PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Był taki barak na Pohulance

Był taki barak na Pohulance
Splot okoliczności, których dziś nie jestem w stanie dokładnie odtworzyć, sprawił, że pod koniec lat pięćdziesiątych film „wszedł mi w krew”. Kino „Zorza” przyjeżdżało wówczas na Chełm dwa albo trzy razy w tygodniu do drewnianego, rozpadającego się baraku przy ulicy Buczka, zwanego – paradoksalnie, a jak czas pokazał skądinąd zasłużenie – domem kultury.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
W takim stanie dom kultury na Chełmie był w 1988 roku
W takim stanie dom kultury na Chełmie był w 1988 roku
Fot. Zbigniew Kosycarz / Archiwum KFP

Najstarsi mieszkańcy dzielnicy przypominają sobie, że barak „powstał bodaj w czynie społecznym, w ciągu jednej (?!), grudniowej nocy roku 1948 dla uczczenia Kongresu Zjednoczeniowego Polskiej Partii Robotniczej (15-21 XII); podobno wykonawcami byli stoczniowcy, choć »drylem«, sprawnością i szybkością bardziej przypominali wojsko lub milicję, niż ochotników, a udział w czynie był brany pod uwagę przy rozdziale mieszkań”.

Częściowo się to zgadza, lecz miejsce faktów, zwłaszcza nieznanych lub mniej znanych i trudnych do zweryfikowania, które pozwalałyby na jednoznaczne i bezdyskusyjne ustalenie stanu rzeczy, zaczęła stopniowo zajmować mitologia. Ogólnie rzec biorąc, budowlę rzeczywiście wzniesiono w roku 1948 i w bardzo krótkim czasie: od końca października do połowy grudnia, zaś na placu budowy dzień i noc uwijało się około siedemdziesięciu ludzi, kierowanych przez... towarzyszy partyjnych, co uzasadniałoby porównanie do jednej z wymienionych formacji mundurowych. Po kilkudziesięciu latach we wspomnieniach może wydawać się, że było to okamgnienie.

Budynek stanął u zbiegu ulic: Obrońców Londynu (przemianowana później na Pawła Findera, a po roku 1989 – na biskupa AndrzejaWronki) i Monte Cassino (przemianowana na Buczka i tak pozostaje do dzisiaj). Na planie Gdańska z roku 1949 w tym miejscu są naniesione dwa budynku, których rzuty nie odpowiadają jednak rzutowi domu kultury. Składał się on wprawdzie z dwóch segmentów, ale prostopadłych względem siebie (a nie równoległych, jak na planie z 1949 roku) i połączonych: jeden stał wzdłuż dzisiejszej ulicy Bpa Wronki, drugi – wzdłuż ulicy Buczka (tak zaznaczono na planie z 1989 roku). Biorąc pod uwagę, że na tym pierwszym planie kartograf dość swobodnie rozmieścił inne budynki w tej dzielnicy, można przyjąć, że mógł to być rzut domu kultury, ale też poniemieckich szeregowców, które do tej pory dominują w tutejszej zabudowie. Na korzyść drugiej hipotezy przemawiałaby krótka informacja opublikowana w „Dzienniku Bałtyckim” z 18 grudnia 1948 roku o „oczyszczeniu i przygotowaniu terenu”. Niewykluczone więc, że to „oczyszczenie” mogło dotyczyć pozostałości po dawnej zabudowie.

Wykonawcami byli gdańscy stoczniowcy, którzy, jak donosił „Głos Wybrzeża” z 23 listopada 1948 roku, „podjęli w ramach współzawodnictwa kongresowego obok innych zobowiązań również budowę Domu Kultury na Pohulance”. Decyzja o budowie placówki zapadła de facto 29 października z inicjatywy komitetów zakładowych PPR i PPS przy stoczniach Gdańskiej i Północnej (podaję w kolejności alfabetycznej, gdyż oba zakłady licytowały się później, który z nich miał większy wkład, czego echa – w zależności od wpływów w wojewódzkich strukturach partii, już zjednoczonych – można było znaleźć w ówczesnej prasie). Fundusze pochodziły z budżetu centralnego i zostały przyznane specjalną uchwałą Rady Państwa. W dniu publikacji wspomnianej notatki mury były już gotowe. Montowano kotłownię, która miała dostarczać ciepło również do pobliskiego stoczniowego przedszkola, i instalację centralnego ogrzewania. Wykańczano także imponujących rozmiarów (w odniesieniu do liczby mieszkańców dzielnicy: około 4 tysięcy) salę teatralną o wymiarach 32,5 na 12,5 metra, która mogła pomieścić ponad osiemset osób.

Tu miała się odbyć wyznaczona na 8 grudnia akademia dla uczczenia kongresu zjednoczeniowego. Widać, że bardzo liczono na nadzwyczajne przyspieszenie prac budowlanych, aby zdążyć z otwarciem placówki przed 15 grudnia, w którym zaczynał się ten partyjny zjazd. Anonimowy dziennikarz „Głosu” podał, że „w budowie biorą udział wszyscy niemal pracownicy stoczniowi, gdyż prace nie wymagają specjalnej fachowości” i z uznaniem podkreślał, że „w dniu 19 bm. z inicjatywy koła PPR przy Dziale Transportowym przewieziono w godzinach pozasłużbowych na miejsce budowy 12 000 cegieł” oraz, że „zwózkę kontynuowano również w niedzielę 21 bm.”. Pozostając przy liczbach, trzeba dodać, że w tym dniu stoczniowcy przetransportowali na plac budowy dodatkowo 2,2 tysiąca cegieł, zaś drewno do budowy placówki, „brane z Holmu” (wyspa Ostrów; wówczas i dzisiaj teren zajmowany przez Stocznię Remontową) ważyło około 900 ton, a i tak podobno zabrakło go na okna i drzwi.

Miejsce po baraku, widok od strony ulicy Buczka; 2010
Miejsce po baraku, widok od strony ulicy Buczka; 2010
Fot. Kazimierz Babiński

Robotniczy Dom Kultury (taką nosił oficjalną nazwę, chociaż spotykało się też nazwę Dom Kultury Robotniczej) otwarto dosłownie w ostatniej chwili: 15 grudnia 1948 roku. Otwarcie zainaugurowano przemowami, koncertem orkiestry i chóru Stoczni Gdańskiej oraz montażami literackimi i tańcami ludowymi, przygotowanymi przez mieszkańców. W sprawozdaniu z uroczystości, zamieszczonym w „Dzienniku Bałtyckim” z 18 grudnia, autor o inicjałach „zg”, wyraźnie wzruszony, opisywał z patosem, jakie to dobrodziejstwo spotkało lokalną społeczność: „Nie będziemy tu pisać o przemówieniach. Nie jest to w tym przypadku ważne, co powiedziano, lecz co zrobiono. A czyn zaćmiewa tu najpiękniejsze przemówienia. Jest w Gdańsku dzielnica zwana Pohulanką. W bok od ul. Gen. Świerczewskiego [dzisiaj Nowe Ogrody] prowadzi malownicza droga pod górę, wijąca się zakosami. Malowniczość, to wielki atut Pohulanki, ale bodajże jedyny. Na odległą górę nie ma innej komunikacji jak piesza. Rozrywek nie ma na Pohulance żadnych. Pójście do kina, to cała wyprawa na dół do miasta. Teatr, to śmiałe marzenie”. I ubolewał, że dotychczas mieszkańcy mieli do dyspozycji tylko radiowęzeł, „ale kto wie, czy nie skończyłoby się na tym radiowęźle, gdyby nie kongres zjednoczeniowy partii”, a właściwie „czyn przedkongresowy”, który „sprawił, że na Pohulance zacznie się inne życie. (...) powstaną tu zespoły ochotnicze – teatralny, recytatorski, taneczny, może nawet chór i orkiestra, a przynajmniej raz w miesiącu (...) kino”.

Warto przypomnieć, że do dzisiaj Pohulanką nazywa się ową „malowniczą drogę pod górę, wijąca się zakosami”, która jest przedłużeniem ulicy Powstańców Warszawskich. Nazwa przypuszczalnie przywędrowała w roku 1945 z osadnikami z Lwowa i długo funkcjonowała (oficjalnie i zwyczajowo) jako nazwa dzielnicy, nawet wtedy, kiedy formalnie przyjęto nazwę Chełm. Została też utrwalona w folklorze miejskim, w piosence śpiewanej na melodię warszawskiego szlagieru czasu okupacji „Siekiera, motyka...”. Jej słowa brzmiały tak:

„Siekiera, motyka, bimbru szklanka,

Niech nam żyje Pohulanka,

Niech nam żyją chłopcy z góry

I drewniany dom kultury”.

***

Placówka miała być pomnikiem „czynu kongresowego” i z założenia – jak jej podobne – miejscem ideologicznego oddziaływania na mieszkańców. Okazała się, co paradoksalne, autentycznym domem kultury, a raczej – społecznym, w szerokim znaczeniu tego słowa. Tu złapałem trudną do wyleczenia chorobę: „kinofilię”. Na przekór dość nędznym warunkom lokalowym, które X Muzę przyprawiłyby o kolkę ze śmiechu, sala w czasie seansów rzadko świeciła pustkami. Nikomu nie przeszkadzało, że nowości, grane wcześniej w kinach śródmieścia, docierały tu z kilkutygodniowym, a czasem i kwartalnym opóźnieniem.

Niewątpliwie na dobrą frekwencję wpływał brak w okolicy innych rozrywek. I więcej, ta była dostępna za jedyne ówczesne 2 złote, co było kwotą niewygórowaną w porównaniu z kosztami wyprawy do dowolnego kina w centrum. Leniwie płynący czas odmierzano więc wyczekiwaniem na kolejny seans objazdowego kina „Zorza”, które również obsługiwało Przeróbkę.

Sala swojsko pachniała drewnem, pastą do podłogi i kurzem, a przez postrzępione, nieszczelne i dziurawe zasłony przedzierały się różnej grubości wiązki światła słonecznego. Była miejscem magicznym, umożliwiającym, (niczym borgesowski Alef) podglądanie innych światów. A światy były różne: od budzących bezkrytyczny zachwyt do przerażających, rzadko – obojętnych, co pomagało w ich zapamiętywaniu i późniejszej mitologizacji, niestety.

W tym czasie na ekranach naszych kin pojawiły się nieliczne filmy z Zachodu, głównie z Francji, a ściślej – jeśli można tak powiedzieć – z „lewego brzegu Sekwany”. Był to nurt szczególnie miły ówczesnej władzy, którego reprezentanci wyraźnie akcentowali w twórczości wątki rewolucyjne, socjalistyczne, postępowe, hołdowali idei równości i sprawiedliwości społecznej.

Jednym z filmów z tamtych lat, które na zawsze zapadły mi w pamięć, sporządzonym nota bene zgodnie z założeniami programowymi nurtu, byli – nomen omen – „Nędznicy”, adaptacja z roku 1957 arcydzieła Wiktora Hugo z charyzmatycznym i fascynującym Jeanem Gabinem jako katorżnikiem Jeanem Valjeanem. W tym jednym, jedynym momencie tytuł filmu wyjątkowo odzwierciedlał wszystkie cechy miejsca i warunki, w jakich po raz pierwszy zetknąłem się z kinem, ale to mi nie przeszkadzało. Brawurowa kreacja Gabina, „trzymająca” film, wpłynęła później znacząco nie tylko na moją lekturę epopei Hugo, ale stała się początkiem fascynacji literaturą francuską i częścią mojej prywatnej historii kina.

W połowie lat sześćdziesiątych frekwencja zaczęła słabnąć, zaś defetyści wieszczyli, jak się okazało nie bez racji, szybki zgon „Zorzy”. Do powolnego upadku przyczyniło się upowszechnienie telewizji (a w niej seriali, np. opiewających przygody Zorro, i Klubu Myszki Miki), zaś do cichego zejścia nowoczesne, jak na tamte lata, zbudowane na licencji radzieckiej kino „Kosmos” na Oruni, w którym poza klasycznymi westernami, można było „zaliczyć” sporo współczesnego, drapieżnego politycznie kina „made in USA”.

Pozostałości zabudowań gospodarczych; 2010
Pozostałości zabudowań gospodarczych; 2010
Fot. Kazimierz Babiński

Barak domu kultury oferował też inne rozrywki i możliwości - na miarę i skalę tamtych lat. Był prawdziwym centrum obywatelskim, a plac przed głównym wejściem był jedyną w swoim rodzaju agorą, gdzie można było dowiedzieć się, kto z kim śpi, kto od kogo i za co dostał w zęby, i komu nie należy się w tym tygodniu kłaniać. Podobną rolę, choć na mniejszą skalę, odgrywał przystanek dla wysiadających z autobusu linii „108”, stragan z warzywami, kiosk „Ruchu”, sklep mięsny i „romantyczne” resztki ogrodu jordanowskiego, w którym raz do roku rozstawiało się wesołe miasteczko.

W dzielnicy można było zapisać się do kilku organizacji społecznych, wypożyczyć książki, pochylić się nad gazetami i czasopismami, załatwić sprawę w administracji budynków mieszkalnych, uczestniczyć w kursach kroju, szycia i gotowania, w prelekcjach, spotkaniach, koncertach, zajęciach sportowo-rekreacyjnych, wśród których królował tenis stołowy, a – od połowy lat sześćdziesiątych – w soboty wyszaleć się przy grających na żywo zespołach młodzieżowych. Działała, co oczywiste, placówka ORMO.

Najczęściej odwiedzanym miejscem, po będącym poza wszelką konkurencją kinie,była filia biblioteki publicznej z czytelnią. Pani Skubij, jej spiritus movens, kochała książki, jak mało kto. W dzielnicy uchodziła za osobę publiczną, równie ważną jak kierownik Szkoły Podstawowej nr 47 i proboszcz miejscowej parafii. Darzono ją wielkim szacunkiem i uznawano za prawdziwy autorytet w sprawach doboru i oceny lektur oraz fachowej obsługi czytelników. Pomagała jej w tym dobra znajomość środowiska, w którym żyła, będącego tak naprawdę jedną wielką rodziną, i doskonała pamięć. Wszystkich czytelników znała z imienia i nazwiska, więc mało kto ryzykował przetrzymanie książki ponad regulaminowy miesiąc, gdyż mógł w najmniej spodziewanym miejscu i czasie zostać dyskretnie upomniany, ale i zarazem ciepło zachęcony do zapoznania się z nowościami i zaproszony na jedno z kolejnych spotkań autorskich.

Korzystałem z tej biblioteki chętniej i częściej niż ze szkolnej. I wchodziłem w kolejne kręgi wtajemniczenia. Na zaufanie i przyjęcie w poczet wybrańców zapracowałem sumiennością lektury wypożyczanych książek, punktualnością wymian i bywaniem na spotkaniach z pisarzami i popularyzatorami czytelnictwa, z których do najaktywniejszych i najbardziej przeze mnie lubianych należała mówiąca nieskazitelną polszczyzną i obdarzona dużymi zdolnościami aktorskimi oraz niezwykłym poczuciem humoru, dziennikarka i pisarka Eugenia Kochanowska. A wtajemniczenie polegało na nieograniczonym dostępie do półek i na możliwości wypożyczenia większej liczby książek niż wyznaczony limit trzech. Granicą, która oddzielała wybrańców od „zwyczajnych” czytelników była długa lada. Z jednej jej strony była wypożyczalnia, z drugiej czytelnia. Przed ladą trwał nieustanny koncert życzeń i zapisy na najbardziej modne i pożądane tytuły, jakimi były wtedy „Winnetou” Maya, „Kiermasz bajek polskich”, „Kwiat paproci”, czy „Tajemnicza wyspa” Verne’a. Wybrańcy bez pośpiechu, a nawet demonstracyjnie, przy pomrukach niezadowolenia „zwyczajnych” wynosili poszukiwane pozycje. Pokryci kurzem Molier, Czechow, Gorki, Dickens, Balzak, Tołstoj i inni szacowni klasycy czekali na swój czas, który miał przyjść wraz z ekranizacjami ich dzieł i ze spektaklami w nieodżałowanym do dziś Teatrze TV.

Barakowi, który cementował, integrował lokalną społeczność bardziej niż szkoła i kościół, kibicowałem aktywnie do połowy lat sześćdziesiątych. Nie wiem, niestety, czy kolejne lata jego działalności były równie udane i warte są czyichś wspomnień. Z kronikarskiego obowiązku nadmieniam, że placówka przestała prawnie istnieć po ponad czterdziestu latach. 10 kwietnia 1991 roku Rada Miasta Gdańska podjęła uchwałę o jej likwidacji, a 17 czerwca tego samego roku zapadła decyzja administracyjna nakazująca rozbiórkę baraku. Drewno zostało częściowo wykorzystane przez mieszkańców do palenia w piecach, a częściowo jako materiał do budowy płotów i regałów piwnicznych.

Miejsce po domu kultury i widok na ulicę Biskupa Wronki; 2010
Miejsce po domu kultury i widok na ulicę Biskupa Wronki; 2010
Fot. Kazimierz Babiński

Pozostał pusty plac, nostalgia i moja wdzięczność. W tym miejscu miała powstać przychodnia zdrowia, ale podobno zaprotestowały rosnące tam drzewa, jedyni strażnicy przeszłości i niemi jej świadkowie.

 

Kazimierz Babiński

 

Pierwodruk: „30 Dni” 5-6/2010