PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Nie czuję się kombatantem

Nie czuję się kombatantem
Z Piotrem Kapczyńskim, podziemnym drukarzem, działaczem opozycji antykomunistycznej rozmawia Maria Mrozińska
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

 

Od lewej: Piotr Kapczyński, Zbigniew Nowek, Karolina Kokot i Marek Wachnik przed domem pani Kokot, w którym w 1984 roku mieściła się drukarnia; 2008

 

Maria Mrozińska: – Twoja działalność na rzecz wolnej Polski została doceniona, otrzymałeś odznaczenia państwowe i to niejedno: Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski i Krzyż Wolności i Solidarności. Czujesz się kombatantem?

Piotr Kapczyński: – Nie. Kombatanctwo nie jest twórcze, jest wręcz ograniczające, prowadzi do zanurzenia się w przeszłości, a przecież to teraźniejszość wymaga działania, przyszłość natomiast  poważnego namysłu nad potrzebnymi i koniecznymi działaniami. Nie oznacza to, oczywiście, że nie trzeba pamiętać o przeszłości, ale nie warto wciąż się na nią oglądać. Dodam tyko, że odmówiłem przyjęcia Krzyża Wolności i Solidarności, przyznanego mi przez prezydenta Andrzeja Dudę.

– W Twoim wypadku chyba jednak jest na co się obejrzeć. Ze środowiskiem opozycji antykomunistycznej związałeś się jeszcze przed Sierpniem.

– Stało się to trochę przypadkowo, chociaż naturalnie wynikało z moich zainteresowań rozbudzonych już od wczesnych lat przez ojca. Wiele rozmawialiśmy, opowiadał mi o latach powojennych, o roku 1956 i była to opowieść zupełnie inna od tej przekazywanej w szkole.

Marzec 1968. Zainteresowałem się wtedy Jasienicą i innymi „nieprawomyślnymi” polskimi pisarzami. W ogóle to byłem dość oczytany, jak na ówczesnego nastolatka. Czytywałem „Politykę”, „Forum”, śledziłem  wydarzenia w Czechosłowacji. Wyobrażałem sobie, że czeski przykład okaże się zaraźliwy dla innych państw „obozu”, że doprowadzi do ewolucji systemu. Szybko okazało się, że były to dziecinne mrzonki, szczególnie po dramatycznych wydarzeniach 1970 roku.

– Pierwsze lata tzw. gierkowskiej dekady obudziły jednak pewne nadzieje w społeczeństwie.

– Wyjechałem wtedy z Gdańska na studia do Warszawy. Studiowałem handel zagraniczny w Szkole Głównej Planowania i Statystyki. To była szkoła konformizmu, ludzie obawiali się nawet spotkań dyskusyjnych. Chcieli skończyć studia i zrobić karierę zawodową, a ona polegała wówczas (szczególnie po tych studiach) na wygodnym ulokowaniu się w systemie. Trzeba było przecież mieć szansę na otrzymanie paszportu, na zagraniczne wyjazdy. Była więc pełna orientacja na zachód, jeśli chodzi o styl życia i  całkowita akceptacja realiów komunistycznego systemu.

Na mnie ogromny wpływ wywarł roczny pobyt w Republice Federalnej Niemiec, dokąd wyjechałem po drugim roku studiów. Pracowałem tam i studiowałem. Wręcz uwiodła mnie wolność, która tam była. Paradoksalnie niemieckie środowisko studenckie było wówczas bardzo lewackie, ale jednak imponowało mi, że oto w kraju kapitalistycznym ci lewacy, a więc systemowi opozycjoniści, cieszyli się pełną wolnością. To był szok, kiedy wróciłem na moją uczelnię – żadnych zainteresowań, żadnych dyskusji.

– I wtedy zrodziła się potrzeba zaangażowania w działania opozycyjne? Jak to było z tą przypadkowością?

– Tak, chyba byłem gotowy. W 1977 roku moja rodzina po drodze na Litwę zatrzymała się u Rayzacherów. Moja ciotka jest żoną Macieja Rayzachera. Kiedy spotkaliśmy się u nich, dowiedziałem się, że oboje są zaangażowani w działalność Komitetu Obrony Robotników, czyli KOR. Dostałem od Maćka adres Ludwika Dorna, a on skontaktował mnie jeszcze z innymi: ze Studenckiego Komitetu Solidarności, z Uniwersytetu Latającego.

Ostatnie lata studiów to był bardzo intensywny czas. Poznałem ciekawych, ideowych ludzi. W SKS była Tośka Krzysztoń, która później zrobiła karierę jako piosenkarka, a wtedy była bardzo zaangażowana w opozycyjną działalność, był Stefan Kawalec, Piotr Cywiński, Rafał Zakrzewski, Roland Kruk, kolega z Uniwersytetu Warszawskiego, Majewski, chyba Janusz, dwaj moi koledzy, którzy studiowali na Akademii Teologii Katolickiej: Andrzej Mikita i Andrzej Mizerski.

Pomagałem w organizowaniu wykładów Uniwersytetu Latającego. Jeździłem z informacjami do profesorów w Polsce zaangażowanych w te wykłady. Wtedy poznałem Andrzeja Celińskiego. W Biurze Interwencji KSS KOR byli Romaszewscy, głównie Zosia, żona Zbigniewa. Zetknąłem się też z Adamem Michnikiem, Jackiem Kuroniem, Tadeuszem Mazowieckim. Z polecenia Biura jeździłem do różnych miast. To były bardzo ciekawe doświadczenia, także z socjologicznego punktu widzenia. Poznawałem ludzi właściwie przez całe życie uwikłanych w walkę z systemem, prześladowanych,  często zagubionych, nieumiejących ani się pogodzić, ani jakoś dostosować do życia w tym systemie.

Miałem, oczywiście, dobry dostęp do bibuły, przywoziłem ją do Gdańska, incydentalnie pomagałem przy druku.

–Tak zaczęła się Twoja przygoda z poligrafią. Podejrzewałeś, że właściwie na całe życie?

– Wciągnęło mnie to, a kiedy już mocno siedziałem w poligrafii podziemnej, stało się moim zawodem. Tym się zajmowałem, z tego żyłem.

– Wróćmy jednak do początków. Czy podjąłeś jakieś próby opozycyjnej indoktrynacji na tej Twojej „czerwonej” uczelni?

– Oczywiście, ale okazało się, że nie tylko ja. Jeden z kolegów, nawiasem mówiąc syn wysokiego nomenklaturowego urzędnika, rozpowszechniał biuletyn KOR-u. Afera była niesamowita. Sprawą zajęła się uczelniana organizacja partyjna, a ojciec nieprawomyślnego kolegi zapłacił utratą stanowiska. Więc tym bardziej my z SKS-u poczuliśmy się zobligowani do działania. Pojawiliśmy się z ulotkami w holu głównym szkoły w czasie, kiedy odbywało się prestiżowe dla SGPiS seminarium „Wschód- Zachód”. Swoją drogą zbieżność tych wydarzeń była przypadkowa, ale zostaliśmy oskarżeni o celowe torpedowanie tej ważnej imprezy.

Ja miałem szczęście, bo uzyskałem już absolutorium, więc nie mogli mnie wyrzucić z uczelni. Tyle, że potem miałem problem z obroną pracy magisterskiej. Przez półtora roku pod byle pretekstem przesuwano kolejne, wyznaczone terminy obrony. W końcu się udało, ale było to po powrocie do Gdańska, kiedy w końcu podjąłem pracę.

– W końcu?

– No tak, bo z pracą też były problemy. Najpierw dostałem skierowanie do pracy do Pruszkowa. Była wtedy taka esbecka akcja pozbywania się opozycjonistów z dużych miast. Pruszkowski zakład się wycofał, więc pełnomocnik do spraw zatrudnienia przedstawił mi pięć propozycji pracy z informacją, że którąś z nich koniecznie muszę wybrać. To były małe miejscowości. Zapamiętałem Czarną Białostocką, Białą Podlaską, jakieś takie kolorowe nazwy. Nie chciałem tam jechać. Wobec tego przedstawiono mi żądanie zwrotu kosztów studiów – 75 tysięcy złotych, wtedy bardzo duża suma. Napisałem odwołanie i w końcu, po półrocznej przepychance, dostałem skierowanie do Techmetu w Pruszczu Gdańskim. I tu zaskoczenie. Spotkałem ludzi znacznie bardziej otwartych  na działalność opozycyjną niż w Warszawie.

– Wpływała na to chyba bliskość Gdańska i świadomość dramatycznych doświadczeń 1970 roku.

– Z pewnością. Nie wiem, w jakim stopniu było to moją zasługą, ale w Techmecie bardzo rozwinęła się działalność opozycyjna i np. w sierpniu 1980 roku Techmet należał do czołówki strajkujących zakładów.

Nie pracowałem tam zresztą długo. W Gdańsku poznałem Bogdana Borusewicza, braci Wyszkowskich: Błażeja i Krzysztofa. Zacząłem im pomagać w drukowaniu ulotek przed wyborami do sejmu w lutym 1980. Współpracowałem wtedy z moim kuzynem, Maciejem Kapczyńskim, który  właśnie składał  bezdebitowy nakład dzieł Gombrowicza. Naszą idée fixe było stworzenie wydawnictwa wraz z drukarnią.

– Czyli zdecydowane przejście do działalności podziemnej, w zasadzie rezygnacja z kariery zawodowej możliwej w PRL i , oczywiście, narażanie się na prześladowania, uwięzienie. Nie obawiałeś się?

– Było wydarzenie, które właściwie powinno mnie przestraszyć i takie było chyba założenie. Zostałem pobity przez tzw. nieznanych sprawców. Stało się to po pogrzebie Tadeusza Szczepańskiego, robotnika z Elektromontażu, współpracującego z Wolnymi Związkami Zawodowymi Wybrzeża, za którego śmierć w powszechnym przekonaniu odpowiadała SB. Pogrzeb był obstawiony przez esbeków, byłem tam widoczny, niosłem wieniec.

Wieczorem, po powrocie zostałem zaatakowany na ulicy Pomorskiej i pobity do utraty przytomności. Na miejscu zdarzenia pozostał portfel, klucze, zegarek. Trudno było wytłumaczyć to napaścią rabunkową. Milicja, oczywiście, sprawców nie znalazła, a ja stałem się bardziej zdecydowany. Rozpocząłem przygotowania do uruchomienia drukarni. Udało mi się nabyć dwie bagażówki papieru, Bogdan Borusewicz dostarczył czeski ręczny powielacz. W czerwcu 1980 ruszyliśmy, zaczęliśmy drukować w mieszkaniu pracownika Budimoru, Józka Przybylskiego. On był potem członkiem Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w czasie sierpniowego strajku.

Tak ruszyło nasze Wydawnictwo Alternatywy. Wkrótce do pomocy zgłosił się Zbyszek Nowek, później, w wolnej Polsce ważna figura w Urzędzie Ochrony Państwa. Wydrukowaliśmy wtedy „Czarną księgę cenzury” i drugi  raport konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość” pod tytułem „Jak z tego wyjść?”. Skończyliśmy druk na przełomie lipca i sierpnia 1980, część nakładu zawiozłem do Warszawy.

Byłem bardzo zmęczony, chciałem odsapnąć, a tu wpada Bogdan: trzeba ponownie drukować ulotki w sprawie zwolnionej ze stoczni Anny Walentynowicz. Pierwszy raz drukowaliśmy je we trzech u Józka Przybylskiego. No, to przewiozłem powielacz z Nowego Portu na Matejki we Wrzeszczu, bo tam wtedy ukrywał się Bogdan i drukowaliśmy je przez noc z 11 na 12 sierpnia.

– Gorący czas tuż przed sierpniowym strajkiem a potem… strajkująca stocznia przyciąga jak magnes, a Ty wydawca, drukarz, w zasadzie powinieneś pozostać w ukryciu. Jak to pogodziłeś?

– We wtorek, 12 sierpnia, zawiozłem do Leszka Zborowskiego wydrukowane ulotki wzywające do strajku, a w czwartek Tomek Wojdakowski powiedział mi, że stocznia stanęła. Zadzwoniłem do Warszawy i przekazałem to Jackowi Kuroniowi. W piątek przyjechała do mnie Helga Hirsch z RFN, znajoma, która pomagała opozycji. Towarzyszyli jej dwaj koledzy: Niemiec i Amerykanin, tacy trochę zajmujący się dziennikarstwem. Pytają mnie, czy mogliby do tej strajkującej stoczni pójść. No, to postanowiłem ich zaprowadzić. Wpuszczono nas bez problemu na hasło: dziennikarze, obcokrajowcy. I odtąd z przerwami na druk, dowóz ulotek, dostarczanie papieru, farby, właściwie tam pozostawałem.

W stoczni już pierwszego dnia uruchomiony był druk na wałkach, potrzebowali więc papieru, farby, a ja to miałem. Do przewozu zaangażowałem tego Niemca, bardzo się przydał jego samochód. Swoją drogą dostarczyłbym Służbie Bezpieczeństwa argumentów, gdybyśmy zostali zatrzymani: oto niemiecki rewizjonista roznieca wrogie władzy nastroje wśród strajkujących.

Czasami byłem też przydatny jako tłumacz.

– Jakie były Twoje pierwsze wrażenia po przybyciu do stoczni? Wierzyłeś w sukces strajku? Byłeś doświadczonym opozycjonistą, tu widziałeś robotników, którzy z pewnością nie byli monolitem, wielu myślało pewnie tylko o sprawach socjalnych, wielu było nieufnych.

– Właśnie. Często się dziwiłem, że dość trudno było wciągnąć ludzi do działań opozycyjnych, nawet tych, którzy otwarcie krytykowali komunę. Przede wszystkim nie wierzyli w sens działania, w szansę jakichkolwiek zmian. Kiedy pojawiliśmy się w stoczni, usłyszeliśmy głośne skandowanie: „Leszek! Leszek!”. To była taka identyfikacja nie tyle z opozycją, ile z Wałęsą. Dla nich chyba ta droga do opozycji, czy raczej do wolności, to właśnie za Wałęsą prowadziła.

No i cały ten zamęt z zakończeniem strajku po osiągnięciu porozumienia w sprawach płacowych. Wiadomo, że w powstrzymaniu opuszczających strajk robotników znaczącą rolę odegrały kobiety, ale ja byłem świadkiem takiej dość dziwnej sytuacji, która pokazała zręczność i autorytet Wałęsy. Mianowicie, przy jednej z bram ktoś przemawiał, powoływał się na przyjaźń z Wałęsą i  nawoływał do opuszczenia strajku, bo tak właśnie zdecydował Leszek. Było to już po ogłoszeniu decyzji o kontynuowaniu strajku i przekształceniu go w strajk solidarnościowy. Wałęsa podszedł wtedy do przemawiającego i powiedział tylko dwa słowa: „Dziękuję panu”. I tak się skończyło to wystąpienie, chyba prowokacyjne.

Maciej Kapczyński i Piotr Kapczyński

 

– Po podpisaniu sierpniowego porozumienia uwierzyłeś, że teraz wasze Wydawnictwo Alternatywy będzie działało legalnie?

– Wtedy się nad tym nie zastanawiałem. Zapotrzebowanie na wolne nieocenzurowane słowo było ogromne. Jeszcze w czasie strajku delegaci w  stoczniowej sali BHP wręcz rzucali się na nasze pierwsze książki, wyrywali je sobie. Widziałem, że wszystko, co zdołamy wydrukować, znajdzie nabywców.

Poza tym włączyłem się w druk na potrzeby związku. Przez pierwsze  kilkanaście dni rosnący, już kilkumilionowy, związek dysponował ręcznym powielaczem, na którym drukowaliśmy materiały związkowe. Potem bardzo dużo profesjonalnego sprzętu dostarczyli związkowcy z Norwegii i to głównie ci  z organizacji lewicowych, nawet lewackich.

Zatrudniłem się w powołanym przez „Solidarność” Ośrodku Prac Społeczno-Zawodowych. Widziałem potrzebę analizy sytuacji, namysłu nad konkretnymi działaniami. W tym celu organizowałem spotkania. Zapraszałem Michnika, Macierewicza, Staniszkis, ale coraz bardziej męczył mnie panujący rozgardiasz i chaos, i nastawiałem się raczej na działalność wydawniczą.

A wracając do kwestii legalności, to, przecież jednak wciąż działała cenzura, a ja nie zamierzałem zgłaszać jej naszych propozycji wydawniczych. Tak więc Wydawnictwo Alternatywy pozostało zakonspirowane. Od Norwegów też dostaliśmy maszynę offsetową i na niej wydrukowałem „Krótkie spięcie” Marka Tarniewskiego o doświadczeniu 1956 roku (oczywiście był toprzedruk z Instytutu Literackiego). Dziesięć i pół tysiąca egzemplarzy! To  było coś, prawdziwy skok technologiczny. Migiem się rozeszło.

– Całkiem poważna działalność wydawnicza. Gdzie drukowaliście?

– Udało mi się wynająć pół domu na ulicy Sobolowej w Oliwie. To był dom państwa Zientarskich. Tam była jedna drukarnia, w której uruchomiliśmy sitodruk. Dzięki „Solidarności” mieliśmy też wejście do drukarni Gdyńskiego Przedsiębiorstwa Budownictwa Przemysłowego.

– Pamiętasz, jakie pozycje wydaliście?

– Dziś wiele osób, nawet w środowisku inteligenckim, zdziwiłoby się, że było zapotrzebowanie na takie pozycje. A było. Jeszcze przed stanem wojennym  wydaliśmy „Trzeci raport Doświadczenie i Przyszłość”, „Liberalizm dzisiaj”, „Główne nurty marksizmu” Kołakowskiego. To taka trzytomowa kobyła. W trzech tysiącach egzemplarzy udało się wydrukować. Część kończyliśmy już w stanie wojennym. Wówczas każda ilość by poszła. To był autentyczny głód po latach PRL-owskiej propagandy.

– A papier? Jak go zdobywaliście? Przecież łatwo nie było, szczególnie po wprowadzeniu stanu wojennego, kiedy każda próba nabycia większej ilości papieru od razu czyniła kupującego podejrzanym.

– Okazaliśmy się zapobiegliwi. Bardzo aktywnie włączył się mój kuzyn, który wziął nawet urlop dziekański, by móc poświęcić cały swój czas wydawnictwu. Podobnie Zbyszek Nowek, jego kolega Marek Wachnik, Wojtek Drozd. To byli wspaniali drukarze.

Przed stanem wojennym udało się nabyć kilka ton papieru, oczywiście dzięki pomocy wielu osób. Ja kupowałem wszystko, co się dało. Potrzebny był przecież także karton na okładki książek. Pamiętam taką trochę śmieszną scenę w sklepie „Student” we Wrzeszczu. Mieli tam takie tekturowe teczki, dość marne. Oglądam więc taką teczkę przez dłuższy czas, zastanawiam się, czy da się ją wykorzystać na nasze potrzeby, sprzedawczyni jest lekko zirytowana, że  tyle czasu zastanawiam się nad teczką kosztującą dwadzieścia groszy. Wreszcie pytam: – Ile ma pani tych teczek? – Trzy tysiące. – No, to biorę wszystkie! Okrągłe ze zdumienia oczy, ale sprzedała, o nic nie pytała.

Bardzo pomocna była rodzina Puszów, zawsze wspierali, kiedy potrzebny był transport, kiedy pojawiały się kłopoty finansowe.

– Wydawnictwo rozkręcone, pełne ręce roboty, a w kraju narasta napięcie. Brałeś w ogóle pod uwagę możliwość wprowadzenia stanu wojennego?

– Mówiło się o stanie wyjątkowym, o obawach interwencji. Czuliśmy to podskórnie, może dlatego tak dobrze się zaopatrzyliśmy w potrzebne akcesoria drukarskie. Ale i tak to było zaskoczenie, niedowierzanie. Tak zresztą zareagowałem, kiedy w nocy wpadł Leszek Zborowski. Ale nie było co się zastanawiać, wiedziałem, że z pewnością zostanę aresztowany. Postanowiłem więc ostatecznie zejść do podziemia. Tak rozpoczął się okres działania w ukryciu.

Po pierwszym szoku, kiedy zewsząd atakowały obwieszczenia grożące ciężkimi karami za działalność opozycyjną, nie wyłączając kary śmierci, a z radia i telewizji wiało grozą, pozbieraliśmy się już właściwie pierwszego dnia.  Pojawił się Rysiek Pusz z propozycją wydrukowania komunikatu wzywającego do strajku i odezwy do milicjantów i żołnierzy, by nie walczyli przeciwko rodakom. Kiedy zaczęliśmy drukować, to było katharsis. Zniknęła groza, czuliśmy się wręcz radośnie przy tej pracy. A rano rozrzucaliśmy wydrukowane ulotki z kolejki elektrycznej i rozdawaliśmy jadącym do pracy ludziom. Bali się, ale jak pierwszy zdecydował się wziąć, inni prawie się na nie rzucili.

– To już było podziemie w pełnym tego słowa znaczeniu. I wciąż groziła wpadka i to na wielu polach: drukarnie, kolportaż, a do tego trudności techniczne, no i ludzie. Czy się nie zniechęcali, kiedy stan opresji wciąż trwał? Byliście młodzi, nie chciało się normalnego życia?

– No pewnie, że się chciało. Ale to właśnie ten system nie pozwalał nam normalnie żyć. Czy dobrze byśmy się czuli, gdybyśmy siedzieli cicho i bali się wychylić. Młodość ma to do siebie, że jest bezkompromisowa, domaga się działania. W tej naszej grupie tak właśnie się czuliśmy. A poza tym to była też przygoda: oszukać esbeków, nie dać się złapać, zagrać im na nosie i drukować. Mieliśmy powielacz elektryczny. Na nim można było wydrukować 5 tysięcy egzemplarzy „Niezależnego Serwisu Informacyjnego” w dwie godziny.

Działaliśmy w trójkę: Zbyszek Nowek, Marek Wachnik i ja. Razem mieszkaliśmy i drukowaliśmy. Kiedy dostaliśmy „cynk” o wpadce naszej gdyńskiej siatki, zrobiło się trochę niebezpiecznie. Z ulotkami wpadł też Rysiek Pusz. Dostał chyba rok odsiadki. Przenieśliśmy się z Sobolowej  do Oświęcimskich w Gdyni, zaniechaliśmy wydawania „Serwisu” i zaczęliśmy wydawać nowe niezależne pismo „Gdańsk”. I drukarnię mieliśmy świetną, dosłownie podziemną, w Oliwie na Piastowskiej u  państwa Witkowskich,. Zbyszek Nowek zajął się jej budową w piwnicy domu. Pod piwniczną podłogą zostało zbudowane pomieszczenie z doprowadzonym prądem, wentylacją. Otwór,przez który można było tam się dostać, był świetnie zamaskowany: na podłodze greting, a na nim lodówka i skrzynia z ziemniakami.

– I nie było wpadki?

– Była, w lipcowy weekend 1983, na Kaszubach. Byłem tam z ludźmi ze środowiska „Przeglądu Politycznego”: Wojtkiem Dudą, Donaldem Tuskiem, Jackiem Kozłowskim, Wojtkiem Fułkiem. Była też Ania Młynik i Krzysiek Wyszkowski. I nagle jakaś niby przypadkowa kontrola dokumentów. Został zatrzymany Wyszkowski i ja. TVP zrobiła potem z tego hucpę, że niby sami się ujawniliśmy.

W czasie przesłuchania przez esbeków zdziwiła mnie ich spora wiedza o mojej działalności. W tym samym dniu wpadli z rewizją na Piastowską, ale tajnej drukarni nie odkryli. Potem dowiedziałem się od Bogdana Borusewicza, kogo podejrzewa o wsypę. Po tym rzekomym ujawnieniu, w czasie krótkiego, około dwumiesięcznego pobytu w domu, zlikwidowałem wszystkie punkty, o których SB mogła wiedzieć. I znowu się ukryłem. Oczywiście wróciłem do nielegalnej poligrafii. Zajmowałem się drukiem książek.

Zostałem aresztowany w 1985 roku i siedziałem jedenaście miesięcy bez rozprawy sądowej. Wszedłem na mocy amnestii. Później ze Zbyszkiem Dąbrowskim zajęliśmy się głównie „Przeglądem Politycznym”. I tak doczekaliśmy wolnej Polski.

Dziś, kiedy oglądam się wstecz, jestem przekonany, że tak znaczące zmiany jak w ostatnim ćwierćwieczu w Polsce, rzadko w historii udawało się osiągnąć tak małym kosztem.

 

Grudzień 2016