PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Relacje mości Csombora

Relacje mości Csombora
Pierwszym punktem wielkiej wędrówki Mártona Csombora był luterański Gdańsk.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Urodził się w 1595 roku w małym mieście Szepsi w północnych Wę­grzech, które obecnie nazywa się Moldova i leży na Słowacji. Był kandydatem na luterańskiego pastora. Wyruszył z domu, aby pogłębić swą wiedzę i skonfrontować to, o czym czytał, z rzeczywistością. Nadbał­tycka metropolia była wówczas powszechne znana nie tylko ze względu na swoje bogac­two i powiązania handlowe, ale również dzięki miejscowemu Gimnazjum Akademic­kiemu, w którym kształciło się wielu obco­krajowców. Wśród nich sporą grupkę stanowili protestanccy poddani Habsburgów: Węgrzy, Czesi i Słowacy.

Nasz bohater był bardzo ubogi i w związku z tym oszczędny, podróżował zazwyczaj na piechotę od miasta do mia­sta. Tym sposobem przewędrował nie tyl­ko Polskę, ale również pół Europy. Wszę­dzie bacznie obserwował miejscowe oby­czaje, a jako człowiek religijny, gorszył się co chwila: „Jeśli idzie o obyczajność, to nie sądzę, żeby w Sodomie i Gomorze większa była swoboda niż w Krakowie. Gdzie spoj­rzysz, ujrzysz bez liku wszeteczności. Gdzie skierujesz kroki, w ślad za tobą su­nie poczet rozpustnic”.

Nazywał się Márton Csombor. W Gdańsku i Prusach Królewskich przebywał prawie dwa lata. Ciekawy opis miasta i krainy pozo­stawił na kartach swojej książki – „Europa Varietas”. Jego wpis figuruje na liście stu­dentów gdańskiej uczelni pod rokiem 1616.

Po lewej: strona tytułowa pierwszego wydania „Europa Varietas”; po prawej: Lista uczniów gimnazjum gdańskiego, Csombor wymieniony jako siódmy od góry
Po lewej: strona tytułowa pierwszego wydania „Europa Varietas”; po prawej: Lista uczniów gimnazjum gdańskiego, Csombor wymieniony jako siódmy od góry
Fot. Zbiory Kolegium w Sárospatak; Fot. Zbiory BG PAN

 

W drodze na północ

Wyruszył w drogę na początku 1616 roku, wędrował w towarzystwie kolegi, który tak jak i on zamierzał rozszerzyć swoją znajo­mość świata. Pierwszy etap ich podróży był dość przykry. Padał deszcz, z nosem na kwintę dotarli do pogranicznego miasteczka – Lipnicy Murowanej. Tam zrozumieli, że w ościennym kraju rozmokłe drogi nie są je­dynym niebezpieczeństwem, jakie czyha na wędrowca. W karczmie podróżnicy znaleźli się nagle „między ziemskimi syrenami”, które na początku zabawiały ich śpiewem, ale potem coraz wyraźniej zaczęły zagrażać ich cnocie. Przestraszeni Węgrzy, udając nadzwyczajne zmęczenie, oddalili się na spoczynek i szczęśliwie... ocaleli.

Dalsza droga wiodła przez Tarnów, San­domierz do Warszawy. Tam zdecydowali się wejść na pokład statku wiślanego, „ale, że woda była bardzo mała”, podróż odbywała się nadzwyczaj powoli i była dość męcząca, od mielizny do mielizny. Podczas dalszej wę­drówki młodzieńcy często „doznawali gło­du” i przy wtórze głośno grających kiszek maszerowali w kierunku Prus.

Jednak trud się opłacił, bo gdy wreszcie tu dotarli, poczuli się jak u siebie. Ten kraj bardzo im się podobał: „tak prześliczna i szczęśliwa jest ta ziemia, że gdyby człowieka z nieba zrzucili, nigdzie by nie znalazł lep­szej niż w Prusach”. Wedle opinii Mártona była tak „owocodajna” i obficie nawodniona, że próżno by drugiej takiej szukać pod słoń­cem. Z przekonaniem twierdził, że w miej­scowych lasach żyją nie tylko jelenie i żubry, ale również dzikie osły i konie, z których mięsa krajowcy, lud bogaty, wesoły, żywy i dużo jedzący, przyrządzali niezwykle smaczną potrawę.

W Toruniu przybysza zachwyciło miej­scowe gimnazjum, na którym studiowało wielu jego krajan, a także panująca w mie­ście tolerancja między kalwinami i luteranami. Pochodził z kraju, gdzie co pewien czas wybuchały inspirowane przez katolicki dwór Habsburgów rozruchy i prześladowa­nia, więc taki obraz był dla niego iście sielankowy. Csombor odwiedził kościół św. Ja­na, spędził kilka chwil przed epitafium i wizerunkiem „sławnego astronoma” Mi­kołaja Kopernika, a po kilku dniach, w towarzystwie przyjaciela, wyruszył w kierunku na Chełmno (Kulm). W drodze dopadł ich głód, który był tak dotkliwy, że młodzieńcy czuli jak „grzbiet przylepia się im do brzu­cha”. Pocieszali się wzajemnie, cytując łaciń­skie sentencje. Ten „martwy” język ciągle jeszcze był popularny i dzięki niemu bez trudności porozumiewali się w podróży.

Szli na północ, więc ich trasa wiodła przez Grudziądz i Tczew. Spotykali nowych ludzi i zaskakiwały ich nowe przygody. Aż dotarli nad Bałtyk.

 

Metropolia

Csombor nazwał Gdańsk „gospodarzem całego tego kraju”. Uważał, że jego sława brała się nie tyle z piękna znajdujących się tu budowli, co z bogactwa i tempa rozwoju, które zrobiło na przybyszu ogromne wraże­nie. Miasto było wówczas najludniejsze w Rzeczpospolitej, było potężnym handlo­wym emporium, targiem, spichlerzem, stocznią, portem, życie tętniło tu ze zdwojo­ną siłą. Węgier był przybyszem z krainy, gdzie hodowano wiele bydła, więc przyglą­dał się tysiącom sztuk rogacizny zapędza­nym w mury miasta.

Szybko zrozumiał z czego bierze się tutej­sze bogactwo. Zanotował w dzienniku: „mia­sto wzmacniają oraz zdobią trzy ładne rze­ki”. O pierwszej z nich, Wiśle, napisał: „gdy­by przypadkiem wyschła, wszystko tutaj musiałoby ulec nędzy lub zginąć”. Wedle je­go najgłębszego przekonania Gdańsk był tak ogromny i ludny, że gdyby nie tysiące wypełnionych zbożem szkut, które codzien­nie dopływały do miasta „nie starczyłoby pożywienia dla jego mieszkańców w całych Prusach”. Także druga, „daleko mniej po­kaźna” Motława odgrywała ważną rolę. Wę­gier z radością przytoczył aż trzy powody jej nadzwyczajnej użyteczności dla gdańszczan: po pierwsze – statkom płynącym od Wisły i od morza służy za drogę aż do bram miejskich, po drugie – od wschodu otacza miasto głęboką na pięć, a nawet sześć sążni fosą, po trzecie – w czasie oblężenia dodaje odwagi mieszkańcom, gdyż zatamowana może się rozlać na okoliczne łąki.

Trzecia rzeka, Radunia, zdążająca do Gdańska od zachodu, stanowiła dla niego kolejny fenomen, od momentu, gdy dowiedział się, jak wielu rzemieślników, między innymi farbiarzy, funkcjonuje dzięki jej by­stremu nurtowi. Zachwyt wzbudził zwłaszcza młyn-gigant, który do dziś stoi przy ko­ściele św. Katarzyny, a swego czasu był naj­większym zakładem przemysłowym Euro­py. Ubogi kandydat na pastora zanotował, że król polski ma z jego pracy dukata co go­dzinę, a więc – tu pomnożył sobie na kolanie – 8760 dukatów na rok (od 1568 roku młyn pracował całą dobę).

Węgier był naprawdę bystrym obserwa­torem, a ponieważ interesowało go dosłownie wszystko, pozostawił po sobie opis mia­sta nie tylko w miarę rzetelny, ale też malowniczy. Kiedy przestał przyglądać się rze­kom, jego wzrok spoczął na fortyfikacjach. Choć ceglany średniowieczny mur otaczają­cy oba miasta – Stare i Główne – był niski, pojedynczy i właściwie do niczego już nie­przydatny, to nowe wały otaczające Gdańsk od zachodu i północy zrobiły na nim ogrom­ne wrażenie. Były bardzo wysokie, po pro­stu imponujące, po ich szczycie mogły przejechać cztery wozy ustawione jeden przy drugim. W sklepionych podziemnych kazamatach ukrywano rozmaite narzędzia służą­ce do utrzymania fortyfikacji w dobrym sta­nie, a także sprzęty wojenne. Ziemne szań­ce uzupełniała fosa, jak jednak zanotował – „ani szeroka ani głęboka”. To „w tych forty­fikacjach i w Bogu” gdańszczanie pokładali całą swoją nadzieję.

Csombor dokładnie opisał prowadzącą do miasta od zachodu „zręcznie i bardzo mister­nie rzeźbioną z kamienia potężną bramę” Wyżynną. Sporo uwagi poświecił znajdują­cym się na jej frontonie herbom Gdańska, Polski i... Królewca. Tu popełnił błąd – „orzeł trzymany przez jednorożców” był bowiem herbem Prus Królewskich. W relacji uwzględnił Katownię, podzieloną na wiele cel według stopnia i rodzaju przestępstw. Zabu­dowania te nazywa „wysoką bramą”, od znaj­dującej się obok nich ogromnej wieży, zwanej „Stock” – to jest „kij” bądź „laska”. Csombor sądził, że miano to przylgnęło do budowli, po­nieważ na jednej z jej ścian znajdował się pręgierz, przy którym poddawano publicznej chłoście „osoby nieczyste i łotrów”.

W dzienniku odnotował też inne bramy. Za najbardziej urodziwą uznał Bramę Zieloną. Pod jej filarami znajdowały się najroz­maitsze wzorce miar i wag „do ważenia towarów sprowadzanych morzem”. Tędy wy­chodziło się na długi, drewniany pomost ota­czający port wewnętrzny. Węgier zapisał, że w miejscu tym gromadziło się zazwyczaj tak wiele statków, stojących jeden przy drugim, że przez plątaninę lin trudno było dostrzec nabrzeże po drugiej stronie rzeki. Studenci odwiedzali to miejsce bardzo chętnie. Moż­na było przyjrzeć się portowemu życiu, okrętom, załogom, ale również sprowadza­nym do Gdańska, niejednokrotnie z bardzo odległych „murzyńskich” krajów, towarom. Na przykład strusim jajom, tak dużym, że „w jednym zmieściłoby się pół kwarty wo­dy” albo żywej śwince morskiej podobnej do susła i dużej jak jednoroczny warchlak (prawdopodobnie chodzi tu o południowo­amerykańskie pekari).

Na tym moście, 6 kwietnia 1617 roku Márton dostrzegł sprzedawany na straganie „po złotemu i dziesięć denarów” niedojrzały owoc młodego drzewka kłokoczka (nux vomiea), „wielkością nie przechodzący kciuka”. Na próżno starał się dowiedzieć, do czego wykorzystuje się ten owoc, a był tego bardzo ciekaw, ponieważ w jego ojczyźnie drzewo to uznawano powszechnie za absolutnie bezu­żyteczne. Zanotował więc ze zdziwieniem: „Na Węgrzech musieliby nim leczyć, żeby go na polach zabrakło”. Idąc dalej pomostem można było nabyć śledzie i inne ryby, ze stat­ków wynoszono różne gatunki zboża.

Węgier rozrysował sobie w głowie plan miasta i dzięki temu wiedział, że Motława roz­dziela się na dwa ramiona, otaczając nimi wy­spę, na której stoją potężne spichlerze pełne żywności i towarów. Na górnych piętrach tych potężnych budowli, jak najdalej od wody i wilgoci, urządzano składy wosku, smoły i „rżniętego” drzewa budulcowego, które Hiszpanie, Anglicy i Francuzi „nabywają po dobrych cenach”. Tutaj też znajdowały się magazyny ałunu, który gdańszczanie kupo­wali za grosze od Polaków, aby sprzedać dro­go „obcym farbiarzom sukna”. Wyspa Spi­chrzów stanowiła swoiste miasto w mieście, była gigantyczną spiżarnią i magazynem, zajmowała przestrzeń, tak dużą że – Márton był tego absolutnie pewien – zmieściłoby się tam całe jego rodzinne Szepsi. Dowiedział się, że Gdańsk posiadał kiedyś piękny zamek – na Węgrzech zamki lub pałace były i są ozdobą wielu miast i miasteczek – więc pewnego dnia poszedł oglądać jego liche resztki „gdzieś na krańcach miasta”, w pobliżu cegielni, między browarem a suszarnią. Można przypuszczać, że był nieco rozczarowany.

 

Studenckie życie

Gdańskie Gimnazjum Akademickie, w którym Márton Szepsi Csombor rozpo­czął naukę w 1616 roku, powstało w połowie XVI stulecia dzięki zabiegom dwóch światłych przedstawicieli gdańskiego patrycjatu – burmistrza Konstantego Ferbera i rajcy Augustyna Wildnera. Swoją siedzibę znalazło w zaadaptowanych na ten cel zabu­dowaniach pofranciszkańskiego klasztoru na Starym Przedmieściu. Zaszczytną funk­cję rektora szkoły sprawował zwyczajowo profesor teologii, będący jednocześnie pa­storem w pobliskim kościele Św. Trójcy. W tym czasie był nim uczony Jakub Fabricius, jeden z głównych propagatorów kalwinizmu i odnowiciel sławy gimnazjum, który ściągnął do uczelni wielu wybitnych wykładow­ców z kraju i zagranicy.

Student z Węgier pozostawił wierny opis uczelni. Mieściła się w „ślicznym” budynku dawnego „Szarego Klasztoru” i – wedle jego opinii – zajmowała przestrzeń równą tej, ja­ką obejmowały znane mu dobrze mury zam­ku w Tokaju. Do gustu przypadły mu cią­gnące się wokół obszernych dziedzińców za­cienione krużganki i sklepienia podobne do tych, jakie widział w ruinach klasztoru w Kassa (obecnie Koszyce). Na piętrze bu­dynku mieściło się sześćdziesiąt komnat, dawnych cel zakonnych, w których mieszkali uczniowie. Wielki napis nad oknem zapra­szał do milczenia – silentium. Drugą część dawnego klasztoru przekształcono w sale wykładowe i mieszkania dla profesorów.

Marton dość dobrze zapamiętał rozkład pomieszczeń, zanotował, że przy wejściu, po prawej stronie znajdowało się „auditorium philosophicum”, potem „oeconomia”, „gdzie jaśnie wielmożna i mądra rada” utrzymywa­ła z własnej kiesy trzydziestu dwóch uczniów i gdzie on – korzystając z jej dobro­ci – mieszkał przez trzy miesiące. Korytarz kończył się wielkim audytorium, w którym do niedawna wykładał „dobrej pamięci Keckerman”. Po jego śmierci do uczelnianej bi­blioteki włączono księgozbiór naukowca, cenne woluminy należycie obcięto, zszyto i oprawiono zanim oddano je w ręce studen­tów. Wśród ksiąg było pierwsze wydanie „De revolutionibus orbium celestium” Mi­kołaja Kopernika.

Obszerna sala wykładowa była ogrzewa­na średniowiecznym systemem hypokaustycznym, któremu Węgier przyglądał się z wielkim zainteresowaniem. Podobny, w którym ciepło „wchodzi dziurami zrobionymi w podłodze”, widział w Kassa, w kamienicy bogatej kupcowej, pani Melda. Tuż przed wejściem do audytorium, w którym – prócz wykładów – odbywały się też dysputy naukowe i obrony tez rozmaitych dysertacji, znajdowało się mieszkanie rektora. Wycho­dząc, napotkać można było pomieszczenia przeznaczone dla uczniów secundy, tertii, quarty oraz bibliotekę przepełnioną boga­tym zbiorem książek, wieloma astrolabiami, sferami i innymi przyrządami, służącymi do nauki. Znajdowały się tam również – Węgier chętnie notował takie ciekawostki – „stare tabliczki woskowe, jakich używali Rzymianie, póki nie poznali papieru”. Przy bibliote­ce było mieszkanie inspektora, a za nim „anatomicum audytorium”, które podczas pobytu Mártona znajdowało się w stanie ab­solutnego zaniedbania, czy to „z powodu le­nistwa profesorów czy słuchaczy”.

W Gdańsku działały też inne szkoły. Nie­które związane były z kościołami i od nich brały swoje nazwy. Inne skupiały się na na­uce języków: niemieckiego, polskiego, fran­cuskiego, były też szkoły tańca i szermierki. Autor dziennika nie był w stanie wymienić ich wszystkich: „Co do ich stosunków, oby­czajów i ustaw, nie sądzę, żeby je warto by­ło tutaj podawać”.

 

Chodząc po kościołach

W ówczesnym Gdańsku kandydat na pa­stora odnalazł aż dwanaście kościołów. Wymienił je skrupulatnie: Panny Maryi, gim­nazjalny (Św. Trójcy), św. Piotra i Pawła, Czarnego Klasztoru (św. Mikołaja), św. Ka­tarzyny, św. Elżbiety, św. Gertrudy, św. Bar­tłomieja, św. Jana, św. Jakuba, karmelitów (św. Józefa) i Św. Ducha. Najwięcej uwagi – co oczywiste – poświęcił Kościołowi Mariac­kiemu, którego „wielka, szeroka i wysoka wieża bez żadnych ozdób” skrywała w sobie wiele ogromnych dzwonów, w tym jeden „le­żący na kołach”. Z napisu w kruchcie odczy­tał, że świątynię założono w roku 1343, kie­dy rozpoczęto też budowę murów miejskich. Ogromne wnętrze kościoła podzielone było na wiele kaplic, wystawiono w nich pięćdzie­siąt ołtarzy.

O najsławniejszym, alabastrowym z ka­plicy św. Doroty mówiono, że został znaleziony na morzu i był dziełem anielskich dło­ni. Tkwiło w tej opowieści ziarenko wykoślawionej prawdy, gdyż ołtarz na początku XV wieku wykonano w Anglii (angielskie dłonie), a do Gdańska rzeczywiście dotarł drogą morską. Podobno burmistrz Bartłomiej Schachmann, znany w mieście z powodu swoich dalekich podróży i nie tyl­ko kolekcjonerskich pasji (bliska mu była również alchemia i magia), chciał odkupić ten ołtarz od miasta za niebagatelną kwotę ośmiu tysięcy florenów (w innych wersjach propozycja ta miała dotyczyć „Sądu Osta­tecznego” Hansa Memlinga, który jednak zawisł w kaplicy św. Doroty znacznie póź­niej). Miał zamiar umieścić „anielskie dzie­ło” w swoim zbiorze rozmaitości – exoticotamion. Potężną ołtarzową szafę – drewniane skrzydła – otwierano tylko trzy razy do ro­ku na główne święta. Obecnie można oglą­dać codziennie, niezwykły zabytek wrócił do Bazyliki Mariackiej w lipcu 1989 roku.

Márton wspomniał „lane ze srebra” figu­ry apostołów zdobiące główny ołtarz mi­strza Michała z Augsburga, które mieszcza­nie podczas wojny ze Stefanem Batorym ka­zali przetopić na monety. Herb tego króla z Siedmiogrodu – „Wilcze zęby” – umieszczony był na największych organach, jed­nych z czterech, jakie posiadała ta świąty­nia. Piszczałki były tak duże, że do niejednej mógłby się zmieścić człowiek. Kiedy docho­dziła z nich muzyka, wydawało się, że mury runą pod naporem potężnych dźwięków. Z drugim, znacznie starszym instrumentem, znajdującym się na prawo od wielkich orga­nów, wiązano intrygujące opowieści. Mówio­no, że niektóre piszczałki i trąby kiedyś od­lane były z czystego srebra, a dzięki temu miały niezwykle wysoki i czysty ton. Nieste­ty, pewien niezbyt utalentowany organista poczytywał to za skazę i bezskutecznie usi­łował je przestroić. Po kilku godzinach prób muzyk stracił cierpliwość i przeklął instru­ment słowami: Niech cię diabli wezmą, jeże­li nie chcesz mi służyć. Wypowiedział to w złą godzinę. Następnej nocy czereda dia­błów wtargnęła do świątyni i przystąpiła do niszczenia organów. Przy wtórze „kociej” muzyki wyniesiono do piekieł niemal wszystkie metalowe części instrumentu, aby tam przetopić je na kotły dla grzeszników, a w kościele pozostała pusta szafa organo­wa, straszący szkielet bez ciała i ducha.

Opowiadano, że z kościoła prowadziło podziemne przejście na dawny krzyżacki zamek. Węgier był skłonny w to uwierzyć. Na­pisał: „u nas, zwykła to rzecz jest, w zam­kach skryte drzwi napotkać. Kto nie wierzy, niech ogląda szkołę w Pataku” (Sárospatak, siedziba słynnego w całej Europie Kolegium Kalwińskiego).

Csombor odwiedzał też inne kościoły. W kościele gimnazjalnym (Św. Trójcy) podziwiał nagrobek z „wykutymi trzema gwiazda­mi i trzema różami” oraz napisem: „Bartolomaeo Keckernno”. Tu pochowano gdańskie­go filozofa i teologa – Bartłomieja Keckermana, profesora gimnazjum. Márton zaglą­dał też do znajdującego się w pobliżu innego kalwińskiego kościoła – pod wezwaniem św. Piotra i Pawła. Poszedł tam między innymi po to, aby obejrzeć kulę, którą – wedle bała­mutnej legendy – Batory rozkazał wystrze­lić do krzyża. Świętą Katarzynę na Starym Mieście określił jako „ładną”, znów spodoba­ły mu się organy, ołtarz wykuty z kosztowne­go kamienia oraz krzesła ozdobione cieka­wymi figurami. Za każdym razem zaznaczał do kogo należy zwiedzana przez niego świą­tynia, stąd wiemy, że „Katarzyna” i „Jan” należa­ły do „saskiego” wyznania, a w kościele św. Elżbiety przy murach miejskich chwali Bo­ga „helvetica confessio”. U „Jakuba” widział szczękę rybią długą na pięć łokci.

W luterańskim mieście stan posiadania katolików był w dalszym ciągu dość znaczny – należały do nich trzy klasztory i tyle samo kościołów. Główny zajmowali dominikanie nazywani czarnymi mnichami. Na plebani Kościoła Mariackiego osiedlili się jezuici. Z jednym z nich, „sławnym paterem” Crispinisem, Csombor odbywał długie i interesu­jące rozmowy. Napisał nawet, że wiele z nich skorzystał. Crispinis zachęcał Węgra, by od­wiedził Braniewo, gdzie od czasów Batorego miało swoją siedzibę prężnie rozwijające się Kolegium Jezuickie. W drugim kościele katolickim, który był częścią starego i popęka­nego klasztoru karmelitów, odnalazł organy „tak piękne, jakich prócz panny Maryi nie ma żaden inny kościół w mieście” oraz kon­went składający się z dwudziestu trzech bia­łych mnichów. W kościele św. Brygidy zoba­czył wielki stary ołtarz wart kilka tysięcy florenów, a także usłyszał modlitwę „Tibi Domine”, odśpiewaną cudnie przez chór dwudziestu czterech mniszek.

Z nieukrywaną satysfakcją odnotowywał wszelkie opowieści, które mogły w negatyw­nym świetle przedstawić katolików. Można przypuszczać, że Marton, rozkochany w re­ligijnych sporach i polemikach, wędrując po mieście specjalnie szukał „guza”, wkracza­jąc do świątyń papistów, gdzie znajdował po­wody do irytacji. Pewnego razu u Świętego Mikołaja ujrzał przybite „dwie rojące się od łgarstw tablice, prawiące o żywocie i śmier­ci Marcina Lutra, Kalwina, Ariusza oraz kilku innych, wszystkich jednakowo posądza­nych o kacerstwo”. Był oburzony, wdał się w dyskusję z zakonnikami, a wtedy jeden z nich (oczywiście opasły), „jeszcze krztynę, a byłby nas siłą przez ogrodzenie przerzu­cił”. Ze wzgardą skwitował tę przygodę: „żyją oni w zadziwiającym nieuctwie”.

 

W okolicy

Po zajęciach, sam lub w towarzystwie kompanionów, włóczył się po Gdańsku i okolicy. Najbardziej zbliżone do krajobrazu Wę­gier wydało mu się przedmieście zwane Dłu­gie Ogrody. Napisał, że kiedy rozmyślali o oj­czyźnie, tam właśnie zachodzili, gdzie „kilka chat strzechą pokrytych budziło w nas prze­platane żartami wspomnienia Węgier”. Odwiedził „Gardziel Morza”, czyli Wisłoujście, gdzie oglądał wyryte kryszta­łem na szkle latarnianej lampy imię księ­cia Gabora Batorego, pamiątkę po wyda­rzeniach związanych z oblężeniem twier­dzy w 1577 roku. Trafił także do Oliwy, gdzie odbywał się właśnie uroczysty po­grzeb niedawno zmarłego opata cyster­sów, Dawida Konarskiego, który – z pomo­cą przeora Adlera – doprowadził tutejszy konwent do największego rozkwitu gospodarczego. Márton zwiedził kościół i odnalazł w galerii dobroczyńców „otaczany wielką czcią” obraz króla Batorego.

Był w Braniewie i Fromborku, o którym napisał: „wysokie, z oddali widoczne capitolium tuż przy morskim brzegu jest położone. Podczas gdy mury miejskie są marne, to wzgórze z siedzibą kanoników – nie mam po­jęcia czego się lękają – otaczają grube fortyfi­kacje z wysokimi wieżami”. Tu zatrzymał się w gospodzie, która wydała mu się tak ogrom­na, że z powodzeniem zmieściłyby się w jej wnętrzu dwa kościoły. „Nigdy nie widziałem podobnej” – zanotował z rozbawieniem.

Przejazdem gościł w Elblągu. Miasto, „acz straszliwie błotem zaszargane, bowiem ziemie okoliczne mocno są podmokłe”, podobało mu się. Wrażenie robił układ ulic: „z trudem tylko znalazłoby się podobny” w Europie, „są proste jak strzelił”, dzięki czemu „jeśli staniesz pośrodku, ujrzysz wszystkie słynne baszty”. Zainteresowała go tutejsza liczna kolonia kupców z Wysp Brytyjskich, jej prawa oraz historia, a mu­siało ich być sporo, skoro nabrał przekonania, że „większość elblążan zna język angiel­ski”. Dużo uwagi poświęcił miejscowym „pięknym” szkołom, opisał ich przestronne dziedzińce, położenie przy brzegu rzeki oraz przywilej, dzięki któremu tutejsi żacy do­stawali darmową strawę w pobliskim domu dla pielgrzymów. Każdy z nich o określonej porze szedł tam, „z własnym naczyniem w garści”. Do serca przypadło mu tutejsze gimnazjum, w którym dość często gościli przybysze z Europy Środkowej. Na przeło­mie XVI-XVII wieku pobierało tam naukę 38 Węgrów i 11 Czechów.

 

Ullyses Pannonicus

Csombor z zainteresowaniem przyglądał się nowym miastom i ludziom, chętnie słuchał i wiele notował, jego opis odwiedzanych miejsc jest niezwykle osobisty i bardzo barwny. Odczuwał potrzebę uzupełniania opowieści anegdotami i ciekawostkami. Nie był krytyczny wobec źródeł, czerpał infor­macje skąd popadło. Odkrył też w sobie talent poety, albowiem pod wpływem jarmar­ku 1617 roku napisał poemat po łacinie.

Młody Węgier był na tyle roztropny, co szalony, na tyle skrupulatny, co nieuporządkowany. W jednym zapisie umieszczał uczo­ne rozprawy i wnikliwe spostrzeżenia oraz ciekawostki w rodzaju wspomnienia o Elż­biecie Simson, dziewczynie pozbawionej rąk i nóg, „która jednak nad podziw ludzki usta­mi pisze i haftuje”. Zarzucał gdańszczanom nadzwyczajne sknerstwo, które pozwalało im nakładać podatki na żebraków, ale kiedy tylko mógł korzystał z ich bezpłatnej gościnności.

Krytycznie przyglądał się tutejszym oby­czajom, twierdził, że w gdańskich przytułkach „przypominających zajazdy” bogaci już zawczasu wykupywali pokoje, aby zabezpieczyć się przeciwko wyrokom losu. Ze zgrozą pisał o zwyczajach związanych z An­drzejkami: kobiety, „zanim pokładą się do łóżek, gołe, tak jak wyszły z łona matek – to mi dopiero igraszki z szatanem – przed tymi łożami padają i błagają świętego Andrzeja specjalnymi modłami, aby przyszłego wska­zał męża”. Gdańskie kobiety wydawały mu się niezwykle wyemancypowane, nie tylko wybierały sobie mężów po trzydziestce, ale wymagały dla siebie szacunku większego niż mężczyźni.

Dziwiły go nadmorskie anomalie pogodo­we. W dzienniku zapisał: „Niezwyczajną w naszym kraju rzeczą jest deszcz w stycz­niu, lecz tu w czasie drogi złapała nas ulewa z wielkimi grzmotami i błyskawicami”.

Márton opuścił Gdańsk w 1618 roku. Okazało się, że był to pierwszy przystanek w jego wielkiej europejskiej podróży. Drogą morską dotarł do Kopenhagi, zwiedził Danię, był w Amsterdamie, potem w Anglii, Francji i krajach niemieckich. Wracał przez Polskę. Swoją wielką wyprawę zakończył w 1620 roku.

Został nauczycielem w szkole w Szepsi, a następnie w pobliskiem Telkibanyi. Ucząc młodzież, pilnie przygotowywał swoje notat­ki do wydania. Zaniósł je do drukarni w Kassa, najbliższym dużym mieście, by ujrzeć swoją „Europa Varietas”. Zmarł w 1622 ro­ku. Miał wtedy dwadzieścia siedem lat.

 

Waldemar Borzestowski

 

Wykorzystano:

„Ziemia. Tygodnik krajoznawczo-ilustrowany”, cykl artykułów „Z podróży Węgrów po Polsce”, Warszawa 1911;

Márton Csombor Szepsi „Europa Varietas”, Kolozsvár 1943;

Csombor Márton „Mártona Csombora podróż po Polsce”, przekład Jan Ślaski, Warszawa 1961.

 

Pierwodruk: „30 Dni” 4/ 2004