PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Gdańsk

Gdańsk
Przypominamy tekst Edwarda Słońskiego opublikowany w „Tygodniku Ilustrowanym” w 1920 roku.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

„Tygodnik Ilustrowany”, wydawany w latach 1859-1939, wielokrotnie przynosił teksty dotyczące Gdańska i Pomorza. Tekst Edwarda Słońskiego, który przypominamy, ukazał się w „Tygodniku” datowanym na 1 maja 1920 roku.

Był to dla Polski trudny okres, trwała przecież wojna polsko-bolszewicka. W trudnej sytuacji był też Gdańsk. 10 lutego weszły w życie postanowienia traktatu wersalskiego o utworzeniu Wolnego Miasta, kilka dni później wkroczyły pierwsze oddziały brytyjskie. Ale ciągle było niespokojnie – wybuchały strajki, dotkliwy był brak żywności, manifestowano przeciwko wysokim podatkom i drożyźnie.

Autor tekstu, Edward Słoński (1872-1926), był pisarzem i poetą, działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej. W 1915 roku wstąpił do Legionów. Jest autorem znanych kiedyś wierszy, jak np. „Wojenko, wojenko” czy „Idzie żołnierz borem lasem”.
Dom stary przy „Hohes Thor” w Gdańsku, rys. St. Sawiczewski

Z całej Polski pozbierała Wisła wody, pozbierała z gór wysokich i z łąk niskich i niesie do Gdańska. Hej, jak okiem sięgnąć szeroko, daleko rozlały się wody i szumią:

– My z Polski do morza polskiego… do morza polskiego…

I naraz ogarnia je zdumienie i strach… Jeszcze morza nie widać, jeszcze morza nie słychać, a już obce jakieś ziemie dokoła, a już brzegi obce.

– Co się stało z Polską? Co się stało?

Wzburzyły się fale pod mostem w Tczewie, wzburzyły się i płyną niespokojnie i pod latarnią morską za Gdańskiem granatowemu skarżą się Bałtykowi:

– Z polskich piasków myśmy się wysączyły, z polskich wyżyn spłynęły. Pozbierałyśmy wszystkie łzy, które wycisnęła niewola, i niesiemy te opale do twych skarbów błękitnych. I pozbierałyśmy z kresów dalekich Najjaśniejszej Rzeczypospolitej krew żołnierzy najstarszych, których nikt na wojnę nie wołał, tych dziadów z powstańczymi krzyżykami na piersiach, i krew żołnierzy najmłodszych, tych dzieciątek, co same ze szkół i domów pouciekały na front – i te rubiny krwi, te klejnoty najcenniejsze, niesiemy do ciebie, o morze! I co się stało, że nie masz do ciebie dostępu, że nie masz drogi wolnej do ciebie? Co się stało, że tu gdzieś blisko kończy się Polska? Jakże my te łzy polskie i tę krew polską przez ziemie obce będziemy niosły?

Zadumał się stary Bałtyk pod latarnią morską za Gdańskiem i posmutniał. A Gdańsk, co nad zieloną Motławą przykucnął, ledwie o tych łzach i krwi polskiej usłyszał, wnet zaczął wołać:

– Gdzie są te opale? Gdzie są te rubiny?

I chciwe ręce, niczym dźwigi portowe, wyciąga i duże okulary, niczym latarnie morskie, na oczy nakłada i patrzy… i patrzy… on od ojca, dziada i pradziada kupiec pierwszej gildii, pośrednik uczciwy.

– Opale i rubiny! Towar przedni… – mruczy pod nosem.

Ale Bałtyk, polskie morze, polskich łez i krwi nie sprzeda. Bierze w objęcia srebrnopłowe fale wiślane i szepce:

– Ja was do Polski zaniosę…

A ledwie fale polskie ziemi dotknęły, wnet zaczęły szumieć radośnie:

– Polska! Polska!

Położyły się na złotych piaskach i odpłynęły w ciemne głębie Bałtyku, poniosły do zaczarowanych jego skarbców błękitnych opale łez i rubiny krwi z myślą, że nie na próżno gdzieś na kresach dalekich Najjaśniejszej Rzeczpospolitej płynie ta krew święta dziadów z powstańczymi krzyżykami na piersiach i dzieciątek, co ze szkół na wojnę uciekły.

A granatowy ciemny Bałtyk wrócił pod latarnię morską za Gdańskiem i szumi:

– Poczekaj, stary dziadu, spadną te rubiny na twoje ulice, na twe bruki równe i gładkie, zabarwią twoje kanały zielone – i dopiero wówczas będziesz ty miastem wolności, jak dawniej… jak dawniej…

***

A tymczasem, obałamucony wojną Gdańsk, stary, dobry kupiec przestał być dobrym kupcem i nadaną mu przez Kazimierza Jagiellończyka chlubną godność „Admirała Polski” chce zamienić na miano feldfebla pruskiego. Odchodzące grenzschütze pruskie pozostawiły w spadku po sobie nienawiść do wszystkiego, co polskie, i Gdańsk, co w okresie XVII wieku, w obliczu najazdu obcych mocarstw na Polskę, umiał chwycić za broń w jej obronie, dziś urządził ów śmieszny jarmark, który był niczym innym, tylko antypolską manifestacją i na którym więcej było pruskich chorągiewek, niż towarów, i więcej nienawiści, niż zrozumienia interesu.

Wystarczy zajrzeć w oczy tłumowi gdańszczan, podążających za żołnierzem polskim, by zrozumieć, jak to dziedzictwo po rządach pruskich zaciążyło na stosunku Gdańska dzisiejszego do nowej Polski. Po ulicach chodzą ludzie ubrani po cywilnemu, chodzą krokiem żołnierskim, bary trzymają jak w mundurach, meloniki noszą jak pikelhauby. Tylko dać im oręż do ręki, a wnet staną w szeregu i na pewno przeciwko nam.

A tradycja starych murów gdańskich, tych uliczek z krużgankami, tych kamieniczek trzyokiennych pod złotym lwem czy białym łabędziem, protestuje przeciwko temu:

– Nam było dobrze z Polską!

I jakże mogło być inaczej, skoro Polska była przyrodzoną macierzą i karmicielką Gdańska.

Z zasobnych spichrzów polskich niosła tu Wisła płowa przednie ziarno na chleby białe dla Francji, z polskich lasów przepaścistych sosny masztowe i kloce dębowe dla floty brytyjskiej, z polskich obór woły „trawne i karmne”. A była tego wszystkiego ilość mnoga, samego ziarna do 120 tysięcy łasztów rocznie.

A będąc odbiorcą naturalnych bogactw wielkiej a urodzajnej ziemi polskiej, był Gdańsk jednocześnie jej dostawcą produktów kolonialnych i wyrobów przemysłu dalekiego Zachodu. I rósł tak i potężniał pod opiekuńczym skrzydłem króla polskiego, że wkrótce już jeden tylko Amsterdam mógł się z nim równać.

Miał Gdańsk wówczas rządy swoje i sądy, miał mennicę i przywilej żeglugi wolnej pod banderą własną. Były to dwa krzyże w polu czerwonym nakryte koroną polską. Był „Admirałem Polski”. Aliści przyszli Prusacy i z admirała uczynili feldfebla. Dla nich Gdańsk leżał na uboczu i oczywiście nie mógł mieć tego znaczenia, co dla nas, więc zaczął powoli umierać.

Brema, Hamburg, Szczecin zabrały mu towary najcenniejsze. Polska, granicami celnymi pocięta jak szachownica, skierowała produkcję swoją na Wschód. Spichrze Gdańska zaczęły świecić pustkami, a sklepy gdańskie zalała tandeta berlińska najtańsza, znajdująca odbiorców jedynie w zagnanych w błotnisty kąt Pomorza kaszubskich rybakach i w niewybrednych kuracjuszach sopockich, zjeżdżających się tu rokrocznie na lato.

Toteż nic dziwnego, że dziś, gdy Gdańskowi uśmiechnęła się nowa era, dawna tradycja protestuje przeciwko nierozsądnej dzisiejszej polityce gdańszczan i wielkim głosem woła o zwrot Polski, jako „o jedyne rozwiązanie sprawy prawem nieomylnym natury i dziejów przypisanym” (prof. Askenazy).

I nie może być inaczej. Ci ludzie otrząsną się z prusactwa. Wszak to ich przodkowie królowi szwedzkiemu Karolowi Gustawowi, wzywającemu ich do poddania się, pisali, że: „wiedzą dobrze, ile korzyści dla nich płynie z faworu panujących, a szczególnie z łaski Karola Gustawa, lecz przyjąć jego warunków nie dozwala im wierność Królowi swemu Najmiłościwszemu, od Boga swego przez wolną elekcję im danemu, Panu swemu prawemu, któremu być posłuszni zobowiązali się przysięgą. Wierność tę przechowali niezachwianie w ciągu lat dwustu, od czasu, jak zostali do Rzeczypospolitej wcieleni”.

Prawnukowie tych lojalnych obywateli polskich bardzo prędko wyniosą z domów swoich wyblakłe fotografie Wilhelmów i Hindenburgów i zadzierzgną stosunki z Najjaśniejszą Rzeczpospolitą Polską.

***

Cudem spod najazdów dzikich uwolniona, prowadząca wojnę na tysiąckilometrowym froncie, Rzeczpospolita Polska zrobiła już pierwszy krok do zadzierzgnięcia tych stosunków. Nie z bronią w ręku, lecz z kapitałami swymi poszła do Gdańska.

Niedużo co prawda mieliśmy pieniędzy i tylko niezmordowanej energii panów Biesiadeckiego i Jałowieckiego zawdzięczamy, że za 25 milionów marek niemieckich zdobyliśmy aż tyle. Słuchałem i nie wierzyłem uszom.

A więc ujście Wisły jest już w naszym posiadaniu, cała miejscowość kuracyjna tuż przy ujściu Wisły położona i kompleks zabudowań na pograniczu Neufahrwasser. A prócz tego naszą własnością jest ostry cypel u ujścia Motławy i zabudowania po tartakach w miejscowości nazywającej się po niemiecku Krakau, i place nad tak zwaną Martwą Wisłą (Tote Weichsel). I mamy własne spichrze i własne elewatory. A czego nie można było nabyć wydzierżawiliśmy na dłuższy czas i dziś już możemy jako tako rozgospodarować się w porcie.

Toteż w porcie i biurach misji polskiej praca wre od świtu do nocy. Wyładowujemy duże statki przybyłe z Ameryki z towarami dla Polski. Te towary to mąka i tłuszcze, części maszyn kolejowych i kuchnie polowe dla wojska. Na stołach pełno frachtów i kwitów, na platformach portowych pełno pak i beczek.

– Wagonów nam brakuje – objaśnia mnie urzędnik portowy, jakby tłumacząc się z tak znacznego nagromadzenia towarów – zamiast dwustu, a nawet trzystu mamy zaledwie kilkadziesiąt dziennie. Towar nam kradnie każdy, kto w Boga wierzy, a więc: robotnicy, ich żony, ich dzieci, kolejarze i policja nawet. Patrzymy na to bezradnie i bronimy się jak możemy. Jedni wrzucają, niby niechcący, towar do wody, drudzy wyławiają go w nocy. Suchary, sardynki i mąkę wynoszą robotnicy na sobie, wychodząc po robocie do domu. I tego ukrócić niepodobna. Wszędzie jest zmowa przeciwko nam. Oczywiście praca w tych warunkach jest niezmiernie ciężka.

Z uczuciem ulgi powróciłem dnia tego z portu do małego pokoiku, który w braku pokojów wolnych w hotelach odnajmowałem u pewnej starszej Niemki na Langgasse pod samym ratuszem, i z pewną satysfakcją przypatrywałem się wyblakłej fotografii Hindenburga, oprawnej w tanią ramkę i uwieńczonej zeschłymi kwiatami.

– To twoi ludzie nas rabują – myślałem – twoi szeregowcy kradną nam mąkę i sardynki, ci sami, co odśrubowywali nam klamki od drzwi i okien, ci sami, co wycinali nam lasy i sprzedawali je Żydom. Nauka nie poszła w las, generale!

A kiedy późną nocą przedziwny stary zegar zaczął dzwonić na ratuszu, wydało mi się, że przemówił do mnie stary Gdańsk, ten sam, co wierności królom naszym dochowywał niezachwianie.


Edward Słoński