PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Tułacz z toną ksiąg

Tułacz z toną ksiąg
Biblioteka Gdańska Polskiej Akademii Nauk przy ulicy Wałowej jest kontynuacją Biblioteki Miejskiej, działającej tu w latach 1946-1954. Imponujący księgozbiór odziedziczyła w dużej mierze po Danziger Stadtbibiiothek, istniejącej w tym samym budynku do 1945 roku. Do 1821 roku książnica nosiła łacińską nazwę Bibliotheca Senatus Gedanensis. Utworzono ją w 1596 roku na potrzeby profesorów i studentów Gimnazjum Akademickiego założonego w 1580 roku w przestronnych wnętrzach dawnego klasztoru franciszkanów przy dzisiejszej ulicy Toruńskiej.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Biblioteka Gimnazjum Akademickiego, fragment ryciny z XVII wieku
Biblioteka Gimnazjum Akademickiego, fragment ryciny z XVII wieku
Zbiory BG PAN

Zasoby biblioteki obejmowały już w dniu otwarcia około tysiąca wolumi­nów. Były to w większości dzieła o wy­raźnie protestanckiej proweniencji, wytło­czone w drukarniach Bazylei, Norymbergii, Lyonu, Krakowa oraz innych miast rozrzu­conych po całej Europie. Kto i kiedy zdążył tyle ksiąg nagromadzić? Nie ujmując nicze­go gdańszczanom, potrafiącym wszak ów księgozbiór docenić i odpowiednio uhonorować, nie oni tego dokonali. Uczynił to pod­czas licznych europejskich wędrówek pewien nietuzinkowy markiz przybyły tutaj z Orii, leżącej w mało komu znanej Apulii – z samego obcasa „włoskiego buta”.

Szlachetny fundator przesławnej Biblio­teki Gdańskiej to Jan Bernard Bonifacio d'Oria (1517-1597). Postać bez wątpienia charakterystyczna dla epoki renesansu, kiedy na drogi Europy wyległa cała rzesza obieżyświatów, już nie średniowiecznych błędnych rycerzy, będących zazwyczaj analfabetami, szukającymi przygód i sła­wy, ale wykształconych niespokojnych du­chów, poszukiwaczy prawdy, wertujących księgi oraz toczących nieskończone dysku­sje. Porzucali domy i uprawiane zawody –czy uciekając przed prześladowaniami ze strony nietolerancyjnego otoczenia, czy powodowani wewnętrznym przymusem „rzucenia wszystkiego” i pójścia „za głosem”. Nazywano ich włóczęgami reforma­cji.

Należał do nich Jan Bernard Bonifacio d'Oria. Markiz Bonifacio, przeciwnie do większości reformacyjnych włóczęgów, nie tylko upajał się swobodną dyskusją w gro­nie podobnych mu wolnomyślicieli czy stu­diowaniem ksiąg. On księgi skupował i gromadził. Nazywał je najczulej – „dzieć­mi”. Wszędzie je woził w specjalnych kontenerach (Bücherfässer) na wynajmowa­nych wozach. Zachowały się zapiski sumu­jące niemałe koszty bibliofilskiej pasji markiza. Łączny koszt przewozu trzech osób i bagażu, ważącego około 1200 kilo­gramów, z Norymbergi do Bazylei mieścił się w cenie około 120 guldenów – tyle ów­cześnie zarabiał w ciągu roku profesor na fakultecie artystycznym Uniwersytetu Bazylejskiego. Księgozbiór markiza nazywa­no Biblioteką Doriańską – Bibliotheca Doriana. Mógł swoje włóczęgostwo osładzać taką pasją, bo był bogatym arystokratą. Przez długi czas szerokim gestem rozta­czał mecenat nad biedniejszymi braćmi w tułactwie.

 

Epoka kontrastów

Renesans to po spokojnym średniowie­czu epoka burzliwa, odsłaniająca na nie znaną dotąd skalę szczyty mądrości, ale też i bezdenną głupotę człowieka. To czas głoszenia najwznioślejszych definicji wol­ności, tolerancji i odnowy moralnej (reformacji), a zarazem lata inkwizycji, stosów i demoralizujących wojen religijnych. To również epoka naznaczona wspaniałymi, ale i niebezpiecznymi skutkami rewolucyj­nego odkrycia Gutenberga, umożliwiające­go prędkie upowszechnianie wszelkich idei za pomocą druku. Właśnie Gutenberga – dla jego fenomenalnego odkrycia – cenił prawie na równi z Erazmem z Rotterdamu, Lu­trem czy Melanchtonem.

 

Zwichnięta kariera

Ojciec Jana Bernarda był człowiekiem porywczym, ale też świetnym organizato­rem. Pełnił dziedziczny urząd justycjariusza Uniwersytetu Neapolitańskiego, a by­ła to godność pierwsza po rektorze. W 1500 roku otrzymał od cesarza tytuł mar­kiza z nadaniem posiadłości Oria, porów­nywalnej wielkością i dochodowością z latyfundiami sarmackich magnatów z daw­nych ziem wschodnich Rzeczypospolitej. W neapolitańskim pałacu Bonifaciów przy Portanova 15, czy w ich zamczysku w Orii bywali częstymi gośćmi najświatlejsi ucze­ni i inne nieprzeciętne osobistości, z którymi Jan Bernard pewno nie raz rozmawiał, może nawet próbował dyskusji.

Wiadomo, że był uczniem zdolnego latynisty neapolitańskiego, księdza Kwintusa Mariusza Corrado, od którego otrzymał staranne, nowoczesne wykształcenie, oraz że w la­tach wczesnej młodości podróżował jakiś czas po Hiszpanii, Francji i Włoszech, gdzie uzupełniał wykształcenie. W doku­mentach Uniwersytetu Neapolitańskiego nie występuje jednak jako student. Kiedy miał dziewiętnaście lat, ojciec zmarł i Jan Bernard stał się dziedzicem pałacu w Ne­apolu oraz feudum w Apulii z ponad dziesięcioma tysiącami poddanych. Przejął również dziedziczne urzędy oraz dochody z ceł. Gdyby interesowała go dyplomacja i ekonomia... Od najwcześniejszych lat interesowały go księgi, dyskusje filozoficzne, próbował twórczości literackiej.

W 1540 roku szeroko otwierającą się ka­rierę Bonifacia dodatkowo „zwichnęło” spotkanie z niejakim Juanem de Valdesem, „niebezpiecznym” propagatorem nowin religijnych. Dzięki tym spotkaniom trafił markiz na „zaszczytne” pierwsze miejsce listy sporządzonej przez szpiegujących te „schadzki” jezuitów, mających znaczny udział w zwalczaniu „nowinek Lutra i in­nych herezjarchów”. Wtedy właśnie d'Oria na dobre zasmakował w lekturze Pisma Świętego i mistyce, łyknął też bakcyla reformacji. Czytanie i gromadzenie ksiąg stało się jego pasją. Nie stronił od zakupu druków, znajdujących się na indeksie Świętego Oficjum. Interesował się nauką Marcina Lutra i Filipa Melanchtona. Pstrzył te swoje nabytki rozmaitymi notatkami, uwagami oraz sobie tylko zrozu­miałymi znaczkami, skreślanymi na wol­nych od druku marginesach.

Nie posiadając krzty talentu ani zapału do gospodarowania posiadłością w Apulii, za zgodą panującego monarchy puścił ją w 1545 roku w korzystną dzierżawę. Sześć lat później zrzekł się wszystkich urzędów. Zamiast pomnażać nagromadzony przez pokolenia majątek, bez skrupułów go trwonił. Do schyłku życia „skonsumował” go prawie do końca.

 

Banita

Mógłby spokojnie mieszkać w pałacu przy Portanova i rozwijać humanistyczne zainteresowania, mając zapewniony regu­larny dopływ niemałej gotówki, gdyby blisko lata 1557 roku nie został zobowiązany, by w październiku stanąć przed trybunałem inkwizycji. Dumny markiz ani myślał dzie­lić losu niedawno co uwięzionych kilku znanych mu „odszczepieńców”. Nie czeka­jąc jesieni, jeszcze latem z taborem wozów załadowanych księgami i najniezbędniejszymi sprzętami opuścił Neapol na zawsze. Towarzyszył mu dawny nauczyciel Sirleto i kilkoro służby.

Ruszył w podróż po Euro­pie, poszukując idyllicznej krainy, gdzie mógłby zamieszkać pośród ludzi żyjących w zgodzie i szanujących się nawzajem. Od­wiedził na początek najwybitniejsze ośrod­ki reformacji, jak Zurych, Bazylea, Strasburg i Wormacja. Podróżowanie musiało mu odpowiadać, skoro często zaznaczał, że zostawił ojczyznę wyłącznie z własnej woli – „sponte sua”. W istocie był jednak wygnańcem. Tak zaczęła się trwająca bite czterdzieści lat włóczęga markiza-banity, przerwana dopiero przez śmierć, która przyszła po niego w Gdańsku, w celi zsekularyzowanego klasztoru franciszkanów.

Czy odnalazł swoją „ziemię wytęsknioną”? Nie udało mu się to w zawłaszczonej przez Kalwina Bazylei, gdzie trafił na cał­kiem nietolerancyjną dla niekalwinistów atmosferę ani w arystokratycznej repu­blice dożów, gdzie zamieszkał w kwietniu 1558 roku, nabywając weneckie obywatel­stwo za niemałą sumę 10 skudów. Właśnie w Wenecji, już w lipcu, powtórnie czując na plecach oddech Świętego Oficjum, czmychnął z miasta lagun, nie zdążywszy nawet zabrać wszystkich ksiąg. Wrócił po nie potajemnie dopiero w następnym roku.

Odjechał na pociągającą północ, ale też – jak się prędko przekonał – pod wieloma względami nieprzychylną. Przede wszyst­kim czuł się wyobcowany przez nieznajomość języka niemieckiego. Nie od razu oswoił się z nową kuchnią, chociaż i tak dość prędko wyznał w jednym z listów (napisał ich co najmniej kilka setek): „niemieckie posił­ki zaczęły mi odpowiadać, a włoskie odcho­dzą od gustu”. Było jego szczęściem, że nie musiał, jak inni jego rodacy, przystosować się do braku dobrych win i soczystych południowych owoców. Pił tylko wodę. Co­dzienne picie wina jako środka na wypróżnianie, rozgrzanie, wyluzowanie i dobry sen, spełniającego elementarne potrzeby Włochów, dla niego nie miało znaczenia. W każdym niemal miejscu zauważał ogromną przepaść pomiędzy wysoko rozwiniętą kulturą materialną północy i południa. Inny też był temperament ludów północy, inna uczuciowość.

 

Coś za coś

D'Oria prędko stał się klientem i do­brym znajomym wydawców. Nieustanne rozjazdy, tropienie interesujących ksiąg, czytanie, rozmyślania oraz dyskusje tak go zajmowały, że nigdy nie znalazł czasu na założenie rodziny. Głosił wręcz „wrogość do kobiet”, co nie mogło do końca być prawdą, skoro w czytanych księgach każdą wypowiedź na ich temat zaznaczał i „studiował z wyraźnym zainteresowaniem”.

Podczas pierwszego pobytu w Bazylei w roku 1557 „z powodu kobiet” nabawił się poważnych kłopotów. W tym mieście, bę­dącym „stolicą z wyboru” niedawno co zmarłego Erazma z Rotterdamu, pragnął znaleźć lokum na dłuższy czas. W Bazylei mieszkali Bonifacy i Bazyli Amerbachowie, ojciec i syn, z których pomocy markiz często korzystał przy zakupie ksiąg. Boni­facy był niegdyś blisko związany z Erazmem. Bazyli piastował godność rektora Uniwersytetu Bazylejskiego. Bonifacio utrzymywał z nimi bardzo serdeczne kon­takty.

Bonifacio, portret pośmiertny wykonany prawdopodobnie przez Antoniego Möllera, wisi dzisiaj w czytelni naukowej przy ulicy Wałowej
Bonifacio, portret pośmiertny wykonany prawdopodobnie przez Antoniego Möllera, wisi dzisiaj w czytelni naukowej przy ulicy Wałowej
Zbiory BG PAN

W swoich podróżach najchętniej zatrzymywał się w wynajmowanych zam­kach, pałacach, wiejskich dworkach, w wielkomiejskiej Bazylei zadowoliłaby go nawet kamienica. Mieszkający w tym mieście Włosi, zawiedzeni zbyt skąpo roz­taczanym nad nimi mecenatem d'Orii, za­pewne też podszczuci przez kalwinów nie­chętnych zbyt proluterańskiemu ich zda­niem markizowi, z zemsty zarzucili mu niemoralne utrzymywanie „haremu”. Podobno d'Oria woził ze sobą nie tylko prze­sławną bibliotekę, ale również trzy ciem­noskóre niewolnice. W gorących krajach chrześcijańskiego południa nie było to ni­czym niezwykłym, ale mogło prowokować do gorszących podejrzeń stateczniejszych chrześcijan północy. Władze bazylejskie dały posłuch plotce (a może nie plotce?) i „niemoralnie” prowadzący się markiz mieszkania w ich mieście nie znalazł.

 

Pokój i zgoda

Dla jednych Bonifacio pozostawał kato­likiem o zabarwieniu erazmiańskim, dla innych heretykiem albo – bez różnicy – lu­teraninem bądź arianinem. Sam nato­miast nie identyfikował się z żadną konfe­sją. Z rodzimym Kościołem Katolickim nie bardzo się utożsamiał zgorszony działal­nością inkwizycji oraz niemoralnymi postępkami niektórych duchownych, na któ­re – zanim opuścił ojczyznę – żywo reagował, pisząc listy do biskupa Neapolu, a na co tamten zdaje się przymykał oczy. Są­dzić można, że markiz był subtelnym ide­alistą, znajdującym w każdej konfesji coś niezadowalającego.

Przede wszystkim pozostawał humani­stą, głoszącym fundamentalną ideę: „po­kój i zgoda”. Praktyki tępienia przez Kal­wina inaczej myślących chrześcijan, posu­nięte do spalenia w 1553 roku w Genewie francuskiego antytrynitarza Michała Serveta, nazywał przez porównanie ze stosa­mi inkwizycji „drugim papiestwem”.

Od czasu spotkań z Valdesem bez kompleksów rozczytywał się w Biblii i pisanych do niej wszelkich komentarzach – często heretyckich. Lekturę Pisma Świę­tego nazywał za Erazmem „nawrotem do źródeł”. W swoim księgozbiorze miał wie­le wydań łacińskich Biblii, niemało nagro­madził psałterzy. Pisał po łacinie własne parafrazy psalmów.

 

Perpetuus viator

Jako niezależny intelektualista, markiz pozostawiał sobie samemu prawo ostatecznego definiowania, czym są prawda, dobro i szczęście. Przy takiej konstytucji wewnętrznej trudno o pełną akceptację otoczenia. Nigdzie zatem nie zagrzał miejsca. Dość długo zakotwiczył gdzieś pod Norymbergą, gdzie zamieszkał w ła­tach 1575-1578 w celi pokartuskiego klasztoru. Tutaj do woli rozczytywał się w dziełach odkupionych mu przez Amerbacha po zmarłych proboszczach z Lörrach za sumę 11 florenów i 18 soldów (razem około 20 tytułów), zaglądał też do nieodstępującej go wiernej biblioteki. W innych miejscach – były to zazwyczaj kolonie włoskie albo ośrodki reformacji – wytrzymywał nie dłużej jak kilka kwartałów, czasami rok, półtora.

 

Dom odnaleziony

Stokroć lepiej niż w „wyzwolonych” przez reformację Niemczech i Szwajcarii, czy w porzuconym cieniu rodzimych Ape­ninów, poczuł się dopiero w tolerancyjnej i gościnnej Sarmacji, której obraz w środowiskach reformackich malowano jako idylliczną krainę, gdzie trybunały bisku­pie nikogo nie osądzają z powodu wiary, a mądrzy królowie strzegą wolności oby­watelskich. Bonifacio przemieszkał w Pol­sce w latach 1560-1597 z przerwami łącznie kilkanaście lat. Za pierwszych poby­tów, aż po rok 1580, zatrzymywał się w Krakowie i okolicy, gdzie osiadła wcale liczna kolonia włoska. Później przeniósł się na Litwę, trzymając się blisko przy­chylnych mu Radziwiłłów. Do swojego przyjaciela Sebastiana Castelliona, profe­sora greki prześladowanego w Bazylei przez kalwinów, pisał stąd w 1561 roku: „Znaleźć tutaj możesz wymarzoną wolność, w tym pełną swobodę tworzenia i drukowania, bo nikt tutaj nie jest cenzorem, i spotkasz ludzi, którzy cię będą kochali oraz bronili, myślących podobnie jak ty”.

Jedyny bodaj szwank tej krainy, o którym lojalnie informował, to brak dobrych i tanich win – „Kraj ten byłby wcale przyjemny, gdybyś tylko mógł zadowolić się piwem”. W liście z tego samego roku, pisa­nym do Bonifacego Amerbacha, zwierzał się z takiej rozterki: „Dotąd waży się spra­wa, czy stanę się Sarmatą, czy Niemcem”. O tym, jak dobrze d'Oria musiał czuć się w Polsce, niech poświadczy jego testament spisany około 1579 roku przed niebez­pieczną wyprawą do muzułmańskiego Konstantynopola, podjętą po śmierci ostatniej służki dla zakupienia nowej niewolnicy. Spadkobierczynią swojego mająt­ku czynił samą Najjaśniejszą Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Z zapisu wyłączał jedynie cztery tysiące florenów na stypen­dia dla studentów (jedno koniecznie dla Włocha). Niewolnicę zakupił, ale zbiegła mu po drodze. Wrócił sam, cały za to i zdrowy. Przypuszczalnie i w tej podróży towarzyszyła mu jak zawsze „najja­śniejsza pani” – Bibliotheca Doriana.

 

Dziwak

Nie znajdując w Polsce bezwzględnie posłusznej i niepyskatej służki (przez nie­jaką zbiegłą Julię czuł się wręcz oszukiwa­ny), markiz osobiście zajął się gospodar­stwem. Z mięsa zupełnie zrezygnował, bo przyrządza się je mozolnie, a zjada za szybko. Sam sobie pichcił mleczno-jajeczne zupki zagryzane byle chlebem.

Zamiast piwa i wina pijał deszczówkę zbieraną w porozstawiane naczynia, żeby nie tasz­czyć cebrów z głębokiej studni. Ubierał się więcej niż niechlujnie, prawie po dziadowsku. Zaniedbywał wyczesywania brody długiej niemal do pasa. Za wiernego towa­rzysza służył mu jakiś pies, podobno zło­śliwy i szpetny kundel.

 

Bibliotheca Doriana

Jak notuje Bazyli Amerbach, w roku 1574 księgozbiór doriański liczył tysiąc tomów albo i więcej, a ważył ponad tonę. „Dzieciarnia” d'Orii wożona była w pięciu albo i więcej kontenerach, załadowanych już to na pięć albo i więcej wozów lub łodzi (jednego roku spławiał się Renem z Lörrach do Strasburga). Była bodaj jedyną taką biblioteką na świecie. By jak najwięcej „dzieci” pomieścić w skrzyniach i żeby najmniej ważyły, mar­kiz zamawiał dla nich najlżejsze pergami­nowe oprawy. Unikał też egzemplarzy wielkoformatowych.

Książki, będące w częstszym użyciu, trzymał w podróżnych sakwach; obok in­nych zawsze była tam jakaś pozycja me­dyczna.

D'Oria namiętnie pisał po książkach. Na wyklejkach książek trzymanych w sakwie notował tytuły nowych nabytków, nazwy mijanych miejscowości i rzek, recepty. Lubił też skreślać adnotacje w rodzaju: „emptus” – „kupiona” czy „ligatus Cracoviae An­no...” – „oprawiona w Krakowie w roku...”. Skrobał jednak przede wszystkim spontaniczne uwagi, nierzadko polemiczne albo krytyczne, jak ta w zbiorze pism św. Am­brożego: „Salva pace tua, Domine Ambrosi, ego magis credo Christo, quam tibi” – „Daj spokój, panie Ambroży, wierzę bardziej Chrystusowi niż tobie”. Na pewnej księ­dze umieścił i takie wyznanie: „Nunquam poenituit magis me, aliquo Libro horas perdidisse, quam in isto” – „Nic nie sprawi­ło mi większej przykrości niż to, że marno­wałem czas nad taką książką jak ta”. Czę­sto po tych marginaliach odróżnia się dzi­siaj w Gdańsku tomy pochodzące z naj­starszego doriańskiego nabytku. Dotąd rozpoznano około pięciuset dzieł początkowego zbioru pierwszej w Gdańsku biblioteki publicznej. Niewykluczone, że wszystkie zostaną wydobyte z przeszło półmilionowego obecnie księgozbioru Biblioteki Gdań­skiej. Wymaga to żmudnej pracy, przed 1945 rokiem bowiem, mimo że biblioteka pracowała bez zarzutu, nie wyodrębniono w katalogu woluminów markiza.

 

Księgozbiór w wodach ponurzany

Szerząca się gwałtownie zaraza zimowa z lat 1589/1590 wygnała Bonifacia spod Wilna aż do Londynu. Uciekał, nie bacząc na niebezpieczeństwa zimowej żeglugi, jednak otrzymawszy w następnym roku krzepiące wieści z Litwy, markiz pożegnał londyńską kolonię włoską (samych Angli­ków unikał „dla ich ksenofobii”) i zjechał do londyńskiego portu, gdzie załadował bibliotekę na niewielki żaglowiec, by korzystając z dobrego wiatru wracać tam, gdzie najlepiej – przez Gdańsk na Litwę do Radziwiłłów, do domu.

Dopiero co ukończył 74 lata. Z powodu ślęczenia nad książkami od roku poważnie szwankowały mu oczy; prawie nie mógł czytać. Z notatki prowincjała jezuickiego Giovanni Paolo Gampano (jezuici mieli markiza stale „na oku”) dowiadujemy się, że ogólny stan zdrowia Bonifacia przed jego podróżą do Anglii był zadowalający. Stwierdzał to również zaprzyjaźniony medyk Omodeo, towarzyszący arystokracie w podróży. W księdze farmakologicznej tajemniczego Jahja Ben Maseweih, w akapicie „De scabie oculorum” Bonifacio doczytał się, że powodem utraty wzroku mogła być infekcja spowodowana przez wszy odzieżowe.

Był sztormowy dzień 25 sierpnia 1591 roku, kiedy angielski żaglowiec, wiozący neapolitańskiego arystokratę z jego bezcennym skar­bem, zostawił za rufą wody poszarpanego fa­lami Bałtyku i wpłynął szczęśliwie do ujścia Wisły Po wyminięciu twierdzy Wisłoujście statek zawinął do gdańskiego portu. Nie zdą­żył dobić do nabrzeża, kiedy inny żaglowiec, ruszony nagłym podmuchem, staranował go, przewrócił i zatopił. Wypadki potoczyły się błyskawicznie, uniemożliwiając ewakuację ba­gażu. Szczęściem wszyscy uszli z życiem.

Przypuszcza się, że zatonęło łącznie 1190 ksiąg Bonifacia. Mimo że szybko je wydobyto i poddano żmudnemu zabiegowi osu­szania, jednej ósmej księgozbioru nigdy nie odzyskano.

 

Bibliotheca Senatus Gedanensis

Od chwili utworzenia w Gdańsku Gim­nazjum Akademickiego przy dzisiejszej ulicy Toruńskiej, uwagę Rady Miejskiej zaprzątała myśl ufundowania dla niego bibliote­ki. Brakowało jednak ksiąg, odpowiadają­cych jego protestanckiemu duchowi. Luterańskie miasto nie było w stanie zapro­ponować innych ksiąg jak tomy, pochodzą­ce z sekularyzowanych bibliotek klasztor­nych i kościelnych. Na początek niewielki zbiorek ofiarował w roku 1558 rektor gim­nazjum Jan Hoppiusz.

Akt fundacyjny Biblioteki Rady Miejskiej
Akt fundacyjny Biblioteki Rady Miejskiej
Zbiory BG PAN

Tymczasem w sierpniu i wrześniu 1591 roku Bonifacio zamieszkiwał przy ulicy Ogarnej w domu kupca Jana Luchsa. Zgromadził tam uratowane księgi i przemyśliwał nad swoją sytuacją. Czytać już nie mógł, a na wynajmowanie lektora nie miał dość pieniędzy. Wskutek częstych podróży i katastrofy statku jego kapitały skurczyły się do tego stopnia, że zaledwie mógł zapłacić Luchsowi miesięczny czynsz. Jedyny skarb, jaki mu pozostał, to poznaczone wodą księgi. Postanowił rozstać się z nimi. Zadecydował, że podaruje księgozbiór komuś, kto go najlepiej doceni, a jemu samemu pomoże honorowo wyjść z niezręcznej sytuacji powstałej po katastrofie statku.

Jan Luchs znał marzenia Rady Miej­skiej i widział też sytuację Bonifacia. Pod­jął się mediacji. Zgodę markiza na przekazanie księgo­zbioru miastu przyjęto entuzjastycznie. W porozumieniu spisanym w 28 dniu wrze­śnia 1591 roku Rada Miejska przyjmowała od d'Orii „szczątki księgozbioru wydobyte z rozbitego statku w celu ufundowania specjalnej biblioteki na wieczną pamiątkę jego imienia”. Dumny Bonifacio nie zgodził się na kupiecką transakcję sprzedaży za gotówkę. Przyjął za to z wdzięcznością celę z przedsionkiem w dawnym klaszto­rze przy ulicy Toruńskiej, przyznaną mu z opałem, opieką oraz tygodniową pensją w wysokości jednego guldena węgierskiego.

Czego mógł więcej pragnąć! O kilka kroków od zajmowanego przezeń lokum miała znaleźć się biblioteka – osuszona, wystawiona w czterech przestronnych sa­lach. Na całym terytorium Prus Królew­skich tylko Toruń szczycił się podobną in­stytucją miejską, uruchomioną w 1594 ro­ku. Gdańską bibliotekę publiczną Bibliotheca Senatus Gedanensis otwarto uroczyście 22 czerwca 1596 roku.

 

Ziemia obiecana

Część ksiąg dostawała po osuszeniu no­we oprawy; dotykając ich grzbietów mar­kiz nie wszystkie rozpoznawał. Przede wszystkim nie mógł ich czytać. Miał za to stały kontakt ze światłymi profesorami gimnazjum, a to cenił ogromnie. Częstym gościem bywał u Bonifacia profesor gim­nazjalny Andrzej Welser. Zachodził doń ławnik Holten i kupiec Luchs.

W 1594 roku mimo ślepoty i wieku ru­szył w ostatnią daleką podróż. Jechał do Wilna, zaproszony przez tamtejszą wojewodzinę Elżbietę Radziwiłłową, zwracają­cą się do starca wypowiadanym z atencją słowem „ojcze”. Jechał sam, bez przeka­zanych Gdańskowi ksiąg. Wrócił niespo­dziewanie prędko, gnany miłością do swo­ich „dzieci”. Eskapadę wileńską mocno odchorował. Z łóżka prawie nie wychodził. „W dniu 21 marca 1597 roku przyby­ły w odwiedziny przyjaciel schorowanego Bonifacia, profesor Andrzej Welser, zna­lazł leżące przy nim dwie książki: Horace­go oraz traktat św. Cypriana o śmierci. Dając gościowi do ręki egzemplarz poety rzymskiego starzec prosił, by uczynił pró­bę jego sprawności pamięciowej. Otwarł­szy podany egzemplarz natrafił Welser na znaną odę Beatus ille qui procul negotiis, którą Bonifacio jak najdokładniej wyrecy­tował; po czym dodał: jakich to fraszek dotąd się trzymam, gdy tymczasem użyteczniejsze i bardziej konieczne zarzuci­łem w niepamięć, wśród których ten oto traktat św. Cypriana o śmierci wymienił. Poprosiwszy o przeczytanie z niego wyjąt­ku nawiązał następnie do utworu na ten sam temat Erazma (Oratio de morte)”. Welser wspomina, że markiz odcho­dził ze świata w zasadzie pogodzony ze swoim losem. Żałować miał tylko jedne­go... że się nie ożenił.

Trzy dni później Jan Bernard Bonifacio d'Oria zmarł. Przyczyną było przy­puszczalnie zapalenie płuc. Był dzień 24 marca 1597 roku. Zaledwie dwa i pół ty­godnia brakowało markizowi do ukończe­nia osiemdziesięciu lat. Prosił o skromny pochówek i taki miał – 26 marca pocho­wano go blisko ukochanych ksiąg, w ko­ściele Św. Trójcy, należącym do zespołu zsekularyzowanego konwentu franciszkańskiego. Rada nie bardzo była przeko­nana do stosowności właśnie tego miej­sca, ponieważ nie do końca była znana konfesja Bonifacia, który deklarował się tylko jako chrześcijanin. Otoczenie cieka­we było wiedzieć, kim czuł się najbar­dziej: luteraninem czy kalwinem, ale to pozostanie tajemnicą.

 

Nowe czasy

Wygłaszane często życzenie markiza, by jego księgi nigdy nie trafiły w ręce jezuitów, było respektowane przez władze gimnazjal­ne. Pierwszym wszelako korzystającym z zasobów tej biblioteki w „odrodzonej” Pol­sce Ludowej, w czerwcu 1946 roku, jeszcze przed oficjalnym jej uruchomieniem, był pewien naukowiec z Warszawy, Włodzimierz Kamiński. Jezuita. Niewykluczone, że ko­rzystał z woluminów doriowskich.

 

Tadeusz T. Głuszko

 

Pierwodruk: „30 Dni” 5/2000