmy jechać przez Gdańsk, oczywiście, nie wysiadając z pociągu. Widzieliśmy, jak ten Gdańsk był dalece nazistowski. Całe ulice niemal wytapetowane swastykami, wszędzie powiewające flagi z tym samym znakiem. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że może zbliża się coś groźnego. Nie myślałem jednak o wojnie, cieszyłem się, że zobaczę Gdynię. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Miasto zbudowane w niespełna dwadzieścia lat naszym wysiłkiem, polskie miasto, nasza Gdynia. No i morze, które dla mnie zawsze było i jest czymś zdumiewającym. Nawet góry nie robią na mnie takiego wrażenia. W najgorszych wyobrażeniach nie przyszło mi wtedy do głowy, że przez prawie sześć lat nie będę miał żadnych szans zobaczyć ani Gdyni, ani morza.

– Kończy się wojna, jest Pan młodym, ale już dorosłym człowiekiem z trudnymi okupacyjnymi doświadczeniami. Trzeba było wkroczyć w nową rzeczywistość…

– Byłem głodny życia, głodny wiedzy, chciałem nadrobić stracony czas. W 1946 roku byłem już studentem krakowskiej ASP. W pierwsze wakacje wybrałem się  z kolegami w stronę morza, musiałem je zobaczyć, musiałem doświadczyć znowu tego uczucia wolności. To było zresztą bardzo ciekawe doświadczenie po latach całkowitej zależności od miejsca.

Takich młodych ludzi, osiemnasto-, dziewiętnastoletnich, jak ja wtedy, po prostu rozsadzała konieczność ruchu, przemieszczania się. Skończyła się wojna, trzeba jechać. Gdzie? Ano zobaczyć te tzw. ziemie odzyskane. To było najbardziej ekscytujące. Pojechać do Szczecina, pojechać do Gdańska, pojechać do Wrocławia, Jeleniej Góry, zobaczyć to wszystko. Jeździliśmy pociągami przeładowanymi do niemożliwości, pełnymi ludzi szukającymi po wojnie swojego miejsca, a my, przynajmniej ja, bezinteresownie, tylko żeby coś zobaczyć, czegoś osobiście dotknąć, dowiedzieć się. Gdańsk z całą swoją wielokulturowością budził moje szczególne zainteresowanie, był dla mnie miejscem wyjątkowym.

– Ale wtedy, po wojnie, był miastem ruin, musiało to robić ponure wrażenie.

– Tak, ale widziałem już Warszawę, dlatego tak bardzo mnie to nie zszokowało. Zaraz po zakończeniu wojny pojechałem do Warszawy i tam ujrzałem, niewyobrażalne, zanim się tego nie zobaczyło, morze ruin. Miałem więc świadomość proporcji zniszczeń. Przecież po zakończeniu walk w powstaniu Niemcy wysadzali całe kwartały ulic, co zresztą widać w filmie „Kanał”, gdzie na początku umieściłem archiwalne zdjęcia wykonane przez niemieckich operatorów.

Krystyna Zachwatowicz-Wajda: – Patrzę na zdjęcie powojennego Gdańska zamieszczone w albumie „Był sobie Gdańsk” i widzę morze ruin, tak jak w Warszawie. Może skala zniszczeń była mniejsza. Pamiętam jak mój ojciec, wtedy generalny konserwator, walczył o odbudowę warszawskiego historycznego starego miasta. Sprzeciw był i ze strony ówczesnej władzy, która uważała, że niewarte odbudowy są gmachy niesłusznej politycznie przeszłości, i ze strony niektórych architektów, którzy z kolei uważali, że oto nadarza się fantastyczna okazja, żeby zrobić z Warszawy nowoczesne miasto. No i mielibyśmy socrealizm w czystej postaci, jak MDM.

W Gdańsku było podobnie. Była duża grupa ludzi, którzy chcieli zrównać z ziemią zrujnowaną starówkę, wznieść nowe osiedla. Za chwilę i tu jakiś pałac kultury by stanął. Jestem szczęśliwa, że dziś Gdańsk wygląda tak, jak wygląda. I że mój ojciec jakoś na to wpłynął. Pamiętam, że często jeździł do Gdańska i bardzo leżało mu na sercu, by to miasto zachowało historyczną część.

– W Gdańsku to żołnierze Armii Czerwonej dokonali zniszczeń po zakończeniu walk, dla nich było to zdobyte niemieckie miasto.

 

Andrzej Wajda: – Tak, to osobna historia, choć równie niszcząca dla substancji miejskiej, ale to jak szybko przybyli tu Polacy, jak szybko zaczęli się ogarniać, osiedlać się w miejscach mniej zniszczonych, tchnęło w to miasto nowe życie. Sam to widziałem. Poza tym to połączenie, po wojnie konieczne, właśnie z racji zniszczeń w Gdańsku, i tak szybko dokonane, było szalenie istotne. Gdańsk, Sopot, Gdynia. Sopot był takim miejscem, z racji ograniczonych zniszczeń, gdzie można było umieścić różne instytucje kulturalne. Podobnie z Gdynią. Połączyło to aglomerację, bo cóż z tego, że Teatr Wybrzeże mieścił się w Gdyni? Te miasta były skomunikowane i każdy mógł dotrzeć. Tu właśnie realizowałem pierwsze w moim życiu przedstawienie teatralne. Było to już po filmie „Popiół i diament”.

– „Kapelusz  pełen deszczu”.

– Tak, „Kapelusz pełen deszczu” Michaela Vincenza Gazzo. Byłem już ukształtowanym reżyserem filmowym, miałem trzydzieści lat. Zaprosił mnie Zygmunt Hübner, niezastąpiony dyrektor artystyczny teatrów. Miałem szczęście pracować dla niego za każdym razem, kiedy obejmował kolejny teatr, najpierw właśnie w Teatrze Wybrzeże, potem w Teatrze Starym w Krakowie i w końcu w Teatrze Powszechnym. Zresztą, jeśli chodzi o Teatr Wybrzeże, to właściwie Hübnerowi nie chodziło o mnie, tylko o Zbyszka Cybulskiego, który był już znany w całym kraju, właśnie z roli w moim filmie „Popiół i diament”. Dyrektor chciał mieć na scenie znanego z ekranu żywego aktora. Tym sposobem zdecydował, żebym to ja reżyserował. No i sztukę znalazł ciekawą i dla Zbyszka, i dla mnie. W tamtym czasie, w 1959 roku, w repertuarze polskich teatrów niewiele było  amerykańskich sztuk współczesnych. Muszę powiedzieć, że to pierwsze spotkanie z teatrem, i to w Trójmieście, bardzo mnie do teatru przybliżyło i zacząłem również w teatrze odnajdywać swoje miejsce. Potem jeszcze reżyserowałem tutaj „Hamleta”.

Moim zdaniem, to właśnie wydarzenia kulturalne zbliżyły do siebie te trzy miasta trójmiejskiej aglomeracji. Podobnie odradzające się środowisko akademickie. Po wojnie dla młodych ludzi mojego pokolenia to były najważniejsze instytucje. W czasie wojny nie miałem żadnych szans, mogłem być tylko rzemieślnikiem i to trzeciej kategorii. A tuż po wojnie byłem studentem ASP, a za chwilę szukałem nowego miejsca w Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi.

– No właśnie, ta decyzja o zmianie studiów, zdaje się, także miała jakiś związek z Trójmiastem.

– Tak, to prawda, związek, powiedziałbym, klimatyczny. W pewnym momencie miałem trudną sytuację w ASP; po prostu nie mogłem się odnaleźć jako artysta. Dowiedziałem się, zresztą przez przypadek, w czasie wakacji, które spędzałem z przyjaciółmi w Sopocie, że są egzaminy do szkoły filmowej w Łodzi. Nie bardzo liczyłem na egzaminacyjny sukces, bo moje wykształcenie, moja  wiedza, możliwości w kwestiach filmowych były żadne, bo przecież w czasie  okupacji nie chodziłem do kina, nie widziałem żadnych filmów, a przed wojną to jeszcze oglądałem filmy dla dzieci.

Pomyślałem sobie jednak, że może trzeba zacząć wszystko od nowa, od początku. I tu dylemat: z jednej strony te egzaminy, z drugiej niechęć do rezygnacji z wakacji nad morzem. No i powiedziałem sobie: jak nie będzie pogody, to trzeba wsiadać w pociąg i jechać do Łodzi. I rzeczywiście, tak się stało, że następnego dnia było pochmurno, padał deszcz. Pojechałem na egzaminy, dostałem się do Wyższej Szkoły Filmowej i odnalazłem dla siebie jakąś własną drogę. A o moim rozstaniu z ASP zrobiłem ostatnio film przy okazji wystawy prac Andrzeja Wróblewskiego w Galerii Europa-Daleki Wschód, która powstała w ubiegłym roku przy muzeum Manggha w Krakowie.

– Wspomnieliśmy już o współpracy z Zygmuntem Hübnerem, o realizacjach dla trójmiejskich teatrów, ale przecież te najważniejsze artystyczne dokonania związane z tym miejscem to przede wszystkim film i jego społeczna rola wtedy, w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, o czym świadczą choćby te, całkiem nierzadkie, spotkania w Dyskusyjnym Klubie Filmowym Studentów i Młodej Inteligencji w gdańskim „Żaku” (wówczas przy ulicy Wały Jagiellońskie).

– „Żak” był miejscem, gdzie dużo się mówiło o polskim filmie i muszę powiedzieć, że obecność, że dyskusje w tym klubie były dla nas, ludzi kina, bardzo ważne, bo wypowiadała się tutaj najbardziej aktywna część naszej widowni. Tu przyjeżdżałem po zrealizowaniu kolejnych filmów, żeby je tu pokazać i skonfrontować się z taką widownią, która potrafiła odpowiedzieć i mnie na moje pytania, i zadać mnie ważne dla niej pytania. Klub prowadził Lucjan Bokiniec, późniejszy pomysłodawca Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych.

„Żak” to było bardzo poruszające, energetyczne i pełne życia miejsce. Lubiliśmy tutaj przyjeżdżać. Pamiętam takie wydarzenie. Przyjechaliśmy ze Zbyszkiem Cybulskim z Warszawy, żeby dyskutować tu o kondycji polskiego filmu. Skończyło się to około jedenastej wieczorem i zaraz potem mieliśmy pociąg do Warszawy. Wsiedliśmy, ujechaliśmy kawałek, nagle Zbyszek mówi: „Wiesz, wracam”. „Gdzie wracasz?”. „No, wracam, bo źle się wypowiedziałem”. Ja mówię: „Zbysiu, przecież jest już po północy, tam już nikogo nie zastaniesz, wszyscy już poszli”. „Tak myślisz?”. „No, tak myślę, gdzie będziesz wracał? Po co?”. „No…”. Nie minął tydzień, spotykam się ze Zbyszkiem w Warszawie i on mi mówi: „Wiesz, pojechałem do Gdańska i się wytłumaczyłem”. „Ale gdzie pojechałeś? Jak się wytłumaczyłeś?”. A on: „Ja wiedziałem dokładnie, że wtedy w >Żaku< w większości byli studenci Akademii Medycznej, więc pojechałem do Gdańska, do domu studenckiego AMG, znalazłem tych studentów i dobrze się wytłumaczyłem, bo tam w >Żaku< źle to wypadło”.

I to jest właśnie cały Zbyszek Cybulski. Mimo, że ta historia wygląda humorystycznie, pokazuje jednak ogromne poczucie odpowiedzialności za słowo. To nie jest tak, że my robimy jakieś filmy, a potem to już nic nas nie obchodzi, to sprawa dystrybucji. Nie! Te filmy miały dla nas życie tylko dlatego, że były zrobione z potrzeby widzów, a nie tylko z naszej i to nie z potrzeby komercyjnej, żeby się zabawić, tylko z głębszej potrzeby, jakiegoś wyrażenia tej rzeczywistości, która nas wtedy otaczała, a także z potrzeby rozmowy z widzami ponad głowami cenzorów. Staraliśmy się powiedzieć rzeczy, które cenzura bardzo niechętnie przepuszczała.

– Podczas Forum Filmowców, towarzyszącego gdańskiemu Festiwalowi Polskich Filmów Fabularnych w 1975roku, Pan i Krzysztof Zanussi wypowiedzieliście się zdecydowanie przeciw tłamszeniu działań reżyserów, ograniczaniu swobody wyboru tematów. Było to bardzo znaczące wystąpienie i niejako zapoczątkowało nurt twórczości filmowej nazwany przez Janusza Kijowskiego kinem moralnego niepokoju, chociaż nazwa ta została oficjalnie przyjęta później, w 1979 roku, podczas Międzynarodowego Seminarium Krytyki, także w Gdańsku.

– No właśnie, w Gdańsku. Jakby nie patrzeć, jest w tym mieście jakiś powiew wolności. W Stowarzyszeniu Filmowców postanowiliśmy wtedy, że Gdańsk jest dobrym miejscem na coroczny festiwal. Filmowcy przyjeżdżali tu oceniać bieżącą produkcję, więc cóż łatwiejszego, jak zorganizować także spotkanie stowarzyszenia, tzw. Forum Filmowców. Spotkania te były potrzebne właśnie do walki o większą przestrzeń działania, poprawę sytuacji organizacyjnej przy realizacji filmów, no i przede wszystkim, by obronić filmy, wobec których były zastrzeżenia cenzury: i te zrealizowane, i te, które dopiero miały powstać. W związku z tym festiwal filmowy stał się równocześnie miejscem konfrontacji władzy ze środowiskiem filmowym. Przedstawiciele władzy przychodzili na nasze spotkania i musieli tutaj na nasze pytania odpowiadać, a nie odwrotnie, kiedy my, jako kierownictwo artystyczne, albo ja jako prezes Stowarzyszenia Filmowców, musiałem odpowiadać na ich pytania. To naprawdę było ważne, jak mówił Tadeusz Konwicki, że festiwal mieścił się tutaj w Gdańsku, a nie gdzie indziej.

– W filmie „Człowiek z marmuru”, który właściwie otwiera erę kina moralnego niepokoju, ostatnią scenę umieścił Pan przy bramie Stoczni Gdańskiej, wtedy im. Lenina. Dlaczego?

– Zawsze trzeba, moim zdaniem, dążyć do rzeczy skończenie wyrazistych, a potem dopiero zastanawiać się, czy się to uda, ze względu na cenzurę, zrealizować i pokazać. Uważałem i uważam nadal, że dramaturgia tragedii antycznej najdobitniej wyraża istotę rzeczy. Bohaterowie wielkich antycznych tragedii giną, nie ma dalszego ciągu. Pomyślałem sobie, co się stało z tym Birkutem, którego poznaliśmy w Nowej Hucie. No i wręcz się narzucało: wziął udział w wydarzeniach 70 roku, został zabity i to jego niosą na drzwiach. Tak miała wyglądać ostatnia scena „Człowieka z marmuru”.

To wstrząsające zdjęcie zabitego robotnika niesionego na drzwiach dostałem od kogoś z Gdańska i tak je dobrze wtedy ukryłem gdzieś w domu, że do dziś nie mogę znaleźć. Zresztą zdjęcie nie było mi już potrzebne, obraz zakodował się w mojej wyobraźni i wiedziałem, czego chcę. Wiedziałem też, że nie da się pokazać takiego zakończenia, pomyślałem więc, zróbmy chociaż, że ta dziewczyna, młoda reżyserka (bohaterka mojego filmu) chce koniecznie doprowadzić swoje zamierzenie filmowe do końca, a więc dowiedzieć się, co się stało z jej bohaterem. Jedzie więc na Wybrzeże, bo się okazuje, że tam trzeba szukać jego śladów. Najlepiej byłoby, skoro nie mogę zrobić tej sceny z 70 roku, żeby ona szła na cmentarz, szukała grobu Birkuta i nie mogła go znaleźć. W domyśle, wiadomo dlaczego, ponieważ władza kolejny raz oszukała społeczeństwo, ukryła liczbę zabitych na ulicach Gdańska, Gdyni w Grudniu 70’. Ta scena znalazła się potem w „Człowieku z żelaza”, a w „Człowieku z marmuru” kończy się tak, że Agnieszka wsiada do pociągu, jedzie do Gdańska, a co będzie dalej?

Tyle powiedziałem, ile mogłem wtedy powiedzieć w sensie politycznym. Myślę, że to był najodważniejszy film tamtych czasów.

– To było, jakby niemowa nagle przemówił i tak to odebrali widzowie. Tłumy przed kinami, a potem dyskusje w różnych środowiskach.

– Zapłacił za to swoją polityczną karierą Józef Tejchma, ówczesny wicepremier i minister kultury. To on zdecydował, że mogę robić ten film.

– A potem festiwal w 1977 roku w Gdańsku, „ Człowiek z marmuru” był bez żadnych wątpliwości kandydatem do najwyższej nagrody, „Złotych Lwów”, a otrzymał tylko nagrodę dziennikarzy zdegustowanych decyzją jury.

– Marek Brodzki zrealizował taki dokument „Cegła i inne nagrody”. Chodzi właśnie o tę cegłę z podpisami dziennikarzy, która została mi wręczona na schodach w 1977 roku, bo przecież nie mogli mi jej wręczyć na scenie. Do tego kierownictwo festiwalu nie dopuściło. Najbardziej poruszające było to, że wśród ponad trzydziestu nazwisk dziennikarzy, którzy się na tej cegle podpisali znalazły się też nazwiska osób związanych z „Trybuną Ludu”, „Sztandarem Młodych”. Oni odważyli się wystąpić nie tylko przeciwko festiwalowemu jury, ale także przeciw ideowej linii redakcji, w których pracowali, a to już nie były żarty. W tamtych czasach udział dziennikarzy i ich osąd tego filmu był w najwyższym stopniu głosem o charakterze politycznym.

– Scenę wręczenia cegły sfilmował Adam Kinaszewski, jeden z dziennikarzy gdańskiej telewizji, i została pokazana zanim zdążył zareagować dyrektor oddziału. Dziennikarz zapłacił za to zawieszeniem.

– Tak właśnie wtedy było. Byłbym zachwycony, gdyby udało się odnaleźć ten kawałek taśmy.

– Obawiam się, że została zniszczona.

– Pewnie tak, bo przecież wtedy nie chodziło o to, czy jest to mniej lub bardziej wartościowy artystycznie film, czy dobrze zagrany. Ja byłem szczęśliwy, bo scenariusz „Człowieka z marmuru” uważam za najlepszy, jaki miałem w życiu, najbardziej powiązany z rzeczywistością, wychodzący naprzeciw tego, czego oczekujemy od polskiego kina. Byłem przekonany, że jest właściwy moment na zrobienie tego filmu. Scenariusz czekał na realizację trzynaście lat. Jego pomysł zrodził  się w 1963 roku w zespole filmowym „Kadr”. Szefował mu Jerzy Bossak, który był równocześnie dziennikarzem. Opowiedział nam historię robotnika z Nowej Huty, a był przy tym również scenarzysta, Aleksander Ścibor-Rylski. I on właśnie stworzył scenariusz.

Zastanawialiśmy się, jakby tu podsunąć go władzy „bocznym torem”. No i wpadliśmy na pomysł, by wydrukować go w tygodniku „Kultura”. Przekonani byliśmy, że publikacja będzie oznaczała dopuszczenie przez cenzurę. Stało się dokładnie na odwrót. Tekst przeczytali towarzysze pilnujący porządku, no i sprawa zatrzasnęła się na trzynaście lat. Przynosiłem ten scenariusz kolejnym partyjnym notablom, zawsze kiedy zmieniała się władza. Ostatecznie udało się przekonać Tejchmę, który jako minister kultury zatwierdził film o Nowej Hucie, z którą był związany – był tam redaktorem pisma, które nazywało się „Notatnik agitatora”. Ale miał przecież świadomość, że scenariusz idzie dalej w krytyce PRL-u. Powstał film, który sprawił władzy wielkie kłopoty. Zawsze, kiedy film już jest, znajdzie się miejsce, by spotkać się z widownią. Oczywiście, został pokazany w DKF w „Żaku”. Tu znalazł akceptację i został właściwie zrozumiany. Kłamstwo władzy nazywającej się robotniczo-chłopską w tym filmie się ujawniało. Stąd kłopoty z dystrybucją. A już szczególnie poza krajem – żadnych festiwali, żadnych pokazów.

– A spodziewał się Pan, że będzie ten dalszy ciąg i że ostatecznie zamiast jednego filmu powstanie tryptyk?

– No skąd? Nigdy nie myślałem, że zrobię dalszy ciąg tego filmu. Historia przerosła moją wyobraźnię.

– Dlaczego zdecydował się Pan przyjechać do strajkującej stoczni w sierpniu 1980?

– 23 sierpnia podpisaliśmy przecież list 64 intelektualistów wzywający do „porozumienia w interesie wspólnej ojczyzny”. Krysia, moja żona, mnie wysłała. Mówiła, że koniecznie muszę zobaczyć na własne oczy, co się tam dzieje.

– Naprawdę tylko dlatego?

– Byłem wtedy prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Udało nam się przekonać władzę, że może warto odejść od zasady filmowania tylko wydarzeń inicjowanych przez partię, może są wydarzenia, które mogą oznaczać coś dla władzy pozytywnego. I tak się złożyło, że pierwszym miejscem, gdzie pojawiła się kamera SFP, była Stocznia Gdańska w sierpniu 1980. Przyjechałem więc jako prezes zobaczyć, czy ktoś nie robi jakiejś krzywdy naszym kolegom, którzy z tą kamerą przyjechali. Owocem ich pracy był potem dokument „Robotnicy 80”, nawiązujący do „Robotników 70”, zrealizowanych przez Kieślowskiego dziesięć lat wcześniej.

My ze Stowarzyszenia Filmowców Polskich tłumaczyliśmy, że materiał zarejestrujemy, a potem wy, ludzie władzy, będziecie decydować, co z tego zrobimy. No i okazało się, że zarejestrowaliśmy wydarzenie o randze światowej. Przyjechałem więc, a przy bramie spotkałem stoczniowca, który zamówił u mnie film „Człowiek z żelaza”. To jest jedyny film, który zrealizowałem na zamówienie jednego człowieka.

– Mirosława Wagi.

– Tak. On pracował wtedy w stoczni, był metaloplastykiem. Dostałem od niego taką wykutą panoramę Gdańska. On właściwie dał mi polecenie. Nawet tytuł wymyślił. Naturalnie „Człowiek z żelaza” nie powstałby, gdyby nie było „Człowieka z marmuru”. Realizacja „Człowieka z żelaza” znowu przywołała mnie do Gdańska i bardzo zbliżyła do wydarzeń, które filmowaliśmy zaledwie po kilku tygodniach od czasu, kiedy się działy. Były sceny wprost powtarzające to, co się w stoczni wydarzyło. Mogłem skorzystać z materiałów archiwalnych nagranych w stoczni w Sierpniu 80’, miałem też ludzi, którzy ten strajk rozpoczęli. Chciałem, żeby film wyszedł w świat, był zrozumiały za granicą. Postanowiłem więc, że będzie dobrze, kiedy bohater znany z poprzedniego filmu, odtwarzany przez Jerzego Radziwiłowicza, opowie jak zaczął się ten strajk. Zorganizowaliśmy to tak: z jednej strony stał Jerzy Borowczak, który rzeczywiście rozpoczął Strajk 80’. I mówił do kamery telewizji francuskiej, z drugiej Radziwiłowicz przed kamerą naszego filmu. Borowczak opowiadał, jak on zaczął strajk. Kiedy skończył mówić, ja robiłem znak i Radziwiłowicz powtarzał to, co przed chwilą usłyszał – z pamięci, jakby sobie przypominał to, co się tu wydarzyło. Dzięki temu i dzięki naturalnym stoczniowym plenerom było to takie prawdziwe na ekranie.

To tutaj, w Gdańsku oczywiście, poznałem Lecha Wałęsę i zrozumiałem, jak dalece ten człowiek jest predestynowany, by być przywódcą.

– Wcale nierzadka jest opinia, że był osobą przypadkową, że tylko historia go wyniosła.

– Owszem, historia go wyniosła, ale dlaczego wyniosła właśnie jego? To nie było przypadkowe. On potrafił być bardzo przekonujący, a władza padła ofiarą własnego zakłamania. Władza robotniczo-chłopska powinna rozmawiać z robotnikiem, bo on przecież rozumie swoją władzę, a ona rozumie robotnika, więc będzie rozmawiała z Lechem Wałęsą, a nie z politykiem Tadeuszem Mazowieckim czy intelektualistą Bronisławem Geremkiem. Ludzie władzy byli przekonani, że robotnik stanie po słusznej stronie, czyli ostatecznie po stronie władzy. Tymczasem robotnicy, którzy brali udział w rozmowach, a przede wszystkim Lech Wałęsa, okazali się o wiele bardziej skuteczni od intelektualistów. Oni mieli wygarbowane na plecach, jakie są warunki pracy, jak dalece są upokarzające. Chociaż strajk na początku miał podłoże ekonomiczne, nagle się okazało, że chodzi o znacznie więcej niż o realizację postulatów płacowych. I Wałęsa potrafił to świetnie wyartykułować.

Kiedy „Człowiek z żelaza” był gotowy, to stoczniowy Komitet Założycielski NSZZ „Solidarność” wystosował pismo do władz, w którym stwierdzono, że stoczniowcy nie życzą sobie, żeby film podlegał jakiejkolwiek cenzurze, natomiast życzą sobie, by znalazł się na festiwalu w Cannes. Pierwszy raz poczułem, że ktoś zdecydowanie za mną stoi w tym kraju, ktoś mnie broni. I to kto? Robotnicy, stoczniowcy! I bronili mnie najbardziej skutecznie ze wszystkich, którzy dotąd bronili moich filmów. I rzeczywiście, film nie podlegał żadnym zabiegom cenzury i został pokazany w Cannes. Jury otworzyło się na ten film, bo rzadko się zdarza, by wydarzenie, które jeszcze się dzieje i dalej się rozwija, miało już swój film, opowiadający, jak to się zaczęło. Bardzo się spodobało, że film został zrealizowany w tym właśnie miejscu, o którym opowiada. To było jak film dokumentalny połączony z fabularnym.

– Jesień 1980 to dla Pana czas bardzo intensywnej pracy, właśnie w Gdańsku. Jeszcze przed zakończeniem realizacji filmu, był Pan wraz z żoną zaangażowany w przygotowanie od strony artystycznej uroczystości odsłonięcia Pomnika Poległych Stoczniowców 1970.

– To, co działo się w Stoczni Gdańskiej po prostu mnie uwiodło. Kiedy przyjechałem w sierpniu, na stole, przy którym obradowało strajkowe prezydium, stała już makieta pomnika, a potem, kiedy pracowałem nad filmem i kiedy zobaczyłem, jak te trzy ogromne krzyże jadą na plac…

Krystyna Zachwatowicz-Wajda: – We wrześniu 1980, jak zwykle, odbywał się w Gdańsku festiwal filmowy. Przyjechaliśmy oboje. Andrzej już w sierpniu  poznał Lecha Wałęsę, pojechaliśmy więc do niego, do pierwszego biura tworzącego się związku. Wtedy działał już Społeczny Komitet Budowy Pomnika Poległych Stoczniowców 1970. Andrzej został od razu poproszony o wyreżyserowanie odsłonięcia pomnika, a ja, ponieważ Andrzej od razu zabrał się za film, zostałam łącznikiem między Komitetem a Warszawą. Czasu było bardzo mało. Był już wrzesień, a odsłonięcie zaplanowano na 16 grudnia.

Bardzo się wtedy zaprzyjaźniłam z członkami Komitetu. Jego archiwum zostało wprawdzie bardzo przetrzebione po wprowadzeniu stanu wojennego, ale zachował się mój list do Zygmunta Manderli, w którym pisałam, że treści apelu poległych, który miał odczytać Daniel Olbrychski nie będę wysyłała pocztą, ale przywiozę osobiście. Takie na wpół konspiracyjne wiadomości przekazywaliśmy sobie, żeby nikt nie wszedł nam w paradę, żeby wszystko odbyło się jak zaplanowaliśmy.

Andrzej Wajda: – Moje zaangażowanie w sprawę pomnika wynikało i z  osobistego przekonania, i stąd, że otrzymałem takie zadanie od Lecha Wałęsy. Uznał mnie za właściwego człowieka do wyreżyserowania uroczystości odsłonięcia pomnika. Tak zdecydowanie wyjaśnił, kiedy zapytałem, dlaczego te krzyże są takie wielkie. „Te krzyże powinny być jeszcze wyższe – powiedział – żeby władza z każdego miejsca w Gdańsku je widziała i żeby pamiętała, że robotnicy nigdy jej tego nie darują”. Oczywiście, nie wiedzieliśmy, jak sprawy się potoczą, ale zrozumiałem wtedy, że Wałęsa ma świadomość zagrożeń. Także dlatego on, organizatorzy i budowniczowie pomnika chcieli nadać uroczystości odsłonięcia najwyższą rangę.

Krystyna Zachwatowicz-Wajda: – Co nas wtedy tak bardzo ujęło?  Otóż pewnego dnia otrzymaliśmy telefon od Komitetu Budowy Pomnika, chyba od Henia Lenarciaka, z informacją, że chcą poprosić Krzysztofa Pendereckiego o utwór na otwarcie, a Czesława Miłosza o zgodę na wyrycie tekstu jego wiersza na tablicach umieszczonych na pomniku. To nie był nasz pomysł, to stoczniowcy zdecydowali zwrócić się do twórców światowej klasy, my tylko mieliśmy uzyskać ich zgodę. Andrzej zadzwonił wtedy do Pendereckiego, który powiedział, że ma taki utwór, „Lacrimosa”, i od razu się zgodził na jego wykonanie w czasie uroczystości odsłonięcia. Ja natomiast dzwoniłam do Miłosza – na połączenie z USA czekałam chyba ze dwa dni – ale kiedy się już połączyliśmy, także od razu się zgodził, mimo, że zgodnie z życzeniem Komitetu, trzeba było pominąć fragment ostatniej zwrotki wiersza, zaczynającego się od słów „Który skrzywdziłeś człowieka prostego”. Decyzja ta świadczyła o odpowiedzialności przywódców „Solidarności”, którzy nie myśleli o odwecie, nie chcieli nikogo wieszać, co im później imputowano. Pominięty fragment to: „lepszy dla ciebie byłby świt zimowy i gałąź pod ciężarem zgięta”.

– Lech Wałęsa miał świadomość zagrożeń, ale Pan także przewidywał, że ten karnawał „Solidarności” raczej nie może się dobrze skończyć. Świadczy o tym ostatnia scena „Człowieka z żelaza”.

Andrzej Wajda: – Miałem pewność, że to się nie uda za pierwszym razem, że władza tak łatwo nie ustąpi. Kiedy ci rządowi negocjatorzy wrócą do Warszawy, kiedy ochłoną po tych gdańskich przygodach, będą próbowali odwrócić sprawę pod jakimkolwiek pretekstem. Umieściłem więc na końcu filmu scenę, w której partyjny dziennikarz mówi do naszego bohatera, że przecież to porozumienie, ta umowa nie jest ważna , bo została wymuszona. Pamiętam, że wielu z moich przyjaciół tłumaczyło mi wtedy: No jak to, film o „Solidarności”, o zwycięstwie, czego ja jeszcze chcę? Film musi się kończyć zwycięstwem! Wycinałem więc tę scenę pewnie ze trzy razy i wklejałem ponownie.

Krystyna Zachwatowicz-Wajda: – Byłam świadkiem tych wahań w montażowni: tak – nie, tak – nie.

– W końcu jednak uparł się Pan przy tym niezbyt optymistycznym zakończeniu.

– I tak zostałem prorokiem.

– A kiedy pańskie filmowe proroctwo się ziściło, jak Pan widział przyszłość?

Andrzej Wajda: – Stan wojenny bardzo nas przygnębił. Przesunęliśmy się już tak daleko z naszymi nadziejami ku wolności, ku demokracji, ku Europie i zostało to nagle gwałtownie przekreślone. Było takie głębokie załamanie, taka beznadzieja. W moim środowisku często spotykałem się z opiniami: „Nie ma żadnego wyjścia, tak to już będzie”. Tymczasem okazało się , że to, co się wydarzyło w Gdańsku, ten karnawał wolności, został w nas, w naszej wyobraźni.

Krystyna Zachwatowicz-Wajda: – Nie powiedziałeś, jak ważne było zachowanie Lecha Wałęsy, jak on przetrwał to wszystko, Arłamów, kompletną samotność, jak Nobel dla niego dodał nam sił. Niestety, odrodzona „Solidarność” nie przeniosła tych najwyższych wartości, właściwych jej początkom.

– Dotarliśmy więc do trzeciej części filmowego tryptyku: „Wałęsa. Człowiek z nadziei”. Dlaczego zrealizował Pan ten film i to w konwencji odwołującej się do dwóch poprzednich opowieści?

– Lata minęły i Lech stał się symbolem przeszłości w niewielkim stopniu angażującym się w aktualne wydarzenia polityczne. I nagle, ta próba rozprawienia się z Wałęsą, który miał popełnić wiele błędów, ba, splamić się niewłaściwymi kontaktami.

Lech był niezastąpiony jako przywódca strajku negocjujący sprawę 21 postulatów. Dzięki temu posunęliśmy się tak daleko ku politycznej wolności Polski i to powinno być zapisane raz na zawsze na jego wspaniałej karcie przywódcy. I w historii Polski. Jest to tym istotniejsze, że był robotnikiem. Tego nigdy przedtem nie było, żeby to środowisko wydało z siebie człowieka tak świadomego, tak gotowego do skutecznego działania. Odegrał on rolę, która w jakimś sensie była mu też przeznaczona przez historię. Kiedy Polska stała się ludową, robotniczo-chłopską, tylko robotnik mógł odegrać taką rolę w zderzeniu z tą pseudorobotniczą władzą. Historia czekała na takiego robotnika. Lech spełnił tę rolę z nawiązką. Pomyślałem sobie więc: nie może tak zostać, nie może być tak, żeby ten bohater naszych czasów, jedyny tego rodzaju, został w świadomości społecznej z tymi wszystkimi zarzutami, szczególnie tymi o współpracy agenturalnej. No więc, trzeba po prostu zrobić film, który opowie, jak to było, nie ukrywając, oczywiście, tego, że był w łapach SB, że jak wielu ludzi w tamtych czasach coś podpisał. Ważne jest, co z tego później wynikło. Może on właśnie wtedy najwięcej się nauczył, może wtedy zobaczył tych, którzy naprawdę Polską kierują, cały ten mechanizm bezpieki czerpiący wzory i powiązany z ZSRR.

Te rozważania pchnęły mnie w stronę realizacji takiego właśnie filmu. Równocześnie miałem świadomość, że musi się on zaczynać w 1970 roku, bo właśnie wydarzenia Grudnia 70’ ukształtowały poglądy Lecha. Zobaczył wtedy, co to znaczy wyjść protestować na ulicę. Zwycięstwo w 1980 dokonało się  między innymi dlatego, że wszystkie strajki zamknęły się na terenie zakładów. W „Człowieku z nadziei” mieliśmy więc bohaterów z poprzedniego filmu, mieliśmy też prawdziwe sceny z wydarzeń.

– Nieprzewidywalna filmowa podróż zaczynająca się od „Człowieka z marmuru” i Nowej Huty przywiodła Pana do Gdańska, a dziejąca się tu historia zaowocowała filmowym tryptykiem. Dziś ta historia dokonuje zaskakującego zwrotu. Pomysł na jaki film może się rodzić w głowie reżysera?

– Każdy z tych trzech filmów powstawał w zupełnie innej sytuacji. Scenariusz „Człowieka z marmuru” czekał na realizację trzynaście lat, „ Człowiek z żelaza”  był niejako odpowiedzią na zamówienie i powstawał, kiedy opowiadana w nim historia po prostu się działa, „Człowiek z nadziei” narodził się z potrzeby ukazania prawdziwego Lecha Wałęsy w odpowiedzi na daleką od rzeczywistości, niesprawiedliwą ocenę jego roli w historii.

A dziś? Nie mógłbym zrobić filmu odnoszącego się do naszej rzeczywistości, kiedy polityka jest tak dalece obecna, że wszędzie, gdzie się odwrócisz  inwektywy, obelgi, nienawiść. Musimy najpierw się z tym rozprawić, a dopiero potem myśleć o filmach.

A co do Gdańska… Po tylu latach, tylu powrotach do tego miasta, zaczynając od przyjazdów za czasów ASP, przez te wszystkie spotkania z młodą gdańską widownią w „Żaku”, a jeszcze wcześniej teatralne, potem ze stoczniowcami, z historią, z polityką… Długie życie, długie życie, widocznie bez Gdańska nie da się żyć.

 

Pierwodruk: „30 Dni” nr 3/2016  

 

Grzegorz Fortunawww.gdansk.pl
Grzegorz Fortuna - najnowsze