PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Na wybrzeżach Bałtyku – w Gdańsku

Na wybrzeżach Bałtyku – w Gdańsku
Reportaż Juliusza Hureta, francuskiego dziennikarza, opublikowany po polsku w tygodniu „Ziemia” w 1910 roku
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Jules Huret (1863-1915) był znakomitym francuskim dziennikarzem, określanym niekiedy mianem „ojca nowoczesnego reportażu”. W 1907 roku odbył on podróż po północnych Niemczech i odwiedził wtedy między innymi Gdańsk.

Relacja Hureta z tej podróży została opublikowana w formie książkowej w 1908 roku. Dwa lata później omówienie tej książki, a także tłumaczenie wybranych rozdziałów ukazały się na łamach tygodnika krajoznawczego ilustrowanego „Ziemia”.

Tłumaczenie reportażu Hureta, które zamieszczamy poniżej, pochodzi z 6 i 7 numeru (daty wydania 5 i 12 lutego) tygodnika „Ziemia” z 1910 roku. W tekście tym pisownia została dostosowana do obowiązujących dzisiaj zasad
Nawet nowo powstające budynki nawiązują bryłą do „katedr i fortec”

W interesującej pracy francuskiego pisarza, którą streszczaliśmy w „Ziemi” (,,W obozie nie­przyjaciół”) znajdują się rozdziały, poświęcone oko­licom czysto polskim lub z Polską ściśle związa­nym. Opuszczając powierzchowne i przez to nie­kiedy fałszywe wrażenia poznańskie, podajemy na­tomiast opisy, tyczące się Gdańska i Królewca w  dosłownym tłumaczeniu, z opuszczeniem jedynie – niewielkich zresztą – ustępów, zbyt specjalnie dla francuskiego czytelnika przeznaczonych. Przy trafnym i wiernym na ogół ujęciu rzeczy, zdarzają się w oryginale szczegóły, czasem nie dość dokła­dnie przedstawiające stan rzeczy, a niekiedy wręcz mylne.

                                                  Redakcja („Ziemi”)

Przybywszy w ładny letni wieczór do Gdań­ska, objechałem natychmiast miasto dorożką. Gdy­by nie elektryczność, można by myśleć, że się jest w mieście średniowiecznym. Takiego wrażenia rzeczy minionych nie ma się nawet w Norymber­dze. W wąskich ulicach pełno domów z attykami, uwieńczonymi posągami, i z fasadami, ściśniętymi do szerokości dwóch lub trzech okien na każdym piętrze. Ciężkie bramy, pod którymi prze­jeżdżamy, wraz ze wznoszącymi się obok blankowanymi wieżami, wyglądają po nocy bez mała gro­źnie. Za dnia wrażenie to ulega pewnej zmianie, a patrząc na wielkie i jasne okna wystawowe skle­pów, dostrzega się, że wiele z tych domów jest nowych. Ale dla zachowania harmonii w niektó­rych dzielnicach naśladuje się dawne budownictwo. Wczoraj budowane banki mają wygląd katedr lub twierdz, a nowo wystawiane gmachy szkolne są  bardzo pięknymi zamkami w stylu odrodzenia.

I dlatego miasto może być zaliczone do naj­ładniejszych miast w Niemczech, jak również do  najbardziej ciekawych dla miłośników dawnej sztu­ki i wspomnień dziejowych. Kolejno podległy rządom krzyżackim, później wolne miasto hanzeatyckie, przez trzy wieki pozostający w ręku polskim, oddany w 1793 r. Prusom, zajęty w 1807 r. przez Francuzów i ostatecznie przyznany królo­wi pruskiemu traktatem wiedeńskim w 1814 – Gdańsk zachował z tych zmiennych kolei losu niezliczone wspomnienia. Obecny dom generalnego konsulatu rosyjskiego zamieszkiwany był niegdyś przez Piotra Wielkiego, który przed wyjazdem do Haarlemu uczył się tu sztuki budowania okrętów. Jak na okrętowego cieślę piękny to dom! Poka­zują też mur, przez który skakał, ścigany przez żołdactwo i przebrany za majtka, król Stanisław Leszczyński, żeby się schronić na przysłaną mu  przez Fleurego, ministra, fregatę francuską. Od 1894 został Gdańsk miastem głównym Prus zachodnich [błąd autora, stało się to w 1878 roku] i to ustołecznienie było punktem wyjścia dla nowego rozwoju miasta. Powstały nowe dzielnice, przekraczające już granice dawnego miasta, o archite­kturze zharmonizowanej z budownictwem czasów ubiegłych, a wielkie budowle – banki, dworzec, rezydencje dygnitarzy, nowoczesne magazyny, wspaniałe wille – świadczą o rozkwicie nowej stolicy.

Ale przeszłość odczuwać można przede wszystkim w starej dzielnicy miasta, wzdłuż Długiej ulicy i Długiego Rynku, na wybrzeżach Motławy, w wąskich uliczkach, zapełnionych starymi domami. Tam stoi Artushof, dzisiaj giełda han­dlowa. Wielka, oparta na potężnych słupach sala, w której zbierają się kupcy i właściciele okrętów, upiększona jest ściennymi malowidłami i wystającymi tu i owdzie łbami jeleni o potężnych rogach, zbrojami, pikami i sztandarami. Od skle­pienia zwieszają się modele zbrojnych statków i fregat, a pięknie inkrustowane boazerie dopełniają  całości. W kącie wspaniały, wysoki kilka metrów piec kaflowy z postaciami sławnych tu niegdyś osobistości. To są rzeczy po prostu bez ceny. Nad jakimiś odrzwiami czyta się: „1807 r. o 4-ej rano 2 kwietnia uderzył tu granat francuski”.  Posąg Augusta III, tego samego, o którym mówiono: „Kiedy August pił, Polska była pijana”, przygląda się rzędom stołów z porozstawianymi na nich drewnianymi miseczkami, zawierającymi próbki ze zbo­żem, gdyż, jak cztery czy pięć wieków temu, i dzi­siaj Gdańsk oddaje się przeważnie tym samym transakcjom.

W Dworze Artusa posąg Augusta III (widoczny pośrodku) i wspaniały piec kaflowy (po prawej)

Przez czas długi był składem Polski dla han­dlu zbożem i drzewem, a były to czasy, kiedy wyższy od Hamburga i Bremy, rozbijał flotylle angielskie. Dziś znaczenie jego zmniejszyło się znacznie i nietrudno jest usłyszeć narzekania na system protekcyjny, utrudniający wstęp rosyjskiemu zbożu, czyli towarowi, którym handel był dawniej  bez mała monopolem Gdańska.

Wzdłuż Langgasse, najbardziej ożywionej uli­cy miasta – po której ćmy nocne nie mają prawa przechadzać się po zachodzie słońca – wysokie i wąskie kamienice rzeźbią na tle szarego nieba swoje attyki, ozdobione posągami i obeliskami, a w  głębi, ponad dachy, pnie się 80-metrowa iglica wieży ratusza, całego z czerwonych cegieł, zakoń­czona złoconym posągiem. Zwiedzanie ratusza poleca się szczególnie miłośnikom snycerszczyzny, którzy tam znaleźć mogą przepięknie rzeźbione plafony i ozdoby ścienne, oraz wspaniałe schody z XVII wieku. Z tyłu, równolegle do głównej ulicy, małe uliczki, Jopengasse, Frauengasse, z do­skonale zachowanym wyrazem. U stóp każdego domu mały, tarasowaty występ, na który wchodzi się po siedmio- albo ośmiostopniowych schodach. Wszystkie te uliczki kończą się na wybrzeżach Motławy.

Niegdyś, każdego dnia, po otrąbieniu  wieczornej godziny, zamykano je na noc bramami, nad którymi wznoszą się wieżyczki; bramy te ist­nieją do dziś dnia, lecz nie są już zamykane. Ciemne ich sylwetki rzucają posępny cień na rze­kę, której przeciwległy brzeg zabudowany jest wielkimi spichrzami dawnych magnatów polskich (?). Wysokie na 5 lub 6 pięter, podziurawione aż pod same spiczaste dachy małymi, regularnymi otwo­rami, które są oknami, ale które wyglądają, jak otwarte oczy bez powiek, sterczą one pod rząd, czerniąc się łamanym od góry profilem i przybie­rając zwłaszcza pod wieczór jakiś fantastyczny ze­wnętrznie wygląd. Dawniej cała ta dzielnica za­jęta była przez Polaków, których nazwiska pozo­stały na ścianach domów. Znaczna ich część wsiąkła w niemczyznę, za wyjątkiem jakichś 10 do 12 tysięcy rodzin opornych (?), prawie bez wyjąt­ku żarliwych katolików. Tuż obok kościoła N. M. Panny mieści się w wąskiej uliczce kaplica daw­nych królów polskich. W niedzielę tłum, zbyt licznie zgromadzony, wylewa się na zewnątrz i klę­czy na ulicy, a śpiewy polskie łączą się z niemiec­kimi, które rozbrzmiewają w sąsiedniej Marienkirche, wspaniałej ceglanej budowli, dominującej nad  miastem swoją wielką wieżą i tuzinem pomniej­szych wieżyczek.

Okupacja francuska pozostawiła tu ślady stra­szliwe. Do dziś dnia niezapomniane są bomby marszałka Lefebvre i jego kontrybucje wojenne. W renesansowym klejnociku, arsenale, pokazują 36 granatów francuskich, które do trzech czwartych tkwią w murze fasady; inne znaleźć można na Jopengasse, jeszcze inne w Artushofie – wszystkie przechowywane z czcią religijną. Stąd może pły­nie zrozumiała do pewnego stopnia niechęć do Francji, niechęć mocniejsza, niż w innych czę­ściach Niemiec. Przed okupacją francuską miasto było w stanie kwitnącym; podbój zniszczył je do­szczętnie. Indemnizacja wojenna, nie wiem już ile milionów wynosząca, ciążyła mieszkańcom mia­sta blisko sto lat i jeszcze przed niewieloma laty finanse miejskie odczuwały jej skutki! Toteż przed bardzo niedawnym czasem podczas święta strzeleckiego, które trwało przez miesiąc, młodzi ludzie z wielokrotnym nawrotem odtwarzali wojnę między Francją i Niemcami. Powtarzano epizody z wojny 1870 r., w których naturalnie Francuzi bywali stale bijani.

Jedyną, choć kosztowną, pamiątką po naszym pobycie tutaj zostało piękne miejsce spacerowe, 2400 metrów długa aleja, Grosse Allee, któ­rą wytknął zdaje się w 1808 r. generał Rapp, obsa­dzając ją po bokach wspaniałymi już dzisiaj wią­zami. Droga ta prowadzi do sąsiedniego przed­mieścia Langfuhr, prawdziwego miasta o 56000  mieszkańców, zupełnie nowego i doskonale poło­żonego u stóp obszernych lasów. Wspaniałe, okry­te zielenią, wille zamieszkane są przez gdańskich milionerów, handlarzy cukrem, drzewem lub zbo­żem, samych tajnych albo handlowych radców.  Skromniejsze lecz miłe domki ciągną się wzdłuż ulic, wysadzonych akacjami i zamkniętych przez las, doskonale wytknięty i pełen wyciętych umyślnie dla spacerującej publiczności widoków na Wisłę i na Bałtyk.

Będąc w Gdańsku, powinno się pojechać stat­kiem dla obejrzenia wielkich tratew, nadpływają­cych z Królestwa Polskiego i Galicji, jak również dla podziwiania pięknych robót regulacyjnych, dzię­ki którym udało się Prusakom opanować wybryki  rzeki i sprostować jej nieco chwiejny bieg.

Wisła nie przepływa pod samym Gdańskiem. Ażeby się dostać na nią, wsiada się w samym środku miasta, na wybrzeżach jej dopływu Motławy, na statek, pełen koszyków i baryłek, pokrytych srebrzystą łuską, i zapasów jarzyn i owoców, które żony rybaków nabyły na targu w zamian za swoje ryby. I niebawem wjeżdża się na wody wiel­kiej rzeki, szerokiej w tym miejscu jak Elba.

Pod zupełnie niskimi brzegami ciągną się, jak szeroki chodnik wzdłuż biegu wody, tratwy. Na wpół obrobione pnie, każdy zaopatrzony numerem i datą urodzin, należą do znajdujących się na wy­brzeżu tartaków parowych.

Od czasu do czasu statek zatrzymuje się przed pełnym prostoty pomostem, na który wysiadają kobiety z koszykami, noszonymi jak wiadra na nosidłach.

Niskie ze smołowcowanego drzewa domki, po­kryte czerwoną dachówką, z wąskimi okwieconymi okienkami o zielonych okiennicach, otoczone rybackimi sieciami, które się kołyszą na wietrze, tworzą małe wioseczki, dość odległe jedna od dru­giej. Cisza, zupełne prawie odludzie, ciemna woda i nad nią płaskie, sztucznie wzniesione, kamieniem lub cegłą obmurowane brzegi, nadają krajobrazowi, pomimo czystego dziś nieba, jakiś posępny ton, o istotnie północnej melancholii.

Teraz jesteśmy już sami na statku. Z dala, na ruchomych drewnianych chodnikach, które się nie­omal zlewają z sąsiednimi łąkami, jasnowłosi męż­czyźni i kobiety o smutnych twarzach, w białych chustkach na głowie, w krótkich spódnicach i w bu­tach, łowią wielkimi bosakami nieposłuszne, umy­kające z wodą pniaki. Mijamy właśnie tratwę, idą­cą z Galicji, 300-350 metrów długą, 10-12 me­trów szeroką; za nią inna, jeszcze dłuższa, wykre­śla na powierzchni tej smutnej wody swój kręty bieg. Pośrodku wznosi się mały, przykryty gałę­ziami szałasik, przed którym siedzi człowiek ubra­ny w bluzę z pasem, okrągły kapelusik i buty. W takich to pierwotnych schroniskach mieszkają  całymi miesiącami ludzie, prowadzący tratwy, a niekiedy i ich rodziny. Są to „flisacy”, przeważnie polscy lub galicyjscy wy­robnicy, wynajmowani przez wielkich handlarzy drzewem. Zadanie ich polega na kiero­waniu tratwą z pomocą bosaków i zapobieganiu, aby nie tłukła się o brzegi albo o statki, spotkane w drodze. Zapłata, łącznie z życiem, wynosi 50-60 franków za podróż, która trwa 4-8 mie­sięcy przy warunkach sprzy­jających, a 10-12 przy złych. W tym, zaopatrzonym w gliniany piec szałasie, flisak żyje życiem nieco dzikiem, karmiąc się kartoflami i wędzonymi rybami, które zakrapia dość chętnie wódką.

Całe lasy przepływają w ten sposób przed oczyma mieszkańca wybrzeży, milion drzew, sie­demset tysięcy czerwonych sosen, powalonych i powiązanych, jak ofiary. I mimo woli, prawem na­turalnego odruchu, wznosi się w myśli te obdarte  i rozczłonkowane pnie ku niebu, pokrywa je się korą, gałęziami i liśćmi, odtwarza się obraz lasu, jaki niegdyś tworzyły. Krążył żywo sok w kona­rach pełnych ptactwa, skrzypiały sosny, wzdycha­ły we mgłach bagniska olchy, śpiewały pieśń wiel­ką dęby w odwiecznej puszczy. Jesienią spadały liście, potem w zimie gałęzie gięły się pod cięża­rem śniegu, na wiosnę pąki, pełne smolnego soku, pękały, i znowu życie stawało się pięknym. Ale pewnego dnia przyszli drwale i zabrzmiał hukiem tysięcy bijących o omszałe pnie ciosów las, od których uciekły daleko przerażone ptactwo i zwie­rzyna, i zwaliły się ciężkie drzewa, miażdżąc całe zastępy owadów, poczwarek i jajek, niszcząc życie, czepiające się pasożytniczo olbrzyma. Później, jak zwierzę w rzeźni, rozczłonkowano je, obcięto i oskrobano gałęzie, i niebawem na miejscu dawnych  nieprzejrzanych puszcz rozciągały się pustki, zasia­ne karczowiskami i zaroślami.

I oto płyną martwe, obdarte ze skóry lasy pol­skie. Posępna Wisła niesie całymi miesiącami te trupy, które już straciły swoje bujne, wspaniałe warkocze. Na zanurzonych do połowy pniach wy­rasta gdzieniegdzie trawa, której nasiona wiatr nawiał.

Wyraża się to w cyfrze  450 000 metrów sześciennych drzewa o wartości około 48  milionów franków; z drzewa tego będą podkłady dla szyn, części statków, skrzynie, za­pałki, materiał ciesielski. Pięćdziesiąt domów handlo­wych, nie licząc jakichś trzydziestu pośredników i komisjonerów, żyje z tych bo­gactw w Gdańsku.

Zniknęły już wioski; z każdej strony wznoszą się jedynie pochyłości tam, poza  którymi ciągną się niegdyś błotniste łąki, które dawniej Wisła zalewała dwa razy do roku, raz w marcu podczas puszczania lodów, potem drugi raz w końcu czerwca, kiedy tajały śniegi w Karpatach. Osiem metrów głęboka podczas powodzi rzeka, opadała po długich suszach do 40 centymetrów. Niemcy podjęli się regulacji przez mocne obwarowanie nurtu, zapobiegając w ten sposób nie tylko wylewom, ale i zmianom koryta, które niejednokrotnie zmieniało swe ujście do Bałtyku. Po dokonaniu tych ro­bót ziemie, pozostawiane dawniej czaplom, kur­kom wodnym i kszykom, stały się łąkami, bujnymi dzięki ptasim odpadkom i teraz pasą się na nich  piękne stada białych i czarnych krów, gęsi i kozy, doglądane przez małych chłopaczków; sadzona ze wszystkich stron sosna, gdzieniegdzie uprawna ro­la schodzą do samej wody. Niekiedy monotonność pejzażu przerwie sylwetka wiatraka, nie zmniejsza­jąc tym zresztą płaskości tego widoku bez wdzięku.

Przejeżdżamy koło szpitalika, gdzie od czasu ostatniej cholery przebywa stale lekarz, poddający  oględzinom, a w razie potrzeby i kwarantannie, przepływających flisaków. Doskonale urządzone ślu­zy zagradzają nam drogę na chwilę. Po kilku mi­nutach statek przystaje w Niekelwalde, ostatniej stacji przed ujściem Wisły. O dwieście metrów dalej pienisty wał zdaje się zamykać rzekę; dalej już statek nie idzie.

Wchodzimy do Rudolfa Ramsa, jednego z osta­tnich świadków katastrofy 1840 roku, kiedy Wisła przez prostą fantazję umyśliła sobie zmienić ko­ryto i zmiotła całą wioszczynę. W sadku, w któ­rym zbiera się w niedzielę okoliczna młodzież, po­dają nam w cieniu jabłoni jakieś pączki, żytni chleb z anyżkiem i mleko; potem tuż za jego domkiem siadamy w szczerym polu do pociążku, którego sapiąca i dychawiczna lokomotywa docią­ga nas jakoś do Gdańska przez pełne mgły łąki.

***

Gdańsk, którego obroty dosięgają dziś zale­dwie półtora miliona ton, był niegdyś pierwszym wśród portów Hanzy; co prawda w Lubece słysza­łem to samo o Lubece, toż samo w Hamburgu, w Bremie... Jakem to już niejednokrotnie zauwa­żył, patriotyzmem lokalnym przepełnione są całe Niemcy. Dziś Gdańsk prześcignięty jest przez wszystkich swych dawnych współzawodników, na­wet przez Szczecin. Przede wszystkim dlatego, że skutkiem nowych taryf celnych, które prawie nie dopuszczają obcego ziarna do Niemiec, zboże, któ­re dawniej przybywało z Polski i rozdzielane by­wało do tysięcy miejsc, dziś pozostaje i zużytko­wane jest na miejscu, albo wychodzi przez rosyj­skie porty w Rydze i Lipawie do innych krajów. Pozostaje spirytus, mydło, cukier, wywożone do Anglii, do Holandii i do krajów skandynawskich, a przede wszystkim pozostaje drzewo, które jest rdzeniem obrotów gdańskich. Ale nawet i ten prze­mysł miewa swoje kryzysy: niemieckie drogi że­lazne zamiast podkładów dębowych żądają sosno­wych, Anglicy zmieniają rozmiary swoich, Francja kupuje w Ameryce, Belgia licho płaci. Rozpoczy­na się moment przełomowy.

Aż do tego miejsca węgiel angielski konkuruje ze śląskim. Dzięki stawkom przewozowym port gdański odbiera go i wysyła do wnętrza kraju w ilości 300 tysięcy ton. Towarzystwo Lloyda zamawia w warsztatach gdańskich swoje promy parowe, państwo – pancerniki, przemysł prywatny – żurawie, pływające cysterny, łodzie samocho­dowe.

Na Motławę wpływają statki o pojemności 800 ton; w Neufahrwasser zatrzymują się okrę­ty o 4000 ton, a w zatoce – 12 000 tonowe. Ale na 3200 okrętów, które wchodzą do portu, jest około 2300 niemieckich, 300 angielskich, 250 duń­skich, 200 norweskich, 120 holenderskich, 30 ro­syjskich, 2 albo 3 belgijskie, 2 hiszpańskie i ani jednego francuskiego. Od 1900 r. bandery naszej Gdańsk nawet nie widział.

 

Juliusz Huret

Tłum. St. Th.