PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Dwie godziny wpatrywania się w miasto

Dwie godziny wpatrywania się w miasto
Nikołaj Karamzin był w Gdańsku przejazdem, zajrzał tylko i zaraz wyjechał. Ciekawił go zachód Europy. Nie miał wobec niego kompleksów – dobrze wykształcony, dość bogaty, postanowił poznać miejsca i ludzi, o których dotąd tylko czytał.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Nikołaj Karamzin
Nikołaj Karamzin
Fot. „Historia państwa rosyjskiego”, Moskwa 1989

Pozostawił opis miasta, krótki i pośpieszny, ale w dziele wybitnym, wydawanym do dzisiaj. Jego „Listy rosyjskiego podróżnika” to lektura w zasadzie obowiązkowa dla każdego, kto interesuje się dziejami i obyczajowością XVIII wieku.

Karamzin w przyszłości zasłynie jako autor monumentalnej, dwunastotomowej, a i tak niedokończonej „Historii państwa rosyjskiego”. Kiedy przejeżdżał przez Gdańsk, był młodym człowiekiem, miał dwadzieścia trzy lata, był kawalerem z oficerskimi szlifami, nastawionym na przygodę i bardzo ciekawym świata. Swoje „Listy” dedykował przyjaciołom: „Do was pisane. Wam i poświęcam”.


Oficer z tatarskiej szlachty

Stosunkowo niedawno minęła dwieście pięćdziesiąta rocznica jego urodzin. Nikołaj Michajłowicz Karamzin urodził się  w grudniu 1766 roku w guberni kazańskiej, przy czym do miejsca jego narodzin pretendują aż trzy miejscowości. W jednej z nich, wsi Zamienskoje, spędził część dzieciństwa, tam bowiem jego rodzina mieszkała podczas ciepłych miesięcy, na zimę przenosząc się do Symbirska.

Karamzinowie byli dość zamożną szlachtą tatarskiego pochodzenia i Nikołaj, zanim w 1778 roku udał się do szkoły Iohannesa Mathiasa Schadena w Moskwie, pobierał nauki w domu pod okiem ojca. Wykształcenie, raczej typowe dla przedstawiciela szlacheckiej młodzieży, obejmowało szalenie przydatną w przyszłości umiejętność posługiwania się językiem francuskim i niemieckim. W 1781 roku ojciec skłonił syna, by wstąpił do elitarnego Lejb-Gwardyjskiego Preobrażeńskiego Pułku Jego Wysokości, gdzie Nikołaj dosłużył się stopnia porucznika.

W tym czasie stał się członkiem loży masońskiej „Złoty Wieniec” i poznał ludzi z kręgów zafascynowanych ideami oświeceniowymi. Jednym z nich był pisarz Nikołaj Nowikow, który jakiś czas potem, gdy drogi młodzieńców rozeszły się już na dobre, za swe poglądy został aresztowany, skazany i trafił na zesłanie.

Po śmierci ojca, w 1789 roku, Karamzin wyruszył w swoją wielką podróż do Europy Zachodniej. Wielką nie tylko ze względu na jej zasięg – objęła bowiem zarówno kraje niemieckie, Szwajcarię, Wielką Brytanię oraz Francję – ale przede wszystkim ze względu na fakt, że spisana z niej relacja przetrwała próbę czasu, okazała się przynależeć do tego typu literatury, którą część ludzi zawsze będzie czytać z wielką przyjemnością. Jest to przede wszystkim zasługą samego autora, który potrafił opowiadać w sposób przyciągający uwagę, a także burzliwych czasów, w których przyszło mu żyć, ciekawych zdarzeń, jakich doświadczył oraz ludzi, których spotkał. Przybyszowi z dalekiej Rosji udało się porozmawiać z Immanuelem Kantem, Johannem Gottfriedem Herderem, a także odwiedzić Zgromadzenie Narodowe w Paryżu, gdzie z uwagą wysłuchał przemówienia Maksymiliana Robespierre’a. Miał okazję przyjrzeć się z bliska światu, w którym idee postępu i szalony optymizm nadawały tempo zmianom tyleż oczekiwanym, co nadzwyczaj, wręcz krańcowo radykalnym.

Kiedy wrócił do ojczyzny, ukazała się jego książka „Listy rosyjskiego podróżnika”. Dzięki niej zyskał sporą popularność. Jeden z drobnych epizodów tej wielkiej wyprawy dotyczył Gdańska, a dość niespodziewanie – za sprawą pewnego spotkania – nabiera dodatkowego, po części niezwykłego znaczenia.

Nasz bohater wyruszył z Tweru własnym pojazdem 18 maja 1789 roku  i dotarł do Petersburga 26 maja. Tam spotkał się z pewnym Anglikiem, który miał mu wręczyć podróżne weksle. Spoglądając na cumujące w porcie statki, Karamzin zastanawiał się poważnie, czy nie zarzucić podróży lądem, jak to sobie wcześniej zaplanował, i wybrać się na zachód statkiem: „do Gdańska, Szczecina albo Lubeki, aby szybciej znaleźć się w Niemczech”. Cudzoziemiec poparł ten pomysł, a nawet znalazł kapitana statku, który na dniach wyruszał do Szczecina.

Na przeszkodzie stanęła rosyjska biurokracja, należało bowiem uzyskany paszport, uprawniający do opuszczenia Rosji drogą lądową, przedstawić admiralicji odpowiadającej za drogi morskie. Admiralicja gotowa była zaakceptować pomysł młodzieńca, lecz zaprezentowany dokument został wystawiony nie w Petersburgu, a w Moskwie, trzeba było więc uzyskać nowy. To wymagało czasu. Ostatecznie Karamzin uznał, że pruskie, piaszczyste drogi, przed którymi go nieustannie ostrzegano, są mu niestraszne. Jednak kiedy w sierpniu 1790 roku w Londynie podejmował decyzję o powrocie do domu, wybrał morze, nie tylko ze względu na wygodę, ale szybkość połączenia i koszty.


Z wyżyn Stolzenbergu

Do Gdańska dotarł 22 czerwca 1789 roku, drogą od strony Królewca, przez Heiligenbeil (obecnie Mamonowo w obwodzie kaliningradzkim), Braunsberg (Braniewo), gdzie w domu pocztowym zjadł obiad i napił się kawy, Frauenburg (Frombork) i oglądany wieczorową porą  Elbląg – „niewielkie handlowe miasto gustownie zabudowane”. Zaglądając do miejscowej traktierni zauważył: „Wyjechawszy z Królewca jeszcze do tej pory nie widziałem porządnie ubranego człowieka”. Przebywając na kolejnym postoju, w Malborku, znalazł w nocy kilka chwil, aby zebrać myśli i oddać się pisaniu. W swoim zeszycie, na kolanie zanotował niewiele: że w mieście jest starożytny zamek i było ono niegdyś stolicą krzyżackiego państwa. Na stacji pocztowej w części zmienili się pasażerowie – „uciążliwą starą kobietę” zastąpił wysoki pruski oficer. Już w krytej kolasce Karamzin poczynił zapis: „Dnieje. Wybaczcie! Mam nadzieję, że z Gdańska zdołam coś niecoś dopisać”.

Do miasta wjechał przez przedmieścia od strony Żuław, mieszkającym tam menonitom poświecił kilka uwag, pełnych uznania. Zatrzymał się jednak nie w samym Gdańsku, lecz „w pruskim miasteczku Stolzenbergu, położonym na wysokiej górze tegoż imienia”. O właściwym Gdańsku, z tej perspektywy patrząc, mógł powiedzieć, że „leży pod naszymi nogami, jak na talerzu, tak że można wygodnie liczyć dachy”.

Zjednoczone (Kombinowane) Miasto Chełm, w którym Karamzin miał krótki postój, było tworem raczej skromnym i przejściowym. Po pierwszym rozbiorze, kiedy Prusy zagarnęły tereny wokół Gdańsk, ale nie zajęły samego miasta, król Fryderyk II, utworzył z części przedmieść – Siedlec, Starych Szkotów, Świętego Wojciecha i Chełmu – konkurencyjny ośrodek, z własnym herbem i magistratem. Właśnie na Chełmie ulokowano siedzibę burmistrza, tu znajdował się też ratusz, sąd, klasztor i zbór ewangelicki, wiele solidnych, murowanych kamienic. Wybrukowane drogi oraz obszerny plac targowy dopełniały obrazu prężnie rozwijającego się miejsca. Wszystko to już niebawem, podczas napoleońskich wojen, miało zostać puszczone z dymem, zniszczone do cna, do fundamentów. Na całe lata los dzielnicy stał się dla wszystkich gdańszczan przestrogą przed tym, co może przynieść wojna.

Stary Gdańsk w dole, jeszcze należący do Rzeczpospolitej, spodobał się Rosjaninowi od pierwszego wejrzenia: „To piękne i regularnie zabudowane miasto, morze, port, okręty na redzie, bielejące żagle rozrzucone w różnej od siebie odległości na poruszających się falach, niezmierzona przestrzeń wód, wszystko to razem tworzyło widok, najmilsi moi przyjaciele, jakiego jeszcze w życiu moim nie widziałem, porywający duszę”. Karamzin dwie godziny patrzył z góry na miasto w „milczeniu i głębokiej cichości, w słodkim zapomnieniu samego siebie”. Miał świadomość, że miasto, tak piękne, jest w tym momencie swoich dziejów zaledwie odbiciem blasku minionej świetności, a jego przyszłość, na skutek skrępowania handlu, nie zapowiada się dobrze. Przybysz orientował się, kto temu zawinił, potrafił zidentyfikować „gnębiącą miasto rękę” jako  nadzwyczajne cła, nakładane od czasów pruskiego króla Fryderyka II po panującego w tym czasie jego bratanka Fryderyka Wilhelma II.

Z wysokości wzgórza widziało się Gdańsk, że „leży pod naszymi nogami, tak że można wygodnie liczyć dachy”; fragment rysunku Juliusa Gottheila
Z wysokości wzgórza widziało się Gdańsk, że „leży pod naszymi nogami, tak że można wygodnie liczyć dachy”; fragment rysunku Juliusa Gottheila
Fot. Zbiory Muzeum Narodowego w Gdańsku

W innym miejscu Karamzin poświadcza, że „mieszkańcy kupieckiej republiki” mieli ongiś prawo bić własną monetę, jednak teraz jest ona w mieście nieobecna, gdyż wyparły ją z obiegu pruskie uregulowania. Aby ukazać najdobitniej sytuację gdańszczan, porównał ich do mnichów najsurowszej reguły, którzy spotykając współbraci podczas spacerów w ciemnych krużgankach pozdrawiają się słowami: „Memento mori”. Rozmodleni braciszkowie wzywają, aby w każdej chwili życia mieć wzgląd na śmierć, gdańszczanie „z dotkliwym westchnieniem serca” powtarzają na powitanie: „Gdańsk! Gdańsk! Gdzie twoja sława?”.

Sami gdańszczanie w oczach Rosjanina jawili się jako ludzie sprawiedliwi, pamiętający z wdzięcznością o tych, którzy w przeszłości uczynili im jakieś, choćby już w części zapomniane, dobro. Wspomniał przy tej okazji o „Szodiańdczykach” (tak przetłumaczył rosyjskie określenie Szkotów, Ignacy Buyson, pierwszy polski tłumacz „Listów rosyjskiego podróżnika” wydanych w 1802 roku w Wilnie pod tytułem: „Listy ruskiego wojażera”), którzy dostarczali na stoły gdańszczan śledzie, że korzystali – wedle jego wiedzy – z wszystkich praw obywatelskich nad Motławą.

Miało się tak dziać, ponieważ przed laty jeden z nich, niejaki Doglas, „uczynił miastu wielką przysługę”. Karamzin starał się dociec, cóż to była za przysługa, ale przyznał szczerze, że „ci z którymi mówiłem, nie potrafili mnie w tej kwestii doskonale oświecić”. Jedno jest pewne, wdzięczna sympatia dla Szkotów, których w istocie przebywała w Gdańsku spora grupa, sięgająca odległych czasów i w dalszym ciągu utrzymywana, zrobiła na nim duże wrażenie: „Takowe znamię wdzięczności zaszczyt przynosi miastu temu”.

Autor „Listów” żałował bardzo, że nie poświecił Gdańskowi tyle uwagi, na ile jego zdaniem zasługiwał. Sądził, że poczta zatrzyma się tu na krócej, niż to się w istocie stało. Zabrakło mu właściwego rozeznania i niezbędnej determinacji. „Gdybym wiedział, to bym się pospieszył” – można by streścić jego rozważania na temat zmarnowanej okazji.

Nie obejrzał więc, niestety, wielu „rzeczy wartych zastanowienia”, o których czytał. Potrafił je wymienić: „Najwięcej zaś życzyłbym sobie widzieć sławny obraz Eychela w Kościele Katedralnym Luterskim, wyobrażający »Sąd ostateczny«”. Oczywiście, miał na myśli jednego z braci Eycków, malarza niderlandzkiego, któremu wtedy przypisywano autorstwo obrazu. Aby określić wartość tryptyku, przytoczył informację, że: „Król francuski nie wiadomo mi który, dawał za niego 100 000 guldynów”.

W Gdańsku Karamzin miał zamiar poznać profesora Trendelenburga, chcąc mu podziękować „za gramatykę grecką przezeń ułożoną”, z której korzystał i z której korzystać zamierzał w przyszłości. Urodzony w Lubece, w 1757 roku Johann Georg Trendelenburg, profesor Gimnazjum Akademickiego, któremu Karamzin zamierzał wyrazić swoją wdzięczność, przez dwadzieścia osiem lat uczył w Gdańsku greki i hebrajskiego. W istocie, był nie tylko nauczycielem, ale również autorem tłumaczeń i podręczników do nauczania, między innymi języka greckiego. W przyszłości miał być senatorem w pierwszym Wolnym Mieście Gdańsku i członkiem miejskiej rady już za czasów pruskich.

O architekturze portowego miasta Karamzin napisał: „Ogromniejszą z budowli miejskich, jest Ratusz. Powszechnie wszystkie domy są pięciopiętrowe. Czystość nadzwyczajna okien przyozdabia ich widok”. To doprawdy niewiele, więcej Karamzin napisał o tym, co zobaczył z bliska, czyli o fortyfikacjach. Jako żołnierz i oficer znał się na tym dobrze. Starał się więc w wyobraźni swoich czytelników zarysować obraz wysokich wzniesień otaczających miasto, „trzech piaszczystych gór”, spośród których jedna zwie się Stolzenberg. Słusznie zauważył, że podczas blokady baterie nieprzyjacielskie mogłyby, prowadząc z ich szczytu ostrzał miasta, doprowadzić do jego zniszczenia.

Wspomniał również Hagelsberg – „rozbójniczy zamek” i legendę dotyczącą okrucieństwa jego posesjonatów. Wiedział o mogile rosyjskich żołnierzy, którzy w 1734 roku szturmowali miasto, dowodzeni przez marszałka polnego „Graffa” Borkharda Christopha von Münnicha i ponieśli podczas walk duże straty. Twierdził, że gdańszczanie potrafią wskazać miejsce pochówku Rosjan. Karamzin znał okoliczności tych wydarzeń, spór o koronę polską między Stanisławem Leszczyńskim i Augustem III. Jego konkluzja, dotycząca tych dramatycznych wydarzeń, brzmiała: rozpaczliwy opór miasta i tak na nic się nie zdał, bo „w końcu Gdańsk się upokorzył”.

Współtowarzysze podróży Karamzina, w części pruscy oficerowie, korzystając z postoju zamierzali obejrzeć z bliska fortyfikacje, owe „wierzchołki, których przechodzą baszty miejskie”, ale im na to nie pozwolono. Trzymający straż żołnierze, grożąc wystrzałem, zastąpili im drogę. Oficerowie-turyści przyjęli te pogróżki, ową „zbyteczną surowość” śmiechem i odstąpili od zamiaru. Zdaniem Karamzina, miejscy wojacy prezentowali się raczej dziwacznie, byli starzy i jak wspomina „nikczemnie odziani”.


Zdarzenie na pocztowej stacji

Na stacji „gdańskiej” dołączyli do podróżujących: oficer w randze kapitana, młody kupiec francuski i „professor”. Owo określenie, które pojawia się w tłumaczeniu Buysona jest mylące, bo może sugerować, że chodzi o osobę starszą, tymczasem w oryginale Karamzin określa wymienioną postać mianem magistera.  Dla jednego z nowych podróżnych i dla służącego kapitana,  szyrmeyster „wziął pojazd odkryty”, rodzaj zwykłej fury, wyposażonej w ławki. Wymieniony tu funkcyjny poczty pruskiej – „szyrmeyster”, to właściwie „schirrmeister”, osoba z nominalnym tytułem sierżanta, odpowiedzialna za zmiany koni, przekazanie nadań i wyznaczanie miejsc w pojazdach.

Kapitan usiadł z Karamzinem do kolaski, gdzie na trzymiejscowej ławce z przodu pozostawało jeszcze jedno wolne miejsce. Zamierzał je zająć magister, lecz w tym momencie zaprotestował „tytułem starszeństwa” Francuz. Jego racje podtrzymał szyrmeyster, który zauważył, że kupiec jako pierwszy zapisał się na poczcie. To, jego zdaniem, miał być argument decydujący. Magister nie ustępował, usilnie prosząc, „abyśmy jego jakimkolwiek sposobem pomieścili z sobą w kolasce, tłumacząc się uczonym sposobem, że mu z szyrmeystrem i sługą przykro będzie; lecz słowa jego trafiały do głuchych uszu, jak mawiają Niemcy”.

Zabawna historyjka na stacji pocztowej pod Gdańskiem miała swój dalszy ciąg. „Francuz po podróżnemu odziany, z tryumfem usiadł na ławce między dwoma Officerami, z uśmieszkiem podrwiwając z  biednego magistra, że wymoczy go deszcz, który właśnie padać zaczynał”. Pogoda, choć był to już czerwiec, tradycyjnie w tej stronie świata nie rozpieszczała. Jednak podróż w kolasce bez resorów i pasów, gdzie dla złagodzenia efektów jazdy po wertepach siadano na tłumokach, poduszkach lub częściach garderoby, najczęściej płaszczach, w dużym  ścisku, gwarantowała jako taką wygodę, przede wszystkim dach nad głową, a czasem interesującego i miłego interlokutora, przy którym czas mijał jakby trochę szybciej.

Tym razem tak się nie stało. Kapitan, dbając jedynie o swoją wygodę, od razu zaczął się niezbyt elegancko rozpychać. Francuz, ofiara jego łokci i kolan, grzecznie oświadczył, że robi mu się coraz ciaśniej. „Tym gorzej dla Pana” – odburkną kapitan i jakby tego było mało, zapalił fajkę i zaczął ostentacyjnie sąsiadowi w nos dymem dmuchać. Kupiec, kaszląc i kichając, zapytał kapitana, o co mu chodzi. „To, żebyś mój panie, ustąpił swoje miejsce magistrowi” – padło w odpowiedzi. „Mospanie!” – odparł Francuz, a żołnierz powtórzył to samo słowo z naciskiem.

W kolasce robiło się coraz bardziej gorąco, w przenośni i dosłownie. Kapitan jasno powtórzył przekaz: „Waćpanu mówię, abyś się wyniósł od nas”, a gdy Francuz oponował, twierdząc słusznie, że ma takie samo prawo do miejsca w powozie, zaczął na niego wydmuchiwać nie tylko dym, ale również strząsać gorący popiół. Kupiec, którego garderoba mogła w wyniku takich działań  doznać uszczerbku, otrzepywał się, otrząsał, lecz mimo to nie ustępował.

Wtedy kapitan zaczął go szturchać gifesem (głowicą) od szabli. Zrozpaczony Francuz, „widząc, że cierpliwością nie przemoże”, z płaczem prosił okrutnika, aby ten zostawił go spokojnie do następnej stacji, zobowiązując się, że tam zmieni miejsce i przejdzie do drugiego pojazdu. Bieda młodego kupca nikogo bynajmniej nie wzruszyła, towarzysze Karamzina z podróży śmiali się z kłopotów tego, który sam wcześniej cieszył się z niewygody magistra. Na swój sposób Karamzin podzielał ich radość, choć jednocześnie żałował Francuza. W końcu jednak zapanował spokój i wozy ruszyły, kierując się na Słupsk.

W pamięci Karamzina pozostał obraz: „Wyjechawszy z Gdańska, patrzyłem na morze, błękitniejące po prawej stronie. Więcej nic uwagi godnego nie rzuciło mi się w oczy, prócz przestronnej powierzchni służącej gdańszczanom dla odpoczywania, gdzie jednak niewielu przebywało ludzi, z powodu zachmurzonego na całej przestrzeni nieba. Jej środkiem biegnie wielka droga, po jej obu stronach w alejach są miejsca do zabawy”.

Wkrótce po wymianie pasażerów – Francuz na wóz, gdański magister do kolaski – rozbawieni oficerowie dworowali sobie przez czas jakiś z uczonego, ponieważ jednak ten natarczywości wszystkie wytrzymał, zostawili go w spokoju. Ten znawca wielu wschodnich języków wyznał, że wybiera się do Włoch, aby „oglądać tamtejsze Starożytności”. Pokazywał też wszystkim list, w którym jakiś książę (ukrywający się pod określeniem Graf***), przysłał mu egzemplarz Koranu, drukowany w Petersburgu. Ów Al-Koran to prawdopodobnie pierwsze wydanie z 1716 roku świętej księgi, w tłumaczeniu z języka francuskiego.

Niezbyt jasna konkluzja zamyka ten fragment wspomnień pisarza, że w Petersburgu „my z sobą zgodniej żyjemy, niżeli z Officerami”. W tym momencie tłumaczenie Buysona okazuje się nadzwyczaj mylące, gdyż Karamzinowi, którego dla żartu oficerowie nazywali doktorem, wyraźnie chodziło o to, by zaznaczyć, że z wykształconym gdańszczaninem lepiej się porozumiewa, aniżeli z przedstawicielami kadry oficerskiej.

Karamzin w przypisie podał nazwisko gdańskiego magistra, bez imienia i żadnych wskazań. Polski tłumacz zniekształcił je na Ryng. W istocie był to Friedrich Theodor Rinck (urodzony w Sławnie w kwietniu 1770 roku).  Przyszły profesor był postacią absolutnie niepoślednią, tak więc łaskawy los w jednej kolasce usadził na stacji pocztowej pod Gdańskiem dwie wybitne osobistości swoich czasów, które były u początku swojej życiowej drogi. Karamzin, o czym już wspominałem, miał wtedy lat dwadzieścia trzy lata, Rinck lat dziewiętnaście i uzyskany dopiero co, w marcu 1789 roku, tytuł magistra. W przyszłości będzie profesorem nadzwyczajnym filozofii na uniwersytecie w Königsbergu (1794), a następnie profesorem zwyczajnym teologii na tym samym uniwersytecie (1799).

Rinck, absolwent królewieckiego uniwersytetu (studiował tam od 1786 roku), to nie tylko uczeń Immanuela Kanta (kilka lat temu w zbiorach Biblioteki Gdańskiej PAN znaleziono łączącą się z jego osobą książkę „Metaphysica” Alexandra Gottlieba Baumgartena, z odręcznymi notatkami wielkiego filozofa), ale również znawca świata islamu, o czym wspominał towarzyszom podróży. Właśnie po to, aby rozwijać swoje zainteresowania pod kierunkiem wybitnego Holendra, profesora Henryka Alberta Schultensa z uniwersytetu w Lejdzie, wsiadł do pocztowej kolaski. Teraz, dzięki relacji Karamzina, można dokładnie określić moment, w którym młody Rinck opuścił Gdańsk w 1789 roku.

Już niebawem Rinck przetłumaczy na łacinę „Historię władców Etiopii” egipskiego historyka z przełomu XIV i XV wieku, Taki ad-Dina al Makriziego, a wydana zostanie już w 1790 roku w Lejdzie. W roku następnym opublikuje swoje tłumaczenie tekstu arabskiego władcy Hamy z rodu Ajjubidów, Abu-al-Fida. Nie udało mi się ustalić, czy Rinck podczas pobytu na uniwersytecie w Lejdzie, gdzie przebywał do 1792 roku, udał się na wymarzoną wyprawę na południe, ku starożytności. Znalazłem jedynie informację, że podróżował do Rheinlandu w okolice Darmstadt oraz, już znacznie później, do Kurlandii.

Po ostatecznym powrocie do Gdańska (via Königsberg, gdzie spędził z przerwą lata między 1792 a 1799 rokiem i gdzie 21 listopada 1794 roku poślubił Julię von Brunnow) pastor Rinck piastował od 1801 roku funkcję profesora teologii w Gimnazjum Akademickim (w latach 1810-1811 był jego rektorem), jednocześnie opiekując się gminą luterańską przy kościele Świętej Trójcy. Nigdy nie zapomniał o wielkim myślicielu z Królewca i swoim mentorze. W 1805 roku ukazała się poświęcona mu książka: „Ansichten aus Immanuel Kant’s Leben” („Poglądy z życia Immanuela Kanta”). Rinck zmarł  27 kwietnia 1811 roku w Gdańsku, w wieku zaledwie czterdziestu jeden lat, można by rzec, w momencie, gdy znalazł się u szczytu naukowej i pisarskiej kariery.

Spotkany młodzieniec, jego erudycja, zapał i oryginalne zainteresowania musiały zrobić na Karamzinie wrażenie, skoro w przypisach do drugiego wydania „Listów” zamieścił informację, jaką wyczytał o Rincku w „Jeńskiej Literaturze”, a ściślej w „Jenaische Allgemeine Literatur Zeitung” (było to jedno z najbardziej liczących się w ówczesnych Niemczech pism poświęconych nauce i literaturze). Rosjanin zanotował w przypisie: „Później czytałem ia o Professorze Ryngu w dodatku do wiadomości »Jeńskiej Literatury«. Piszą, że ten wysoce uczony człowiek, w podróży swojej bez wątpienia znaczniey się wzbogaci wielkimi znaiomościami”.  Theodor Rinck (występujący w „Jenaische Allgemeine Literatur Zeitung” zawsze jako Rink) był jednym z korespondentów  tego pisma.

Rosjanin i gdańszczanin podróżowali wspólnie jeszcze kilka dni. W Stargardzie w notatniku rosyjskiego podróżnika pojawiła się informacja: „Wiedzieć trzeba, że magister już się z nami rozstał”. Droga jednego wiodła ku Szczecinowi i dalej ku Lejdzie, drugiego do Berlina, gdzie trafił 30 czerwca 1789 roku. Zdaje się, że nigdy więcej się już nie spotkali, prawdopodobnie nigdy też nie wymienili ze sobą listów, choć tego drugiego nie można zupełnie wkluczyć. Bowiem Theodor Rinck to postać pełna niespodzianek, potrafi od czasu do czasu zaskoczyć nawet po kilkuset latach, zaistnieć przez odnalezioną w ogromnej bibliotece książkę swego mistrza, pojawić się w relacji z podróży autora, który przecież tylko przemknął przez Gdańsk.


Od podróżowania do wielkiej historii

Zachęcony sukcesem „Listów podróżnika rosyjskiego”, które ukazywały się w latach 1791-1795, a całość w 1801 roku, Karamzin zajął się na poważnie pisarstwem. Jego opowiadania, a zwłaszcza „Biedna Lisa”, traktująca o nieszczęśliwej miłości wiejskiej dziewczyny do szlachcica, były czytane i to zapewne z wypiekami na twarzy, nie tylko przez pensjonarki. W kwietniu 1801 roku ożenił się z Jelizawietą Iwanowną Protasową, która zmarła zaledwie po roku, pozostawiając męża z maleńką córką Zofią. W 1804 roku Nikołaj powtórnie się ożenił, a jego wybranką była Jekatierina Andriejewna Koływanowa, nieślubna córka księcia Andrieja Wiaziemskiego. Pisarz doczekał się z nią aż dziewiątki dzieci, z których jednak jedynie szóstka wkroczyła w dorosłość. Jeszcze w 1802 roku, jako wydawca czasopisma „Zwiastun Europy”, miał kłopoty z cenzurą.

Wkrótce jednak zmienił swoje poglądy – Karamzin stał się zwolennikiem samodzierżawia. W latach 1803-1811 zaczęła go nawet interesować polityka, a zwłaszcza ojczysta historia. Można odnieść wrażenie, że ugruntowywał konserwatywne przekonania powoli, podczas pracy nad swoim pomnikowym dziełem „Historią państwa rosyjskiego”. Z pewnością miało na to wielki wpływ dopuszczenie go do dworskiego życia, od momentu bowiem, gdy pod koniec 1809 roku udzielona mu została audiencja u cara Aleksandra I Romanowa, bywał częstym gościem u wielkiej księżnej Katarzyny Pawłownej, zyskując również protekcję cesarzowej Elżbiety Aleksiejewnej i cesarzowej matki Marii Fiodorownej. Odtąd, na zaproszenie cara, przebywał w sezonach letnich na terenie położonej w okolicach Petersburga rezydencji Carskie Sioło, gdzie Aleksander chętnie z nim rozmawiał, a książę Konstanty słuchał odczytywanych fragmentów jego wielkiej rozprawy.

Odznaczony wysokiej rangi orderami: Włodzimierza oraz Świętej Anny, historyk stał się ulubieńcem arystokratycznych salonów. Pracę nad „Historią państwa rosyjskiego” przerwała na pewien czas wojna z Napoleonem i dopiero w 1813 roku Karamzin zebrał pełen materiał do wydania. Carska rodzina wspierała finansowo naukowe przedsięwzięcie, zaufanie Aleksandra do autora było tak duże, że został zwolniony od obowiązkowego z urzędu cenzorskiego badania prawomyślności. Pierwsze tomy ukazały się w 1818 roku, ostatni, dwunasty, już po śmierci autora w 1829 roku.

Nikołaj Karamzin zmarł na skutek banalnego przeziębienia, którego nabawił się na szerokim placu Senackim w Petersburgu, w czerwcu, gdy tak trudno dobrać właściwą do aury garderobę, bo bywa już całkiem gorąco, prawie jak w środku lata, a innym razem idący od morza zimny wiatr potrafi zaskoczyć, owionąć spoconą szyję, dotrzeć do płuc. Zdarzyło się to w 1826 roku, rok po śmierci cara Aleksandra I.


Waldemar Borzestowski


Wykorzystano:

Н. М. Карамзин, „Письма русского путешественника”, z posłowiem akademika Ф.И. Буслаева. Москва 2005;

Н. М. Карамзин, „Избранные статьи и письма”, ze wstępem Н.М. Карамзин, Историк и публицист, Москва 1982;

„Listy ruskiego wojażera”, przekładania Ignacego Buysona, Wilno 1802;

  1. Andrusiewicz, „Aleksander I. Wielki gracz, car Rosji- król Polski”, Kraków 2015;
  2. Dąbrowska, „Obraz Szwajcarii w listach podróżnika rosyjskiego Nikołaja Karamzina”, „Przegląd Rusycystyczny”, nr 4 (116), Katowice 2006.


Pierwodruk: „30 Dni” 1/2017