PORTAL MIASTA GDAŃSKA

W Gdańsku dzieje się wszystko, co ważne

W Gdańsku dzieje się wszystko, co ważne
Z Jackiem Taylorem, znanym obrońcą w procesach politycznych, rozmawia Maria Mrozińska
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Jacek Taylor na demonstracji KOD w Gdańsku, 25 lutego 2017

Maria Mrozińska: Dlaczego wybrałeś zawód adwokata? W PRL, kiedy prawo często bywało podporządkowane polityce, niełatwo było pełnić ten zawód. A może zdecydowały tradycje rodzinne?

Jacek Taylor: – Tradycje rodzinne, owszem, istniały, ale dla mnie wybór nie był taki jednoznaczny, kiedy zdawałem maturę. Przez jakiś czas zastanawiałem się nawet nad studiami rolniczymi. Wieś mi się podobała, w dzieciństwie spędziłem sporo lat na wsi. Ostatecznie jednak wybrałem prawo, tak jak moi przodkowie cztery pokolenia wstecz.

– Cztery pokolenia? Masz tak dokładnie udokumentowaną historię rodziny?

– Mamy w rodzinie pasjonata familijnej historii i dzięki temu jest ona udokumentowana znacznie głębiej niż do czterech pokoleń wstecz. Przywędrowaliśmy z północnej Szkocji. Pierwszy był Jan Taylor (sześć razy pradziad mój) urodzony w 1649 roku, który jako młody człowiek znalazł się w Polsce. Doskonale sobie tutaj poradził, został bogatym kupcem w Krakowie. Jego wnuk, Robert, zrobił karierę wojskową, został nawet generałem za króla Stanisława Augusta. Bardzo wielu Szkotów wyemigrowało do Polski w XVI i XVII wieku. Z czasem polonizowali się, ich nazwiska ulegały spolszczeniu. Nasze pozostało.

A wracając do wyboru zawodu. Studia rozpocząłem w Poznaniu w 1957 roku, a więc po Październiku 56’. Wydawało się, że ten popaździernikowy powiew wolności będzie trwały, ale już na drugim roku studiów pozbyliśmy się złudzeń. Komunistyczna władza się okopała, wszystko zaczęło wracać w stare tory. No owszem, nie było już morderstw politycznych z wyroku sądowego. Po studiach odbywałem aplikację sądową i bardzo mi się to podobało. Chciałem być sędzią.

– Co zadecydowało  o wyborze adwokatury?

– Zmiana prezesa sądu. Przyszedł zamordysta, a ja chciałem być niezależny. Zawód adwokata dawał mi taką możliwość.

– Studiowałeś i odbywałeś aplikację w Poznaniu. Kiedy przeprowadziłeś się do Trójmiasta?

Osiadłem tu w 1964 roku i właściwie niemal całe moje życie (i zawodowe i osobiste zaangażowanie) związało się z Trójmiastem, jego ludźmi  i wydarzeniami, które miały tu miejsce.

W marcu 68’ wraz ze zrewoltowanymi studentami ganiałem po ulicach Gdańska, by uniknąć spałowania, zatrzymania. Byłem niewiele starszy od nich, w pełni się z nimi solidaryzowałem.

– Wobec aresztowanych studentów (zresztą niekoniecznie studentów, po prostu młodych ludzi złapanych na ulicach i nie zawsze tych rzucających kamieniami) często stosowano przepis o ekspresowych rozprawach antychuligańskich, co pozwalało rozpatrzyć sprawę niemal natychmiast i owocowało wyrokiem do sześciu miesięcy bezwzględnego więzienia. Mogłeś im wtedy pomóc jako obrońca?

– Niestety, nie miałem jeszcze wtedy takich uprawnień, w marcu 68’ dopiero zdawałem egzamin adwokacki. Dzięki zaprzyjaźnionej sekretarce III Wydziału Karnego w sądzie dowiedziałem się, że te ekspresowe rozprawy odbędą się w niedzielę. Zawiadomiłem o tym kilku adwokatów, prosiłem by w niedzielę rano przyjechali do sądu. Oni powiadomili dalszych. Przybylo ich więcej niż dwudziestu. Udało mi się też zorganizować publiczność. Kilku znajomych studentów sprowadziło do sądu o szóstej rano gromadę z akademika. Tak wcześnie weszliśmy do budynku sądowego, który o tej godzinie nie był jeszcze otoczony przez milicję.

Podsądni byli przyprowadzani dopiero od południa. Rozprawy odbywały się równocześnie w kilku salach. Moja rola polegała na bieganiu między tymi salami i przyprowadzaniu na czas adwokatów, by sprawa nie ruszyła bez obrońcy. Chciałbym tu przypomnieć nazwiska niektórych z tych gdańskich adwokatów: Janina Dąbrowska, Edmund Masiak, Jarosław Ilnicki, Zdzisław Dąbrowski, Władysław Deńca.

– No to określiłeś się dość wcześnie, zanim jeszcze zostałeś pełnoprawnym obrońcą. A kiedy podjąłeś się pierwszej obrony w politycznej sprawie?

– Moja rola w 68 roku chyba nie została rozszyfrowana. Bezpieka była wtedy jeszcze dość nieporadna. Później, bo dopiero w roku 1978 zaangażowałem się w obronę osób ściganych za poglądy, a tym bardziej działania „zagrażające porządkowi prawnemu i ustrojowi PRL”. Miałem już kontakty z Biurem Interwencyjnym prowadzonym przez Romaszewskich. Komitet Obrony Robotników był wtedy w rozkwicie, w Gdańsku powstały Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża. Dowiedziałem się o oskarżeniu dotyczącym Andrzeja Gwiazdy, jednego z czołowych animatorów WZZ. Złamałem zasady wykonywania zawodu, ponieważ kodeks etyki adwokackiej zabraniał zgłaszania się z propozycją podjęcia obrony. Ja to właśnie zrobiłem.   Andrzej Gwiazda, oskarżony o wydumane przestępstwo pospolite, nie miał obrońcy, więc moja propozycja była mu, oczywiście, na rękę. Prawdę mówiąc, wtedy adwokaci nie bardzo się garnęli do występowania w obronie takich jak on.

– Dlaczego więc zdecydowałeś się włożyć palce między drzwi, tym razem otwarcie?

– Mam duszę hazardzisty. Od dzieciństwa miałem skłonność do hazardu. Gdybym był bogaty, straciłbym majątek, przegrałbym wszystko w karty albo w jakichś innych grach.

To polityczne zaangażowanie było wyzwoleniem z codziennej rutyny, z nudy, ale najważniejsze, że dzięki niemu poznałem ciekawych, wspaniałych ludzi, w zasadzie całe środowisko opozycyjne. Nie było ono przecież wielkie, z czasem, oczywiście, się rozrastało. Za to zrzeszało najbardziej interesujących ludzi, jakich Polska mogła wtedy zaoferować i dzięki nim miałem ciekawe życie.

W 1979 broniłem Edmunda Zadrożyńskiego z Grudziądza, współpracownika KOR, członka redakcji „Robotnika”, także oskarżonego o przestępstwo kryminalne. Taka była wtedy praktyka. Niewygodnym politycznie stawiano jakieś nieprawdziwe zarzuty, by ich skompromitować. Broniłem go wspólnie z Władysławem Siłą-Nowickm, legendą polskiej adwokatury.

– Wtedy go poznałeś?

– Nie, już wcześniej. Cieszył się ogromną estymą w środowisku prawniczym.  Jego wystąpienia na sali sądowej zawsze wywoływały poruszenie. Jako obrońca w procesach politycznych występował w zasadzie od momentu opuszczenia więzienia w 1956 roku w  wyniku gomułkowskiej odwilży. Odbywał karę dożywocia z łaski Bieruta, bo skazany był na karę śmierci za przynależność do Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Ułaskawienie wyprosiła Aldona Dzierżyńska, siostra Feliksa. Rodziny były skoligacone.

Wspólnie z Siłą-Nowickim broniliśmy też Dariusza Kobzdeja i Tadeusza Szczudłowskiego, aresztowanych po 3-majowej demonstracji w 1980 roku. Uczestniczyło w niej dużo ludzi, którzy dotarli pod pomnik Sobieskiego po mszy „za ojczyznę” w Kościele Mariackim. Obaj aresztowani przemawiali na tej demonstracji.

Pierwsza rozprawa przed kolegium odbyła się w Urzędzie Miejskim, niestety, bez obrońców. Uczestniczyliśmy dopiero w odwoławczej, której termin był przesuwany tak, że właściwie prawie odsiedzieli te trzy miesiące, na które byli skazani.

– Z pewnością Twoje zaangażowanie zostało zauważone i odnotowane przez właściwe służby. Nie spotkały Cię żadne przykrości?

– Pierwszy raz zostałem zatrzymany na 48 godzin w 1978 roku przed 11 listopada. Byłem trochę zdziwiony, że zamiast odstawić mnie do najbliższego komisariatu, wieziono mnie gdzieś tam za Rumię, Redę, w końcu do Pucka. Potem przewieziono mnie do Wrzeszcza i zorientowałem się, że w sąsiedniej celi przebywa Bożena Rybicka.

Potem zdarzyło się to chyba jeszcze ze dwa razy. Nie uważam się za  szczególnie prześladowanego. Ku mojemu zdziwieniu, wkrótce po tym pierwszym zatrzymaniu dostałem paszport i mogłem wyjechać do Stanów Zjednoczonych, do Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Oczywiście, nie informowałem urzędników (czytaj: esbeków) w biurze paszportowym o celu mojego wyjazdu.

Z Nowakiem-Jeziorańskim łączyły mnie niemal familiarne więzy. Przed wojną był on asystentem mojego dziadka, profesora na Uniwersytecie Poznańskim. Dziadek utrzymywał z nim bliskie przyjazne kontakty i to przeniosło się na kolejne pokolenia.

Z Janem Nowakiem-Jeziorańskim w hotelu sejmowym; ostatnie lata XX wieku

U Jeziorańskich bywałem już wcześniej, w połowie lat siedemdziesiątych. Mieli wtedy nieduży domek w Alpach austriackich, położony na przełęczy Thurn, trzysta metrów od drogi, przebiegającej poniżej. Trzeba było wspinać się do niego pieszo. W czasie jednego z pobytów byłem świadkiem wydarzenia obliczonego na zastraszenie mieszkańców samotnego domu. Właśnie na tej położonej niżej  drodze nocą zatrzymał się samochód i mocne światła reflektorów oświetliły dom. Kiedy trwało to dłuższy czas, żona Jana, Jadwiga zwana Wisią, wyszła przed dom i wystrzeliła ze sztucera w powietrze. Odjechali. Oczywiście, robota PRL-owskiej bezpieki skierowana przeciwko dyrektorowi Radia Wolna Europa. Latem 1976 roku podczas kolejnego pobytu  na prośbę autora przygotowywałem do druku rękopis „Kuriera z Warszawy”. Chodziło o korektę i drugą redakcję. Pierwszą wcześniej zrobiła Zofia Bartoszewska, ale my o sobie nie wiedzieliśmy. Taka była konspiracja u Nowaków!

Byliśmy pierwszymi czytelnikami poproszonymi o uwagi redakcyjne. To świetnie napisana książka, zarówno pod względem merytorycznym jak i literackim, ale z Nowakiem trudno się dyskutowało. Długo nie mogłem go przekonać, że w Gdyni nie ma dzielnicy Witkowo, jest natomiast Witomino. Mieszkał tam jego okupacyjny współpracownik.

– A jak było w czasie Twojego pobytu w Stanach, gdzie przecież Jan Nowak-Jeziorański odgrywał niebagatelną rolę, ważną dla interesów Polonii, a także środowisk opozycyjnych w Polsce i właściwie znał niemal wszystkie ważne osobistości?

– Właśnie tak, jak powiedziałaś. Znał kogo trzeba. Dzięki niemu poznałem Zbigniewa Brzezińskiego, doradcę prezydenta Cartera. 4 lipca 1979 roku, w dniu święta narodowego, znalazłem się na przyjęciu w ogrodach Białego Domu, gdzie rozmawiałem z Brzezińskim około kwadransa. Właściwie był to składany przeze mnie raport o sytuacji w kraju, o rodzącym się w gdańskim środowisku robotniczym oporze. Zorientowałem się, że dużo wiedział o roli opozycji, doceniał znaczenie buntu, niezgody na sytuację wyrażanej w bezdebitowych wydawnictwach, dopytywał się o reakcje funkcjonariuszy władzy.

– Tymczasem…

– Przyszedł sierpień 1980 roku. Od lipca tliły się w Polsce strajki. 8 sierpnia byłem na spotkaniu u Ewy i Piotra Dyków. Mieli duże mieszkanie chętnie wykorzystywane na spotkania opozycji. Był tam wtedy Bogdan Borusewicz, Lech Wałęsa. Wałęsę znałem, tak jak innych, od 1978 roku. To był etatowy mówca w wystąpieniach pod stocznią. Miał talent krasomówczy, ludzie chętnie go słuchali. Wtedy u Dyków zapadła decyzja o  rozpoczęciu strajku w stoczni 14 sierpnia. Borusewicz zabrał na podwórko (podsłuchy!) Wałęsę i robotników ze stoczni, którzy mieli go rozpocząć.

W trzecim dniu strajku Wałęsa wezwał mnie do stoczni. Potrzebne były informacje dotyczące przepisów konwencji Międzynarodowej Organizacji Pracy. Otrzymałem przepustkę strajkową i od tej pory w zasadzie codziennie towarzyszyłem strajkującym. Było to pasjonujące przeżycie. Ogromne znaczenie miało przybycie grupy eksperckiej z Mazowieckim, Geremkiem. Chyba 24 sierpnia pojechałem do Warszawy pogadać z zaprzyjaźnionymi adwokatami. Spotkanie odbyło się w mieszkaniu Siły-Nowickiego. Opowiedziałem, co się w stoczni dzieje, i oni postanowili prędko napisać projekt statutu niezależnego związku zawodowego. Z tego wynika, że byliśmy optymistami, co do rezultatu strajku!

I rzeczywiście, ci moi starsi koledzy przyjechali do Gdańska 31 sierpnia z projektem statutu związku, kiedy porozumienie jeszcze nie było podpisane.

Pod koniec strajku zza szyby, wraz z Borusewiczem, obserwowałem przebieg negocjacji, które kilkakrotnie utknęły przy czwartym punkcie postulatów. Chodziło o  represje za przekonania. Władza chciała indywidualnego rozpatrywania każdego przypadku. To nie było do przyjęcia. Jeszcze 31 sierpnia trwały przepychanki w tej kwestii. Klucz był w ręku Wałęsy. Wytrzymał presję.

Potem przyszedł czas wielkich nadziei i nieustannej pracy, choćby w Komisji Interwencyjnej. Co rusz trzeba było od nowa potykać się z władzą, jeździłem do Rady Państwa, między innymi w sprawie braci Kowalczyków. W grudniu 80’ Krajowa Komisja Porozumiewawcza „Solidarności” powołała Komitet Obrony Więzionych za Przekonania. Był tam Darek Kobzdej, Olek Hall.

W rozmowie z Lechem Wałęsą po jego wyjściu z przesłuchania w prokuraturze; 1983

– Byłeś w centrum wydarzeń, konflikty mnożyły się, napięcie rosło. Spodziewałeś się siłowego rozwiązania?

– Był, oczywiście, Hodysz, z którym kontaktowali się Olek Hall i Bogdan Borusewicz. Ja wśród swoich byłych klientów miałem pracownika SB (reprezentowałem go swego czasu w sprawie cywilnej). Ostrzegał mnie o przygotowywanym rozwiązaniu siłowym. 12 grudnia byłem na tych słynnych imieninach u Olka, kiedy przyszła zakodowana informacja od Hodysza  o planowanych aresztowaniach.

Całą gromadką ruszyliśmy do stoczni, gdzie kończyło się dwudniowe posiedzenie Komisji Krajowej „Solidarności”. Kolejno informowaliśmy obradujących o niedobrej wiadomości. Pamiętam, że powtarzałem tę wiadomość Mazowieckiemu, Olszewskiemu i Kuroniowi. Ten odrzekł, że nie będzie próbował się ukrywać, bo „przed losem się nie ucieknie”. Po zatrzymaniu, już w areszcie na Kurkowej funkcjonariusze zaaranżowali sytuację wskazującą, że za chwilę zostanie  rozstrzelany.

Byłem świadkiem, jak Konrad Marusczyk, przewodniczący Zarządu Regionu Gdańskiego „Solidarności” zadzwonił do generała Andrzejewskiego, komendanta gdańskiej MO. Oczywiście, otrzymał uspokajającą odpowiedź. Ze stoczni pojechałem do Gdyni, do klubu „Bursztynek”, gdzie odbywało się spotkanie „gwiazdozbioru” (tak nazywano radykałów skupionych wokół małżeństwa Gwiazdów), ale nikogo tam już nie było, pojechałem więc do mieszkania Gwiazdów i też nikogo nie zastałem.

Ostatecznie utknąłem na brydżu u przyjaciół na Żabiance. Graliśmy do trzeciej w nocy, więc zatrzymali mnie na nocleg. Rano zostałem gwałtownie obudzony i dowiedziałem się, że szukano mnie w czterech miejscach, w mieszkaniu mojej matki wyłamano drzwi. Ukrywałem się przez pół roku w różnych mieszkaniach, widywałem się z Borusewiczem, Hallem, także ukrywającymi się. Coś pisałem, ale jako adwokat byłem bezczynny, a przecież byłem potrzebny.

– Dlatego zdecydowałeś się ujawnić?

– To cała historia. Otrzymałem szansę. Mój ojciec, zamieszkały w Poznaniu, też adwokat, przyjaźnił się z profesorem Nowakowskim, który z kolei był zaprzyjaźniony z profesorem Szczepańskim, członkiem Rady Państwa. Profesor Szczepański, wcale o to nie proszony, sam zainicjował i podjął starania, by nakaz internowania mnie został uchylony. Przez profesora Nowakowskiego dał mi znać, że jeśli sam się zgłoszę do Komendy Wojewódzkiej MO, to nie zostanę aresztowany, ani internowany.

Od tego momentu miałem problem, bo odzyskanie swobody było uwarunkowane upokorzeniem, koniecznością zgłoszenia się na Okopową. Przerzuciłem decyzję na Borusewicza, który był wówczas naszym przywódcą, szefem gdańskiego podziemia. Spotkanie wyznaczył mi na terenie ogródków działkowych na Siedlcach. Po wysłuchaniu mojej relacji krótko i zdecydowanie wydał mi polecenie: „jutro idziesz się ujawniać”.

Następnego dnia poszedłem na Okopową, ale nie sam – z adwokatem Piotrem Mańką-Winieckim. Chciałem mieć świadka. Tam nieoczekiwanie dla mnie zostałem wprowadzony do samego szefa, generała Andrzejewskiego, który uprzejmie ze mną rozmawiał i proponował propagowanie ujawniania się wobec innych, którzy wtedy się ukrywali. Zapytałem, czy nie będą przeszkadzali mi w wykonywaniu zawodu i usłyszałem, że nie. I tak zaczęła się moja praca obrońcy więźniów stanu wojennego.

– Broniłeś wielu znanych osób, o których procesach było głośno, donosiło o nich Radio Wolna Europa, ale także nikomu nieznanych organizatorów protestów w zakładach pracy, drukarzy, kolporterów, wydawców podziemnych gazetek

– Punktem informacyjnym była komisja charytatywna działające przy kościele  św. Brygidy. Adwokaci byli przez nią niejako wynajmowani i zawiadamiani o potrzebie obrony konkretnej osoby. Jeździłem też do Warszawy, dostarczałem  informacje. Miałem tam też w więzieniu klientów, więc często tam jeździłem.

W tamtych latach u nas rozpoczęto i prowadzono ponad tysiąc postępowań karnych w sprawach politycznych. To oznaczało prawie tyle samo aresztowanych. Adwokaci mieli robotę! Zamykano również bardzo młodych ludzi. Miałem kilkoro licealistów w więzieniu. Beacie Górczyńskiej uniemożliwiono zdawanie matury, bo miała przerwę w lekcjach, oczywiście niezawinioną, gdyż siedziała w więzieniu.

Zamykano za czyny, które w cywilizowanych krajach nie są uważane za przestępstwa. W więzieniach siedzieli ludzie, którzy pożyczali innym książki drukowane za granicą, czy też składali kwiaty pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców.

Osobna sprawa to widzenia w więzieniach. Były bardzo ważne dla osadzonych. Nie zawsze mnie dopuszczano do tych, których broniłem. Z różnych powodów, często dlatego, że więźniowie byli nie do pokazania z widocznymi śladami pobicia. Bardzo często bity był Władek Frasyniuk, bo był hardy, stawiał się.  Odwiedzałem go w Łęczycy i w Lubsku, pod NRD-owską granicą. To kawał drogi, a nie zawsze udawało się uzyskać widzenie. Okropnie pobity został  Antoni Grabarczyk w gdańskim areszcie. Widziałem go dwa tygodnie po pobiciu i jeszcze widoczne były ślady.

Była też historia z pobiciem ponad stu osób w więzieniu w Kwidzynie. Szóstce najmocniej pobitych postawiono zarzuty napaści na funkcjonariuszy więziennych. Rozprawy odbywały się w Elblągu. Jeździło tam wielu adwokatów.

Jesienią 1986 roku zakończyła się zasadniczo era aresztowań. Uruchomiono kolegia do spraw wykroczeń (takie istniejące w PRL sądy policyjne) i przed tymi kolegiami broniliśmy „politycznych”.

– Trudno było o skuteczną obronę w zderzeniu z machiną stanu wojennego. Z Twego opowiadania wynika, że właściwie nie miałeś sukcesów.

– W sprawach politycznych sądzili specjalnie dobrani sędziowie, więc trudno było adwokatowi uzyskać uniewinnienie. Ale miałem sukces później, kiedy jesienią 1989 roku przez polskie więzienia przechodziła fala buntów, w Gdańsku na Kurkowej też był bunt. Więźniowie opanowali większość budynków a nawet dachy. Wskazali mnie jako swojego przedstawiciela w negocjacjach z władzami więziennymi. Zresztą nie tylko mnie. Więc proszę: byłem popularny w więzieniach. Uważam, że to był szczyt mojej kariery adwokata.

Jacek Taylor na spotkaniu w ECS, wrzesień 2016

– Była przecież jeszcze kariera polityczna. Uczestniczyłeś w obradach Okrągłego Stołu, byłeś posłem w latach 1991-1997,  kierownikiem Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych w rządzie Jerzego Buzka.

– Przy Okrągłym Stole zajmowałem się sprawami ściśle związanymi z moim zawodem, byłem członkiem podzespołu do spraw reformy prawa i sądów.  Chodziło przede wszystkim o niezależność sądów od polityki. Moje doświadczenia procesowe pokazywały, jak ważne jest, by sędziowie i ławnicy nie byli dobierani do spraw według politycznego lub jakiegokolwiek innego klucza.

A jeśli chodzi o stanowiska polityczne? Nie czuję się najlepiej w skórze polityka i raczej nie nadaję się na polityczne salony. Najlepiej jest w Gdańsku, bo tu dzieje się wszystko, co ważne.

 

Luty 2017