PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Taki grudzień 1927

Taki grudzień 1927
Był taki grudzień w międzywojennym dwudziestoleciu, trochę mroźny i obfity w śnieg, stosunkowo spokojny politycznie, i pełen tej ciepłej atmosfery, którą niesie Boże Narodzenie i Nowy Rok. Więc wróćmy na chwilę do 1927 roku i tego, co działo się w Gdańsku.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Zimowy Gdańsk na ilustracji z gwiazdkowego wydania ‘Danziger Zeitung’, 1927

Zima rozpoczęła się na dobre na przełomie listopada i grudnia, kiedy silne wschodnie wichury napędziły mroźne masy powietrza. Kolejny jej atak nastąpił w połowie grudnia, kiedy zaczęły dąć północno-wschodnie wiatry o sile sześciu stopni Beauforta z gęstymi śnieżycami, które zasypały grubą białą pierzyną zabudowania i ulice Gdańska, Sopotu i Gdyni razem z osłaniającymi je od zachodu wzgórzami i lasami Wysoczyzny Gdańskiej. Temperatura wody w Zatoce bardzo się wtedy obniżyła i obserwowano powstawanie śryżu zapowiadającego krę. Zima zaznaczyła swoją obecność również na Wiśle, gdzie trzeba było na długo wstrzymać ruch statków i barek.

Grudniowe mrozy i śniegi radowały łyżwiarzy, narciarzy i saneczkarzy. Dużą popularnością cieszył się stok narciarski na sopockiej polanie Eliesenhőhe (Łysa Góra) z urządzoną opodal skocznią narciarską i torem saneczkowym; podobnie masowo odwiedzano drugi tor saneczkowy w Jaśkowej Dolinie we Wrzeszczu. Łyżwiarze holendrowali po zamarzniętych stawach, jeziorach i kanałach oraz na specjalnie przygotowanych w mieście ślizgawkach.

Mimo siarczystych mrozów, na skutek których kilka osób zamarzło na śmierć, w koszarach gdańskiej policji (między dzisiejszymi ulicami Słowackiego, Grunwaldzką i Szymanowskiego) zaobserwowano w końcu grudnia niecodzienny widok, okrzyknięty w prasie cudem natury, czyli latającego motyla. Piękny owad nie pożył zapewne zbyt długo.

 

Reklama świątecznego kiermaszu i anonse wielu atrakcji, ‘Danziger Volksstimme’

Kiermasze i inne atrakcje

Przygotowania świąteczne rozpoczęły się w Gdańsku w pierwszą sobotę grudnia otwarciem wielkiego kiermaszu „Weinachtsdominik”, czyli przygotowanego przez Zarząd Targów Gdańskich tradycyjnego bożonarodzeniowego jarmarku dominikańskiego, czynnego w dniach roboczych (od poniedziałku do soboty) w godzinach od piętnastej do dwudziestej trzeciej, a w niedziele już od południa. Jarmark odbywał się na terenach targowych przy ulicy Wałowej 15, obok czerwonego biurowca Ortskrankerkasse (Kasa Chorych, obecnie tzw. Przychodnia), w otwartej dwa lata wcześniej hali kongresowo-wystawienniczej „Messehalle Technik”, która mogła pomieścić około pięciu tysięcy osób.

Halę targów zajęły kramy gdańskich firm handlowych oraz liczne atrakcje, jak karuzele, strzelnice czy namioty, w których za kilka fenigów można było podziwiać popisy sztukmistrzów, zaś oprawę muzyczną dawały rozstawione w kilku miejscach zespoły muzyczne nazywane tu kapelami. Na podium urządzono centralną restaurację z widokiem na cały kiermasz. Również między kramami i namiotami sztukmistrzów powstały mniejsze restauracyjki, kawiarnie i cukiernie. Wzorem ubiegłych lat kiermasz trwał do Nowego Roku.

Już w pierwszą niedzielę odwiedziło to miejsce blisko dziesięć tysięcy osób, ale i w pozostałe dni liczono odwiedzających w tysiącach, średnio około trzech tysięcy. Było to miejsce dobrze znane gdańskiej Polonii, bowiem opodal, przy Wałowej 17, mieścił się Dom Polski, otwarty w 1924 roku i prowadzony przez Gminę Polską w Wolnym Mieście Gdańsku (obecnie w tym budynku znajduje się schronisko młodzieżowe). „Gazeta Gdańska” zachęcała rodaków do zakupów na „Weinachtsdominik”, podobnie apelowały o to do swoich czytelników gazety niemieckie, jak „Danziger Zeitung”, „Danziger Neueste Nachrichten” i inne.

Większą część kupujących stanowili zapewne gdańszczanie, ale dojeżdżali tu również mieszkańcy Gdyni, Tczewa i Kartuz, z którymi Gdańsk miał dobre połączenia kolejowe i których nie zrażały przepisy ograniczające wywóz towarów z Wolnego Miasta do Polski. Z publikowanych w prasie zarządzeń wynika, że można było wywieźć dwa litry piwa i tyle samo wody mineralnej, litr wina, dwadzieścia pięć cygar lub pięćdziesiąt papierosów (zamiennie z pięćdziesięcioma gramami tytoniu), dziesięć pudełek zapałek, dwie zapalniczki i dwieście gramów drożdży. Ujawnione wykroczenia groziły konfiskatą towaru i wysoką karą pieniężną.

Na bożonarodzeniowym „Dominiku” wystawiano jednak nie tylko artykuły objęte obostrzeniami. Kramy były zaopatrzone w odzież, biżuterię, sprzęty gospodarstwa domowego, kosmetyki, zabawki i inne wyroby i artykuły.

Reklamy z przedświątecznych wydań ‘Gazety Gdańskiej’

Popularnością cieszył się jednak nie tylko gdański „Dominik”. W Sopocie miejscowe kupiectwo przygotowało podobną imprezę w salach hotelu „Viktoriagarten” przy dzisiejszej ulicy Chopina. Trwała jednak krócej, bo około trzech dni. Co zrozumiałe, w tym wyjątkowym miesiącu w wielu oknach wystawowych pojawiały się pomysłowe dekoracje, które miały zachęcać do robienia zakupów. Zwyczaj świątecznego dekorowania witryn sklepowych dopiero się rodził, mimo to w Gdańsku i Sopocie podjęło go wielu handlowców, w Gdyni zaledwie kilku.

Wielu kupców korzystało ze sprawdzonego sposobu ogłaszania się w anonsach prasowych. W okresie adwentowym dominowały anonse z ofertami gwiazdkowymi, które dekorowano ozdobnymi ramkami z rysunkami choinek, bombek, gwiazd, świeczek choinkowych itp.

Zakupy przedświąteczne w Wolnym Mieście miały swoją tradycję i ustalone prawa, dlatego kończący w tym roku kadencję Senat gdański ustalił dla handlu specjalną „godzinę policyjną”, zezwalając, by w dniach między 15 i 23 grudnia wydłużyć go o jedną wieczorną godzinę. Sklepów zatem nie zamykano do godziny dziewiętnastej, a w przypadającą 11 grudnia niedzielę mogły one dodatkowo pracować w godzinach od trzynastej do osiemnastej. Z niedzielnego handlu wyłączono żuławskie gminy Wolnego Miasta: Pruszcz, Kałdowo, Nowy Staw i Nowy Dwór. W samym Gdańsku notowano tak duże obroty, że w kasach sklepowych często brakowało bilonu. W odpowiedzi na prasowe ubolewania w tej sprawie, Bank Gdański zadeklarował, że w godzinach urzędowych wymieni każdą ilość banknotów na bilon.

Jednym z hitów gwiazdkowych była zapewne „Księga adresowa Gdańska i okolicy” („Adressbuch für Danzig und Vororte”) na rok 1928, wydana przez oficynę A.W. Kafemanna. Zawierała ona nie tylko nazwiska i adresy mieszkańców, ale również adresy urzędów, instytucji, firm i towarzystw oraz wiele innych przydatnych treści. Księgi adresowe wydawano co roku z uaktualnionymi danymi, które zbierali specjalnie przeszkoleni pracownicy wydawnictwa. W 1927 roku księga trafiła do sprzedaży kilka tygodni wcześniej niż w latach poprzednich, co stało się możliwe dzięki zastosowaniu przez ankieterów sprawniejszych metod zbierania i opracowywania danych.

Na trzy dni przed gwiazdką świąteczny nastrój zawładnął samym sercem Gdańska – na Długim Targu przed Dworem Artusa stanęły olbrzymie choinki z bogatą iluminacją. Światełka zapalano każdego wieczoru między osiemnastą trzydzieści i dziewiętnastą trzydzieści, a nastroju dopełniały orkiestry dęte, które wygrywały przy nich pieśni adwentowe i kolędy.

 

Komunikacja

Podróżni dojeżdżający w tych dniach do Gdańska koleją z Gdyni, Tczewa i Kartuz raczej nie utyskiwali na komfort jazdy. Gorzej mieli korzystający z linii podmiejskich, podróżujący wagonami III i IV klasy, które były najczęściej przepełnione, podczas gdy umieszczane w składach wagony II klasy jeździły puste. Postulowano, by te ostatnie zamienić na wagony klasy III i IV.

Sprawnie za to funkcjonowały przewozy tramwajowe, chociaż w grudniu odnotowano kilka wypadków z udziałem tych pojazdów. Jeden przytrafił się 10 grudnia w mroczny sobotni poranek na zwodzonym moście wiślanym Breitenbachbrücke, a mógł się skończyć tragicznie. Podnoszono właśnie zwodzone klapy, by przepuścić płynący statek, kiedy z mroku wyłonił się tramwaj wiozący w kierunku centrum kilkudziesięciu pasażerów z Heubude (Stogi). Motorniczy nie zauważył czerwonej lampy sygnalizującej zamknięcie mostu (tłumaczył to zamarznięciem szyby) i wjechał na opuszczony szlaban, taranując go. Wóz zdążył wyhamować i nie doszło do zderzenia z podniesioną klapą.

Przeciąganie tramwaju przez klapy mostu Breitenbacha, rysunek z ‘Danziger Volksstimme’

Kilka dni przed świętami uwaga gdańszczan po raz drugi skupiła się na moście Breitenbacha. Zarząd tramwajów przystąpił wtedy do zamontowania wiszącej trakcji elektrycznej ponad zwodzoną częścią mostu. Brak tego odcinka trakcji wymuszał konieczność pokonywania klap mostu rozpędzonym pojazdem. Nie zawsze udawało się, aby pantograf „złapał” kontakt z przewodem trakcji na drugim brzegu, a wtedy tramwaj zatrzymywał się i powstawały nieplanowane przerwy w ruchu. Dlatego do klap mostu przyłączono kabłąki dźwigające przewód trakcyjny, który na stykach z przewodem stałym zaopatrzono w specjalne automaty.

 

Śnieg, gołoledź, łamanie lodu

Codzienną bolączką grudniową był stan chodników i ulic, gdyż na skutek gołoledzi dochodziło do potłuczeń i cięższych wypadków. Na Oruni w połowie grudnia koń pewnego mleczarza poślizgnął się i upadł tak fatalnie, że wkrótce zdechł. Szczęśliwszy finał miał upadek konia w Świętym Wojciechu, gdzie skończyło się tylko połamaniem dyszla. Okazało się, że obydwa konie nie były ostro podkute, czyli nie miały zimowych podków. Nie były to przypadki odosobnione; szczególnie w środowisku wiejskim mało dbano o ostre kucie koni. W Gdańsku łatwo było skorzystać z usługi kowala, by to naprawić, bo pracowało tu kilka kuźni. Gdynia, gdzie notowano duży wzrost liczby koni pociągowych, miała jedną kuźnię.

Odśnieżanie w Gdańsku i Sopocie przebiegało w miarę sprawnie. Ale zdarzały się upadki z powodu poślizgnięcia, także na oblodzonych statkach. Kilka dni przed gwiazdką przydarzyło się to chłopcu z Siedlec, który zarabiał dostarczając gazety na statki. Na norweskim „Hotunfjell” obsunęła mu się noga i wpadł do kanału portowego. Miał szczęście, że załoga natychmiast rzuciła mu linę. Wyratowanego odstawiono na posterunek policji, gdzie owinięto go wełnianymi kołdrami i po rozgrzaniu odstawiono do domu.

Corocznym utrapieniem mieszkańców miast były powodowane przez mrozy awarie instalacji wodociągowych i kanalizacyjnych. Na kilka dni przed świętami przytrafiło się to w dzielnicy Petershagen (Zaroślak), gdzie pod domem przy Paulusgasse 4 (Podgórna) pękła rura magistrali wodnej. Woda błyskawicznie zalała ulicę i spływała do kanału Raduni. Ściana jednego z domów osunęła się i trzeba było ewakuować mieszkańców. Przez dwa przedświąteczne dni mieszkańcy okolicznych domów pozostawali bez wody, bo mróz utrudniał prace remontowe. Inną przypadłością zimową, powstającą najczęściej wskutek ludzkich zaniedbań, było przemarzanie ziemniaków, cebuli, kiszonej kapusty i różnych domowych zapraw w źle zabezpieczonych piwnicach. Dlatego przypominano o zimowym uszczelnieniu okien oraz niepozostawianiu wodomierzy i liczników gazowych bez osłony, którą wykonywano najczęściej ze słomy i szmat.

Na skutą lodem Wisłę, która była ważną arterią transportu wodnego, tuż przed gwiazdką skierowano flotyllę lodołamaczy („Drwęca”, „Schwarzwasser”, „Nogat”, „Brahe” i „Ferse”), która w drugi dzień świąt osiągnęła Tczew i tam – w związku ze zmianą terytorium państwowego – załogi gdańskie wymieniono na polskie. Pracę tych jednostek zniweczył jednak północny wiatr. Zerwał się na Zatoce w poświąteczny wtorek i napędził na brzeg silne fale, które powstrzymały odpływ wiślanej kry. W ujściu rzeki powstał pięciokilometrowy zator i dlatego wstrzymano łamanie lodu w jej wyższym biegu jako czasowo bezcelowe. Ów zator uniemożliwił przeprawę promową między Schievenhorst (Świbno) i Käsemark (Kiezmark) a wschodnim brzegiem Wisły, dlatego na ten odcinek skierowano lodołamacze.

Gruba pokrywa lodowa utrudniła rybom oddychanie i dlatego rybacy, mający łowiska na Wiśle, wykuwali dla nich specjalne przeręble. Ryby były tak złaknione tlenu i przez to nieczujne, że dziesięciofuntowe szczupaki dawały się wyławiać w przeręblach gołymi rękami. W związku z długo utrzymującą się pokrywą lodową oczekiwano, że po ustąpieniu lodów rzeka wyrzuci masę ryb śniętych z niedotlenienia.

Przeręble bywały jednak śmiertelnymi pułapkami dla ludzi. W połowie grudnia  w przerębli utonąłby łyżwiarz, który – nieświadomy zagrożenia – jeździł po zamarzniętej Motławie w okolicy Sperlingsdorf (Wróblewo). Od śmierci uratowała go dwudziestoletnia Gerta Bindemann z Wotzlaff (Wocławy), która również tam jeździła i widząc tonącego, pośpieszyła z pomocą, nie bacząc, że naraża własne życie. Mimo odważnej i udanej interwencji młoda dama nie znalazła się w trójce śmiałków, których Senat udekorował w ostatnich dniach roku specjalnymi medalami za uratowanie życia tonącym. Lód skuł nie tylko Wisłę, ale również akweny portowe.

 

Grudniowa dobroczynność

Zawieje, mróz i gołoledź utrudniały życie, ale go nie sparaliżowały. I – co istotne – nie wyziębiły szlachetnych uczuć, jakie okazywano przed świętami Bożego Narodzenia nie tylko bliskim, szczególnie dzieciom, ale również osobom doświadczonym przez los, również przestępcom odsiadującym karę w gdańskich więzieniach.

Więźniów i ich rodziny obejmowano tradycyjnie wyjątkową troską. W sekretariacie więzienia darczyńcy składali gwiazdkowe podarki. W osobnych dniach przyjmowano paczki dla więźniów z dłuższymi i krótszymi wyrokami. Regulamin dopuszczał ofiarowanie do dwóch funtów kiełbasy, funt smalcu lub masła, funt sera, dwa funty pieczonego lub gotowanego mięsa, tyle samo funtów chleba, półtora funta placka i ćwierć funta tytoniu do żucia lub zażywania. Paczek przysyłanych pocztą nie przyjmowano i nie doręczano więźniom.

O rodzinach osób odsiadujących karę pamiętało Towarzystwo Pomocy Więźniom, które urządziło dla nich doroczną gwiazdkę w wielkiej sali rozpraw sądu. Przyszło prawie dziewięćdziesiąt rodzin z dwusetką dzieci. Na stole sędziowskim ustawiono choinkę i zapalono świeczki. Dzieci deklamowały wiersze, wszyscy śpiewali kolędy. Zaproszonych obdarowano najpotrzebniejszymi artykułami, jak węgiel i ubrania, dzieci otrzymały pierniki i zabawki. Podobno niejedna łza potoczyła się po policzkach ofiarodawców i obdarowanych.

Inną tradycją gdańską była gwiazdkowa amnestia dla osób odsiadujących lżejsze wyroki i wykazujących się nienagannym zachowaniem. W 1927 roku Senat zatwierdził zwolnienie stu więźniów, którzy w wigilię wrócili do domów i mogli zasiąść z rodzinami do tradycyjnej wieczerzy.

Troska o więźniów była zrozumiała, bo nie wszyscy łamali prawo z powodu zdeprawowanych charakterów; zdarzało się, że dopuszczali się przestępstw z biedy. Tak właśnie zachował się pewien mężczyzna, którego zwolniono w grudniu ze służby w sopockim hotelu. Pozbawiony był prawa do zasiłku, a miał na utrzymaniu żonę i dziecko. Kiedy się dowiedział, że pewna służąca trzyma odłożone trzysta guldenów, pod jej nieobecność zakradł się i zabrał pięć guldenów, które natychmiast wydał na żywność. Gdy sprawa wyszła na jaw, od razu przyznał się do winy. Sędzia uniewinnił go, bo okradziona zrezygnowała ze zwrotu pieniędzy i cofnęła oskarżenie.

W wielu miejscach i środowiskach organizowano składki na prezenty gwiazdkowe dla biednych. Jedną z takich imprez urządzono dla kilkunastu wdów i sierot po gdańskich kolejarzach. Dyrekcja kolejowa sfinansowała tę inicjatywę ze środków przekazanych przez przebywającego z oficjalną wizytą w Polsce japońskiego księcia krwi Ri, który ofiarował ministrowi komunikacji większą sumę do rozdysponowania na taką właśnie pomoc. Część tej sumy spłynęła do Gdańska, bo jego koleje znajdowały się pod zarządem Polskich Kolei Państwowych.

W szkołach już w pierwszych dniach grudnia urządzano spotkania ze Świętym Mikołajem. Gość zazwyczaj zasiadał na specjalnie udekorowanym tronie i przepytywał dziatwę ze znajomości modlitw, kolęd, niekiedy również z historii ojczystej i patriotycznych wierszy, po czym obdarowywał wszystkich torbami pełnymi słodyczy, a chłopcy często dodatkowo otrzymywali rózgi. 16 grudnia w wielkiej sali Domu Polskiego przy Wałowej odbyło się podobne spotkanie gwiazdkowe dla dzieci z polskich ochronek, z udziałem gdańskiego biskupa O’Rourke i księdza Rogaczewskiego. Dzieci śpiewały, tańczyły i tworzyły żywe obrazy. Także i tam na koniec były podarki.

Wyjątkowym przejawem troski o biednych był rozpowszechniający się wśród ludności niemieckiej zwyczaj przekazywania na cele dobroczynne kwot, jakie mogliby przeznaczyć na wysyłkę kart pocztowych z życzeniami świątecznymi i noworocznymi. W środowisku polonijnym ten nowy trend nie znajdował wielu naśladowców. Ile biedni na tym zyskiwali, trudno orzec. Koszt wysłania jednej pocztówki nie był wysoki, ale jeśli ktoś wysyłał kilka lub kilkanaście, to mogła się uzbierać bardziej znacząca kwota.

Znaczek na zwykłą pocztówkę w obrębie miasta kosztował pięć fenigów, a jeśli była adresowana poza miasto – dziesięć fenigów. Przepisy pocztowe dopuszczały wysyłanie pocztówki jako druku (co kosztowało tylko trzy fenigi), jednak poza adresem nadawcy można było wtedy napisać maksimum pięć słów. Dopuszczano też wysyłanie pocztówek w kopertach jako druki trzyfenigowe, jeżeli jednak ktoś chciał coś dopisać, np. serdeczne życzenia przesyła twój przyjaciel, należało zakupić znaczki za pięć fenigów jako opłatę za druki częściowe. Jeśli na takiej pocztówce skreślono więcej niż pięć słów, była traktowana jak zwykły list, który należało okleić znaczkami za dziesięć fenigów w wypadku przesyłki miejscowej i piętnaście, jeśli była kierowana poza miasto. Niewłaściwie opłacone przesyłki podlegały taryfie dopłat.

Zbliżające się święta – a bywało, że podczas ich trwania wstrzymywano nawet działania wojenne – dawały motywację do podawania rąk na zgodę i wzajemnego wybaczania win. Polacy w Wolnym Mieście nie tworzyli w tamtym czasie zwartej społeczności, kłócili się, a to powodowało, że notowali niekorzystne wyniki podczas wyborów i w zasadzie nie mieli wpływu na politykę miasta. Na kilka dni przed wigilią Bożego Narodzenia Gmina Polska wystosowała w związku z tym płomienny apel do rodaków na łamach „Gazety Gdańskiej”: „Smutne doświadczenia ostatnich kilku miesięcy niech nam będą bodźcem do zmiany zasadniczej naszych metod postępowania. (…) Przebaczmy sobie wszyscy w przededniu Bożego Narodzenia jako szczerzy katolicy i Polacy wzajemne urazy i zapisujmy się do » Gminy Polskiej E. V. « na Wallgasse 16a w Gdańsku, której biura są otwarte”. Nie wiemy, jaki był odzew, nie zmienił jednak znacząco pozycji gdańskich Polaków w Wolnym Mieście.

Działy ogłoszeniowe gazet były zapełnione informacjami o spotkaniach towarzystw – spotykano się, by składać sobie życzenia, dzielić się opłatkiem, śpiewać kolędy. Szczególnie pracowicie spędzali czas członkowie chórów kościelnych i towarzystw śpiewaczych, którzy na wielogodzinnych próbach cyzelowali śpiew kolęd, by uświetnić zbliżające się uroczystości w świątyniach.

 

Nie tylko święta

Nie wszystkich opanowała przedświąteczna gorączka. Nie brakowało widzów w Teatrze Miejskim przy Targu Węglowym. W sobotę 3 grudnia oklaskiwali tam jedną z wczesnych sztuk Szekspira „Poskromienie złośnicy”, zagraną – jak niemal zgodnie uznawano – na bardzo wysokim poziomie. Tydzień później entuzjastycznie przyjmowali występującą gościnnie Jovitę Fuentes, obdarzoną wspaniałym głosem i zgrabną sylwetką, która wystąpiła jako piętnastoletnia Japonka Butterfly w słynnej operze Pucciniego. Przyzwyczajeni widzieć w tej roli barczystą, korpulentną i podstarzałą Niemkę, radowali oczy szczupłą figurką młodej artystki. W wigilię i w święta zespół wystawiał, między innymi, baśń gwiazdkową Bergnera „Jak Piotrek znalazł cudowny kwiat” oraz trzyaktową operę Humperdincka „Jaś i Małgosia”.

Wydarzeniem artystycznym, na które oczekiwano z napięciem, był zapowiadany na 15 grudnia koncert Jana Kiepury, przygotowany w sali Strzelnicy (Schützenhaus) przy Nordpromenade 7 (aleja 3 Maja) staraniem polskich studentów z organizacji „Bratnia Pomoc”, którzy cały dochód przeznaczyli na Kasę Chorych i stypendia dla swoich kolegów. Zainteresowanie koncertem było tak duże, że dwa tygodnie przed przyjazdem artysty w kasie zabrakło biletów. Przy pełnej sali Kiepura zaśpiewał arię „Szumią jodły” z opery Moniuszki „Halka”, arię „Recondita armonia” z opery Pucciniego „Turandot”, arię z opery Korngolda „Cud Heliany” i na zakończenie pierwszej części koncertu wykonał pieśń Pereza „Ay, ay, ay”. Po antrakcie publiczność usłyszała arię z opery Pucciniego „Turandot”, walc z opery Różyckiego „Casanova” i na koniec pieśń Pucciniego „Dziewczyna z Zachodu”. Akompaniował kapelmistrz gdańskiej orkiestry radiowej Otto Selberg. Koncert tak się podobał, że artysta wystąpił ponownie w niedzielę 18 grudnia. Redakcja „Gazety Gdańskiej” doradzała rodakom, by wcześniej zaopatrzyli się w bilety, bo „sfery niemieckie, rozentuzmowane po prostu, masowo wykupują wolne miejsca”.

Miłośnicy lżejszej muzy mogli spędzać wieczory i noce w hotelu „Reischhof” naprzeciw dworca kolejowego, gdzie występował kabaret „Reischhof-Palast” z węgierską rewią i z niemieckimi profesorami nauki tańca towarzyskiego. Program rozpoczynano o dziewiątej wieczorem i kończono o czwartej rano, natomiast w hotelu „Danziger Hof” przy Targu Węglowym występował berliński zespół rewiowy, który przedstawiał między innymi obrazek z przeszłości „Pomieszanie płci” oraz rosyjską komedię „Samobójstwo”.

Mimo mrozów miłośnicy i hodowcy kanarków zapraszali do Gewerbehalle przy Schüsseldamm 62 (hala wystawowa w dzisiejszym kościele św. Jakuba przy ulicy Łagiewniki) na wystawę tego gatunku ptaków. Okazów dostarczyli hodowcy z Gdańska i Rzeszy. Zapraszano szczególnie dzieci. Kanarki hodowano w wielu domach, więc frekwencja na wystawie mogła być duża, tym bardziej, że zapowiadano niewysoką cenę biletów wstępu.

 

Odczyty

Gdańsk nie był wtedy ośrodkiem uniwersyteckim, ale nie był też pustynią intelektualną. Prężnie działały liczne towarzystwa, które miały w programie pogłębianie i popularyzację wiedzy. Było to, między innymi, Towarzystwo Przyrodnicze (Die Naturforschende Gesellschaft), Towarzystwo Ochrony Zabytków Budownictwa i Pomników Sztuki (Verein zur Erhaltung der Bau und Kunstdenkmäler), czy gromadzące przede wszystkim Polaków Towarzystwo Przyjaciół Nauki i Sztuki w Gdańsku. Była też Wyższa Szkoła Techniczna nazywana politechniką (Technische Hochschule Danzig), której wykładowcy nie ograniczali się do kształcenia studentów i własnych prac badawczych, ale prowadzili też działalność popularyzatorską i odczytową. Towarzystwo Ochrony Zabytków Budownictwa i Pomników Sztuki właśnie do auli tej uczelni zapraszało gorąco gdańszczan w czwartek 15 grudnia na wykład profesora Otto Kloeppela „O historycznym obliczu Gdańska i świetle wymierającego, starego Gdańska” oraz na odczyt radcy budowlanego Martina Kiesslinga „Stare miasto a nowy człowiek”. Za wejście nie pobierano opłat.

Natomiast Towarzystwo Przyjaciół Nauki i Sztuki wspólnie z Zarządem Powszechnych Wykładów Uniwersytetu Poznańskiego zapraszało do sali odczytowej Klubu Polskiego przy Neugarten 7 (Nowe Ogrody) na trzy wykłady popularno-naukowe: 7 grudnia wystąpił doktor Zygmunt Moczarski z Uniwersytetu Poznańskiego z wykładem „Rozwój umysłowości ludów Europy na podstawie ich zajęć przeddziejowych”; 13 grudnia doktor Czesław Znamierowski (również z Uniwersytetu Poznańskiego) zajął się problemem „Co to jest filozofia?”, a 20 grudnia doktor Czesław Frankiewicz, dyrektor gimnazjum w Chełmnie, miał wykład „Wschód i zachód w dziejach Polski”. Za wstęp pobierano opłatę 50 fenigów, młodzież ucząca się płaciła 20 fenigów.

 

W portach i stoczniach

Ruch w porcie ni znacznie zmalał w ostatnim świątecznym tygodniu grudnia. Port przyjął 105 statków, a opuściło go 126; 69 jednostek przypłynęło bez ładunku, pozostałe przywiozły drobnicę, wyroby żelazne, rudę żelaza, węgiel, fosfaty, celulozę, drewno, śledzie oraz cukier. Wywieziono natomiast głównie węgiel, ale też drobnicę, drewno, podkłady kolejowe, cukier, sól potasową, cement i spirytus. Przypłynęło 140 pasażerów (głównie z portów angielskich i Kopenhagi), a odpłynęło 20 (do Libawy i Kopenhagi).

W same święta z niezwykłym ładunkiem zawinął do gdańskiego portu statek „Polonia”, który przywiózł trzy miliony amerykańskich dolarów jako pierwszą ratę pożyczki dla rządu polskiego. Ten ważący blisko trzy tony ładunek ubezpieczało angielskie towarzystwo okrętowe. Z Gdańska dolary odjechały do Warszawy konwojowane przez polskich policjantów.

W stoczniach praca nie ustawała mimo mrozów i powodowanych przez nie wypadków, których ofiarami padali robotnicy. Z pochylni zakładów okrętowych Schichaua zwodowano w grudniu kilka statków, wśród nich zbudowane dla armatora norweskiego cztery tankowce motorowe z silnikami Diesla. Jeden z nich, o nazwie „Spinanger”, miał wyruszyć w dziewiczy rejs do San Pedro przez Kanał Panamski, ale jeszcze na Bałtyku wpłynął na mieliznę u brzegów Szwecji i z poważnymi uszkodzeniami został odholowany do remontu.

 

Nastrojowa scena z reklamy w ‘Danziger Volksstimme’

Boże Narodzenie i Sylwester

Przed samymi świętami Bożego Narodzenia temperatura podniosła się powyżej zera i potworzyły się błotniste kałuże. Jednak drugiego dnia od samego rana zaczął wiać mroźny wicher, który osuszył błota, a po południu śnieg z powrotem osnuł całą okolicę.

Dla Polaków święta rozpoczęły się tradycyjnie 24 grudnia wieczerzą wigilijną oraz nocną mszą świętą „pasterką”, którą sprawowano o północy w wielu kościołach. W Gdańsku zapraszano na nią do kościoła św. Stanisława we Wrzeszczu przy dzisiejszej ulicy Legionów i do kaplicy sióstr dominikanek na Zaroślaku. W 1927 roku roku wigilia wypadła w sobotę, a święta w niedzielę i poniedziałek. Pierwszego dnia świąt uroczyste nabożeństwa odprawiano bodaj we wszystkich kościołach luterańskich.

Na pierwsze i drugie święto przygotowano niespodziankę dla miłośników futbolu. Mogli obejrzeć dwa mecze rozgrywane gościnnie przez poznańską „Wartę”, która chlubiła się wtedy tytułem mistrza Polski. W bożonarodzeniową niedzielę poznaniacy zagrali z gdańską drużyną policyjną S.V. Schutzpolizei e.V, (wynik 3:2 dla policjantów), a w poniedziałek z cywilną drużyną Danziger Sport-Club c.V (wygrała „Warta” 4:3). Miejscem rozgrywek był stadion z krytymi trybunami przy Hauptstrasse (Grunwaldzka) we Wrzeszczu.

W święta można było pójść do teatru, do kina, obejrzeć program kabaretowo-rewiowy w hotelach „Danziger Hof” i „Reischhof”, albo wybrać się do Domu Polskiego przy ulicy Wałowej, który zapraszał rodaków na „wielką zabawę przedkarnawałową urozmaiconą ciekawemi niespodziankami”.

Nowy rok 1928 witano w sobotnio-niedzielną noc. Gdańszczanie tańczyli w lokalach do trzeciej nad ranem, taką bowiem godzinę wyznaczyło prezydium policji; na dłuższe otwarcie lokalu wymagane było osobne jednorazowe zezwolenie. Ale tańczono też w domach przy muzyce radiowej lub odtwarzanej z patefonów.

 

Tadeusz T. Głuszko

 

Na podstawie doniesień „Gazety Gdańskiej. Echo Gdańskie” z listopada/grudnia 1927 oraz ze stycznia 1928 roku.

 

Pierwodruk: „30 Dni” 6/2013