PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Wspomnienia z ulicy św. Ducha

Wspomnienia z ulicy św. Ducha
Szkic Jana Parandowskiego opublikowany w „Wiadomościach Literackich” w lipcu 1939 roku
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

W podwójnym, specjalnym wydaniu „Wiadomości Literackich” wydanym w lipcu 1939 roku zgromadzone zostały liczne teksty najwybitniejszych ówcześnie publicystów, pisarzy i historyków, których rozważania i myśli skupiały się wokół tematu „Gdańsk a Polska”. Szkic Jana Parandowskiego przynosi krótką refleksję z odwiedzin ulicy Św. Ducha.

Jan Parandowski (1895-1978) był pisarzem, eseistą i tłumaczem literatury, znawcą i popularyzatorem kultury i literatury antycznej. Jest autorem popularnej i wielokrotnie wznawianej „Mitologii” (także np. „Dysk olimpijski”, „Zegar słoneczny”, „Mój Rzym”). Przez kilka dziesięcioleci był prezesem polskiego PEN Clubu.

Uważny turysta, znalazłszy się na ulicy św. Ducha, nie omieszka zatrzymać się przed domem Daniela Chodowieckiego, by go przebiec oczami od stopni przedproża aż po woluty pięknie wykrojonej szczytnicy, unoszącej się nad wesołym oknem mansardy, i poświęcić chwilę wspomnienia człowiekowi, którego niestrudzona ręka w tysiącznych rysunkach opowiadała wdzięki i śmiesznostki, cnoty i występki ostatnich dni rokoka, dogasających w patrycjuszowskich salonach gdańskich. W swym pamiętniku Chodowiecki nakreślił śliczny rysunek tego domu z wpółuchyloną bramą, jakby jej nie domknęła za sobą jedna z tych panien, które tu co dzień wbiegały po schodkach z piosenką na ustach i kajetami pod pachą. Ile razy nań patrzę, przychodzi mi na myśl, że tą roztargnioną mogła być Johanna Henrietta Trosiener, która przez całe życie lekceważyła zamki i klamki.

Rodzinny dom Daniela Chodowieckiego przy ulicy Św. Ducha; rycina D. Chodowieckiego

Iluż tu znajomych, na tej pięknej ulicy św. Ducha! Ten czteropiętrowy dom o wysokim szczycie, to właśnie dom Trosienerów, z którego wychodzi młoda dziewczyna, prowadzona przez Kasię, niańkę, od której pozna język polski wcześniej niż niemiecki, i śpieszy do panien Chodowieckich, sióstr malarza, na naukę abecadła. A o kilka numerów dalej rozsiada się poważny i bogaty dom Schopenhauerów, w którym ta sama dziewczyna otrzyma sławne nazwisko. Zapisze je w literaturze niemieckiej tuzinem własnych książek i jeszcze trwałej i szerzej jako matka Arthura Schopenhauera.

Trudno znaleźć bardziej wymowną ilustrację nastrojów gdańskich z ostatnich lat Rzeczypospolitej niż w tej właśnie rodzinie, która zaczęła od handlu zbożem a skończyła na filozofii. Wywodziła się z Holandii, co zawsze z naciskiem podkreślał Arthur Schopenhauer, dumny ze swych przodków, którzy byli ziomkami Spinozy i współobywatelami Kartezjusza. Ojciec filozofa, Heinrich Floris, trzymał się starych tradycji wolnomyślnych i republikańskich, rewolucja amerykańska, później francuska znalazły w nim gorącego zwolennika, czytało się u niego Woltera i Russa, mówiło częściej i chętniej po francusku i po angielsku niż po niemiecku. Arthur po nim odziedziczył codzienną lekturę „Timesa”. Heinrich Floris otrzymał od Stanisława Augusta tytuł radcy, nie używał go jednak, bo stronił od monarchów. Lecz przyszedł czas, kiedy jeden z nich sam go zagadnął.

Tę dziwną scenę znamy z paru relacji; syn opowiadał o niej w ten sposób: „Pewnego dnia ojciec mój stał na placu zamkowym w Berlinie, przypatrując się paradzie wojskowej. Stary Fritz, zauważywszy cudzoziemca, przystąpił do niego i zapytał skąd pochodzi. »Z Gdańska, Najjaśniejszy Panie, jestem kupcem«. Posłyszawszy o Gdańsku, król zainteresował się jeszcze bardziej. »A ma on i tabakę hiszpańską?« – zapytał. »Tak jest, Najjaśniejszy Panie«. – »Niech mi więc przyniesie, jutro rano«. – Ojciec zjawił się w zamku o oznaczonej porze (szósta rano). Uważając za niestosowne częstować króla z tabakiery, wysypał tabakę na stół, prosząc, aby król wziął szczyptę. »Jego tabaka jest dobra«. I dał mu większe zamówienie. Spotykali się jeszcze nie raz”.

W rzeczywistości ta wizyta skończyła się gorzej, i nie tylko o tabakę chodziło. Fryderykowi wymknęło się jakby niechcący parę słów o Gdańsku, z których można było wnosić jakie ma zamiary. Heinrich Floris Schopenhauer nachmurzył się i zamilkł; król spostrzegł, że daremnie szukać w nim sprzymierzeńca. Razem z całym Gdańskiem Heinrich Floris nienawidził Prusaków. Warto przytoczyć następujące zdarzenie. Chociaż panował zupełny spokój Prusacy rozpoczęli w r. 1783 blokadę Gdańska od strony lądu; była to jedna z tych gróźb, którymi starali się przełamać opór wolnego miasta. Blokadą dowodził gen. von Raumer, który stanął kwaterą w folwarku należącym do Schopenhauerów. Pragnąc się wywdzięczyć – jak pisał – „za wymuszone wprawdzie niemniej gościnne przyjęcie”, ofiarował Schopenhauerowi paszę dla jego stajni gdańskiej. Heinrich Floris odpowiedział: „Moja stajnia jest na razie zaopatrzona, a kiedy zapasy się wyczerpią, każę zabić konie”. Takie odpowiedzi znajdujemy w historii okupacji Belgii podczas wojny europejskiej.

Z chwilą, gdy Gdańsk stracił ostatecznie wolność i odcięty od Polski przeszedł pod panowanie pruskie, Heinrich Floris nie chciał w nim pozostać ani o dzień dłużej niż tego wymagała likwidacja jego interesów. Dokonał jej tak szybko, że stracił znaczną część majątku. Jego wyjazd był podobny do ucieczki; opuścił miasto na kilka godzin przed wkroczeniem wojsk pruskich, jeden dzień spędził na wsi, skąd nie słychać było tętentu nadciągającej kawalerii; nigdy więcej nie stanął na ziemi gdańskiej. Osiadł w Hamburgu, korzystającym ze swobód, które Gdańsk właśnie utracił, i zakupił piękny dom przy Neuenwandrahm.

Kto pragnie poznać wnętrze tego domu, lepiej uczyni, jeśli zamiast szukać szczegółów, zresztą skąpych, w biografiach Arthura Schopenhauera, odczyta pierwsze rozdziały „Buddenbrooków” Thomasa Manna. W tej książce duch Schopenhauera odzywa się i bezpośrednio, mianowicie w rozdziale, w którym Tomasz Buddenbrook pewnego letniego dnia r. 1874 zasiada w fotelu z „Die Welt als Wille und Vorstellung”, aby przeżyć jedną z najbardziej podniosłych scen powieści. Krótkie, jakby mimolotne spojrzenia, którymi powieściopisarz pozwala nam zaznajomić się z dekoracją ścian, stylem mebli, zastawą stołową w przerwach między scenami rodzinnymi, tak bardzo w stylu rodzajowych obrazków holenderskich i staroświecką konwersacją, z tak wyborną sztuką wyłaniającą zarys postaci i środowiska, wreszcie moment, kiedy po sutym obiedzie konsul Buddenbrook, prowadząc panów do sali bilardowej, objaśnia im po drodze rozkład mieszkania, odtwarzają z zadziwiającym podobieństwem hamburską siedzibę Schopenhauerów. Tak samo na parterze mieściły się kantory firmy, na pierwszym piętrze było właściwe mieszkanie, na drugim i w mansardach – pokoje gościnne i dla służby; i tu, i tam na tyłach domu był wysoki spichlerz, wychodzący na wody kanału.

Ojciec filozofa należał do tego samego pokolenia co stary Buddenbrook, i gdyby obaj zasiedli przy kominku, zaczęliby zgodną rozmowę po francusku, mieszając cytaty z Woltera i czekając, kiedy Jean Jacques Hofstede przyjdzie ich ubawić piosenką z czasów „ancien regime’u” lub dowcipnym wierszykiem. Niestety, Heinrich Floris nie miał pogodnego usposobienia swego rówieśnika, był gwałtowny, rozgoryczony i melancholijny; interesy w Hamburgu, gdzie był „homo novus”, szły coraz gorzej, z syna nie spodziewał się następcy. I tu dzieje dwóch rodów się rozdzielają: Buddenbrookowie mają przed sobą jeszcze pół wieku rozkwitu, Schopenhauerowie kończą się na „wyrodnej” latorośli, jak miał się kiedyś skończyć kupiecki ród Mannów. Lecz ów koniec poprzedza jeszcze tragedia: któregoś dnia Heinrich Floris wypadł przez okno spichlerza i utonął w kanale; nikt nigdy nie wątpił, że było to samobójstwo.

Wśród wielu pięknych rzeczy, które czas i dostatek zgromadził w Gdańsku, do najciekawszych należą wszelkiego rodzaju ozdoby z kutego żelaza: drzwiczki lub balustrady u przedproży, kraty u bram i okien, uchwyty latarń umocowanych w murach domów. Każdy z tych przedmiotów jest niepospolitą kompozycją, jednocześnie zawiłą i gibką, gdzie twardy i uparty materiał zmuszono do naśladowania rzeczy kruchych i giętkich, jak gałązki lub szypułki kwiatów, albo tak delikatnych jak liście czy pióra ptasie, czyniąc z nich pełne czaru zjawisko, ilekroć gra światła rzuci ich cień na ścianę domu albo bruk ulicy i w tym niematerialnym kształcie ukaże z najwyższą jasnością myśl ich splątanego rysunku. Zawsze nasuwa mi się wspomnienie tych arcydzieł młota i kowadła, gdy czytam Schopenhauera albo Thomasa Manna.

Mimo że z tak różnych epok, proza ich ma niezaprzeczone powinowactwo. Obaj, poddając się surowemu obyczajowi języka, gdzie między rzeczownikiem a czasownikiem odbywają się gonitwy podobne do tych, jakie skazują Oriona na wieczny pościg za gwiaździstym Psem, nie usiłują go przetopić lub złamać –przeciwnie jakby szukali w nim największych trudności, wypowiadają się najpełniej w składni skomplikowanej, gdzie zdania główne i poboczne tworzą dziwnie spoistą, rzekłbyś, metaliczną florę, tak prężne, że w swym bujnym rozroście chwytają po drodze parę nawiasów, zawsze mocno zwartych, jakby wrosłych w myśl czy emocję kierującą rytmem całego układu. Nie idzie tu nigdy o pustą wirtuozerię, to najczystsza rzetelność prowadzi słowa w szyku, otwarta i szczera myśl nimi rządzi, całkowicie skupiona dokoła jakiejś prawdy, którą należy wypowiedzieć z możliwą dokładnością.

Jeśli prawdą jest – a trudno chyba o tym wątpić – że myśliciel czy pisarz wyrósłszy z określonej gleby, bierze z niej najczystsze soki i stwarza symboliczny znak zachodzących w niej procesów, tak jak kwiat w hieroglifie swych kształtów, barw i woni wypowiada życie rośliny, ci dwaj wielcy przedstawiciele kultury niemieckiej, złączeni ze sobą bliskim powinowactwem, wyrażają ducha wolnej Hanzy, który ich obu ukształtował. Duch Hanzy, to jedno najosobliwszych zjawisk w psychologii narodów. Zawsze gościnny i ludzki, dążył przez wieki nie do rozdziału, ale do łączenia narodów i ras, nigdy nie głosił, że szczęście, zamiast być naturalnym prawem człowieka, zasługuje na wzgardę; tworząc dobrobyt własnych miast, duch Hanzy uczył swych obywateli poszanowania cudzej własności i widział przyszłość we współpracy, nie w hegemonii. Nienawidził despotów, czuł się sprzymierzeńcem swobodnego ładu i niewymuszonej wspólnoty.

Te refleksje towarzyszyły mi podczas zeszłorocznych wędrówek w Gdańsku, gdy krążąc wśród pamiątek ulicy św. Ducha, nawet nie zadawałem sobie pytania co jest treścią gromkich okrzyków rozlegających się gdzieś w niedalekim sąsiedztwie – spostrzegłem tylko że i mieszkańcy tej cichej i poważnej dzielnicy nie zwracają na nie uwagi.

 

Jan Parandowski

 

Przypomniane: „30 Dni” 2/2012