PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Miasto na furmankach

Miasto na furmankach
Najczęściej przywoływany obraz Gdańska z kwietnia i maja 1945 roku to miasto zasnute kłębami dymów, zżerane płomieniami niegaszonych pożarów, bez nadziei ratunku. Unoszącą się w ostatnich dniach kwietnia groźną „ścianę dymu i ognia” można było widzieć nawet z bardzo daleka.
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Furmanki były tym środkiem transportu, którym wywieziono najwięcej gdańskich cegieł i gruzu
Furmanki były tym środkiem transportu, którym wywieziono najwięcej gdańskich cegieł i gruzu
M. Ryś-Dobrzykowski / zbiory Archiwum Państwowego Gdańsk

Friedrich von Wilpert, oficer w sztabie niemieckie­go dowódcy obszaru Gdańsk-Gdynia, zanotował w raporcie, że przez kilka dni sięgała wysokości czterech do pięciu ty­sięcy metrów. Ulice centrum stały się zupełnie nieprzejezdne, zarzucone gruzem zwalonych szczytów a nierzadko całych kamienic. Zachowane ściany straszyły licznymi wyrwami oraz osmalonymi dziu­rami w miejscach wypalonych okien. Wiele budowli było zasypanych do wy­sokości pierwszego piętra rumowiskiem dachówek, cegieł, tynku oraz pogrucho­tanym dobytkiem niedawnych miesz­kańców. Gdzieniegdzie wynurzały się wyszczerbione masywy kościołów.

Temu apo­kaliptycznemu obrazowi towarzyszyła grobo­wa cisza, którą mącił tylko syk szalejące­go ognia, trzaski walących się stropów oraz rumor osypujących się ścian. Mia­sto dopalało się dobry miesiąc. Do sa­mej jesieni dogasały magazyny na Wy­spie Spichrzów. Wszędzie czuło się swąd, zmieszany z odorem trupów i pad­liny. Trudno było uwierzyć, że kiedykol­wiek wróci tutaj normalne życie, że ktoś uprzątnie to niezmierzone gruzowisko i na nowo zbuduje domy, że miasto na­pełni się ludźmi, w oknach zawisną firan­ki, a w porcie zacznie się ruch.

 

Czyja zdobycz

Obraz Gdańska, miasta niezliczonych pa­miątek naszej i nie tylko naszej przeszłości, zdobytego 30 marca 1945 roku przez wojska Armii Czerwonej, nie napawał nadzieją. Do dzisiaj nie ma jasności, kto i kiedy zniszczył ostatecznie gdańską starówkę. Część świad­ków i publicystów utrzymuje, że była jeszcze nieźle zachowana do samego 30 dnia marca, a spalić ją mieli Rosjanie w ciągu kwietnia, do­piero po splądrowaniu niezniszczonych kamie­nic. Tymczasem według wspomnianego rapor­tu von Wilperta, ulice, takie jak Długa, Długi Targ i Ogarna, stały się nieprzejezdne wskutek zatarasowania gruzami już 24 i 25 marca. Tak przynajmniej interpretuje raport niemieckiego oficera architekt Wiesław Gruszkowski.

Zupeł­nie inaczej widział ulicę Długą uczestnik walk o Gdańsk, polski czołgista, Zbigniew J. Michel, który 28 marca zatknął biało-czerwoną flagę na Dworze Artusa. Wspominał po latach: „Z za­chowaniem wszelkich środków ostrożności je­chaliśmy ulicą Długą w stronę Dworu Artusa. Żadnego oporu już nie było, oddziały niemiec­kie wycofały się. Domy przy ulicy Długiej – co z mocą podkreślam – były prawie nietknięte, niektóre tylko miały nieznaczne uszkodzenia. I były zamieszkałe. Zza firanek patrzyli na nas przestraszeni ludzie, niektórzy przyjaźnie ma­chali, pewnie polscy gdańszczanie”.

Warto pamiętać, że w Gdańsku kamienice stały zbudowane ciasno obok siebie. Wykona­ne były z materiałów łatwopalnych, z dużym udziałem drewna. Większa część miasta spło­nęła zatem wskutek przenoszenia się niega­szonego ognia z posesji na posesję. Łatwemu rozprzestrzenianiu płomieni sprzyjała ponad­to gęsta zabudowa podwórek z oficynami oraz niezliczonymi drewnianymi przybudówkami.

Na Głównym Mieście, stanowiącym cen­trum śródmieścia, ocalało zaledwie trzydzieści osiem domów mieszkalnych, a jak podaje Cze­sław Burzyński, osiem i pół tysiąca legło w gruzach. Lepiej zachowały się dalsze dzielni­ce, takie jak Orunia, Wrzeszcz, Nowy Port, Oli­wa i inne. Ocenia się, że całe śródmieście opła­ciło swoje „wyzwolenie” obróceniem w gruzy co najmniej dziewięćdziesięciu procent zabudowy. Chociaż 30 marca Niemcy zostali z miasta praktycznie wyparci, domy płonęły nadal.

Mimo zniszczeń, Gdańsk stał się atrak­cyjny dla pozbawionych domostw tułaczy ze spalonej Warszawy, z utraconych Kresów i innych stron Polski. W samym kwietniu za­rejestrowano 3 232 polskich przesiedleńców wobec pozostającej jeszcze w mieście liczby 123 932 Niemców.

Gdański Zarząd Miejski podjął działalność zaraz po ustaniu walk. Jego pracę paraliżo­wały działania rosyjskiej komendantury, w przekonaniu której miasto – chociaż przy­znane Polsce – pozostawało niemieckie i trak­towane było jak zdobycz wojenna. Czerwonoarmiści brali więc „słuszny” odwet, stosu­jąc politykę rabunku, gwałtu i spalonej ziemi, w myśl maksymy: „Nie darmo przelewali­śmy krew, lecz za to, by ziemia była polska, (ale) to, co na ziemi, musi być rosyjskie” (Ar­chiwum Akt Nowych, cytat za: Okoniewska B., „Refleksje...”). Dlatego, na skutek braku współpracy strony rosyjskiej, wszelkie próby ratowania ginącej w płomieniach zabudowy nie mogły dać oczekiwanych rezultatów. W tej sytuacji organizująca się dopiero polska straż pożarna wyruszała z interwencją zaled­wie dwadzieścia dwa razy. Jej sprzęt bojowy stanowiły dwie motopompy umieszczone na konnych wozach, wiadra, łopaty, kilofy.

 

Trzy miliony kubiczne miasta

Kiedy niemal na całym obszarze śródmie­ścia jedynymi szlakami komunikacyjnymi pozostawały wąskie ścieżki, wijące się karko­łomnymi serpentynami pośród pagórów gru­zu, nie do pomyślenia byłoby rozpoczęcie roz­biórek i odgruzowania bez wcześniejszego udrożnienia ulic. 30 kwietnia powołana zosta­ła Gdańska Dyrekcja Odbudowy, w sierpniu zaś ukonstytuował się Komitet Społeczny Odgruzowania i Odbudowy m. Gdańska, któ­ry inicjował, między innymi, uprzątanie głównomiejskich ulic. Brakowało tymczasem najpotrzebniejszych urządzeń mechanicznych, jak spychacze, koparki, dźwigi, taśmo­ciągi, nie było też samochodów, ciągników, wywrotek. Podstawowymi narzędziami pozo­stawały łopaty i kilofy, a środkami lokomocji – najczęściej jednokonne furmanki.

Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowe­go (ZNTK) jako pierwsze (w 1946 roku) zaangażowały do odgruzowania swoich pracowników. Dyrekcja Okręgowa Kolei Państwowych razem z ZNTK (w tym sa­mym roku) zbudowały bocznicę kolejową dochodzącą do samego Kościoła Mariac­kiego, służącą do wywózki cegły rozbiórkowej oraz gruzu, którego ilość szacowano na trzy miliony metrów sześciennych. W jednym tylko, 1947 roku, wywieziono poza miasto 299 688 kubików.

 

Odgruzujemy

Już w kwietniu, gdzie to tylko było możli­we, podejmowano doraźne remonty najmniej uszkodzonych kamienic. Rozpoczęto rozminowywanie i budowę prowizorycznych mostów oraz naprawę i uruchamianie urzą­dzeń infrastruktury technicznej. Podobnie prędko zajęto się uprzątaniem zwłok ludz­kich i padłych zwierząt. W kwietniu i ma­ju 1945 roku wydobyto z ruin i pochowano w zbiorowych mogiłach sześć tysięcy ciał. Rozpoczęło się oczyszczanie ważniejszych ulic poprzez odgarnianie gruzu na pobocza.

W pierwszym okresie brakowało specjalistycznego sprzętu; niezastąpione okazały się ludzkie ręce
W pierwszym okresie brakowało specjalistycznego sprzętu; niezastąpione okazały się ludzkie ręce
M. Ryś-Dobrzykowski / zbiory Archiwum Państwowego Gdańsk

Wcześnie też pojawili się pośród ruin nie­zwykli „archeolodzy”, których opisuje redak­tor „Dziennika Bałtyckiego” (23 lipca 1945 roku): „przechodząc ulicami zburzonego miasta słyszy się bez przerwy stuk młotków, widzi się dziesiątki ludzi, pracujących w pocie czoła nad wydobywaniem z gruzów artystycznych przedmiotów. Niewtajemniczony przecho­dzień sądzi, że widzi przed sobą pracowników państwowych. Ale to są popularni – szabrownicy. Handel ozdobami i pamiątkami, niekie­dy bezcennej wartości, kwitnie na ulicach Gdańska”. Nie zapominajmy jednak, że dla wielu ludzi opisany przez dziennikarza rodzaj szabru był bodaj jedynym sposobem na prze­życie. Jednoznacznie naganne były natomiast praktyki odbierania mienia konkretnym oso­bom, co w tamtym czasie często się zdarzało.

 

Odbudujemy

W 1946 roku i następnym ścierały się różne koncepcje dotyczące przyszłego kształtu śródmieścia. Proponowano zniwelowanie go albo zachowanie ku przestrodze w formie trwałej ruiny, jak też przeniesienie centrum miasta na peryferyjne dotąd tereny, do Nowe­go Portu, stoczni i na wyspę Ostrów (Holm).

Architekt zaangażowany w odbudowę Gdańska, Roman Wieloch, wspomina ten czas, decydujący o losach miasta, na stroni­cach książki Gregora Müllera „Czasy dobre, złe, najgorsze...”: „Byli ludzie, komuniści, architekci i niearchitekci, politycy także, którzy mówili: Precz z tym wszystkim! Tyl­ko wysokościowce, jak w Leningradzie i Moskwie! Zostanie tylko Dwór Artusa, Kościół Mariacki i Ratusz. Ale byli profesoro­wie z Wilna, ze Lwowa i z Gdańska, którzy sprzeciwili się. To była walka!”.

Ostatecznie zwyciężył plan odbudowy. Wojewódzki konserwator zabytków wykorzystał fakt obowiązywania przedwojennej ustawy o ochronie dóbr kultury i uznał Główne Miasto w całości za zabytek, co nało­żyło na przyszłych inwestorów obowiązek uzgadniania z jego urzędem wszystkich przedsięwzięć budowlanych, jakie podejmo­wano na tym terenie. Na Starym natomiast i Dolnym Mieście oraz w innych dzielnicach inwestorzy budowlani nie musieli liczyć się z opinią konserwatora zabytków.

Postulowano przywrócenie najcenniejszym głównomiejskim zabytkom całego utraconego piękna. Inne zabytki architektury – głównie kamienice mieszczańskie – miały otrzymać „historyczne” stylizowane fasady, natomiast rozwiązania ich wnętrz podporządkowano wy­mogom budownictwa wielorodzinnego. Zale­cano łączenie kilku kamienic w jeden zespół ze wspólną klatką schodową. Pierwsze prace przy odbudowie gdańskich zabytków ruszyły 15 lipca 1946 roku w Kościele Mariackim.

 

Pierwszy

W 1948 roku powstała zasłużona dla przy­szłej odbudowy Dyrekcja Budowy Osiedli Robotniczych, która w roku następnym, po odgruzowaniu kwartału zamkniętego ulicami Długą, Garbary, Ogarną i Pocztową, przystą­piła do budowy pierwszego wielorodzinnego „bloku” mieszkalnego, spełniającego wyma­gania nowych czasów. Każde mieszkanie otrzymało kuchnię i łazienkę. Blok wchłonął tzw. Dom Uphagena przy ulicy Długiej, razem z należącą do Uphagenów oficyną.

Innych za­bytkowych kamienic nie odtworzono, gdzie­niegdzie zachowano, co najwyżej, fragmenty dawnych fasad. Pozostałe oficyny wyburzono, tworząc wewnątrz kwartału wielkie podwó­rze. Przez dziesięć lat planowano wzniesienie dalszych 1203 budynków z 5390 izbami dla około 10 tysięcy mieszkańców. Jesienią 1946 roku rzucono dwa śmiałe hasła: „Odbuduje­my Gdańsk piękniejszy, niż był kiedykolwiek” oraz „Wskrzesimy stary Gdańsk”.

 

Powierzone opiece społeczeństwa

Jeszcze w latach pięćdziesiątych każdy silniejszy wicher obracał w gruzy bardziej osłabione szczyty, a niekiedy powodował oberwanie całych ścian, jeśli nie zostały w porę zabezpieczone odpowiednimi podpo­rami. Najwięcej zniszczeń przysparzały wio­senne i jesienne sztormy. Miasto zarządziło w związku z tym wyburzanie najbardziej za­grożonych fasad i szczytów ale – jak zazna­cza architekt Jerzy Stankiewicz – zagrożone były jednakowo wszystkie. Innym poważnym zagrożeniem były wstrząsy powodowa­ne przez tramwaje, które wróciły na Długi Targ i Długą jeszcze przed ich pełną odbudo­wą. Na wniosek wojewódzkiego konserwato­ra zabytków motorniczym nakazano na tym odcinku ograniczenie prędkości.

Autorzy „Wspomnień z odbudowy Główne­go Miasta” zauważają, że często wyburzano dobrze zachowane fasady albo ich szczyty, nie licząc się z ich wartością zabytkową, łatwiej było bowiem budować dom od podstaw niż dobudowywać do reliktów starej substancji. Do­piero w 1953 roku, jak wspomina Stankiewicz, na ruinach najciekawszych fasad zaczęto mo­cować tabliczki: „Obiekt zabytkowy powierzo­ny opiece społeczeństwa”. Nie przez wszyst­kich jednak były respektowane, skoro w tym­że samym roku 1953 na Starym Mieście roze­brano – mimo „chroniącej” je tabliczki – nadające się do odbudowy ruiny domów Heweliusza.

 

Znaleziska w prochach miasta

We wczesnych latach powojennych wstrzymywano wszelkie prace budowlane w okresie zimowym. Była to stara, uświęco­na tradycja. By nie tracić robotników, gdań­skie firmy budowlane zatrudniały ich „poza sezonem” przy usuwaniu gruzu i pracach rozbiórkowych. W 1950 roku powstała spe­cjalistyczna firma zajmująca się wyłącznie odgruzowywaniem terenów przeznaczonych do odbudowy oraz odzyskiem cegieł z rumo­wisk. Nosiła nazwę: Budowlana Spółdzielnia Pracy Rozbiórkowo-Odgruzeniowa.

Tor bocznicy kolejowej służącej do wywozu gruzu i cegieł
Tor bocznicy kolejowej służącej do wywozu gruzu i cegieł
M. Ryś-Dobrzykowski / zbiory Archiwum Państwowego Gdańsk

Usuwaniem gruzu zajmować się mogli praktycznie wszyscy. Wystarczyło odróż­nić cegłę całą od zniszczonej, tę pierwszą układać w tzw. kozły, resztę zaś wyrzucać wprost na podstawioną furmankę czy na jakąś tymczasową hałdę. Cegłę i gruz dowożono furmankami do bocznicy kolejo­wej przy Kościele Mariackim. Zadaniem personelu technicznego oraz światlejszych obywateli było selekcjonowanie rumowiska i odkładanie na bok wszystkie­go, co mogłoby się przydać podczas odbudowy. Chodziło głównie o rzeźby, elemen­ty kamieniarki oraz metaloplastykę, które odtwarzanym budowlom dodałyby wa­lorów autentyzmu. Znaleziska kierowano do rozmieszczonych w mieście lapidariów. Jedno z nich znajdowało się w pomieszczeniu na parterze Ratusza Głównomiejskiego. Z przyczyn oczywistych nie było możliwe przejrzenie każdej usypanej hał­dy, każdej załadowanej gruzem furmanki i każdego wagonu.

 

Komu cegłę

Różnie bywało z cegłami odzyskiwany­mi z rozbiórek. Nie wszystkie wracały na gdańskie budowy. Dużą część - jeśli nie większą - między innymi piękną cegłę go­tycką, wywożono do Warszawy „na odbu­dowę stolicy". Była to jawna grabież mie­nia gminy gdańskiej. Zresztą, na potrzeby stolicy rozebrano doszczętnie inne starówki „poniemieckich” miast na tzw. ziemiach odzyskanych, między innymi Stare Miasto w Elblągu.

 

Nie same skarby

W zwałach rumowisk można było znaleźć prawdziwe skarby po bogatych gdańszczanach. Tylko nieliczne trafiały do powstających gdańskich muzeów. Przy ulicy Ogarnej brygada wybierająca gruz trafiła w piwnicy na skarb ceniony przez „odgruzowaczy” niekiedy wyżej niż złoto – alkohol. Były to wielkie kadzie z winem. Bywało, ze odsłaniano dwukondygnacyjne piwnice, które miały metrowej grubości mury z żółtej cegły holenderskiej, połączonej zaprawą wapienną z dodatkiem sierści i włosia końskiego. Znajdywano też średniowieczne dębowe rury wodociągów, łączone ołowianymi kształtkami. Kilka metrów poniżej obecnego poziomu ulic dokopywano się wybrukowanych fragmentów starych nawierzchni. Te odkrycia radowały jednak tylko wąskie grono specjalistów.

W podziemiach domów znajdywano nie tylko skarby i trunki. Robotnicy oczyszczający piwnicę należącą do zespołu kamienic u zbiegu ulic Tkackiej i Piwnej, noszącego dziś nazwę Domu Rzemiosła, odkopali ludzkie zwłoki. Wezwana milicja, nie wiadomo dlaczego, nie ekshumowała wszystkich szczątków. Pozostawioną resztkę robotnicy zgarnęli w kąt, zamurowali i na otynkowanej ściance wyryli duży krzyż.

Po odgruzowaniu piwnic prędko wchodzili na plac właściwi budowniczy. Jeśli trzeba, kładli podmurówki pod nowe ściany nośne lub klatki schodowe i wznosili mury kamieniczek. Tempo prac nie uwzględniało żmudnych badań archeologicznych. Nie sprawdzano również wytrzymałości starych fundamentów, zakładając, że skoro domy stały na nich do 1945 roku, to postoją i po odbudowie.

 

Westchnij przechodniu

Całych cegieł używano do odbudowy, a gruz trafiał do zakładów prefabrykacji, gdzie przerabiano go na materiały budowlane, między innymi na pustaki stropowe. Część, odpowiednio zgranulowana, służyła jako podkład pod podłogi i posadzki. Duże ilości rumowiska wyekspediowano na budowę nasypu, po którym obecnie jeździ kolejka elektryczna. To, czego nie dało się w żaden sposób wykorzystać, trafiało w różne miejsca. Częściowo na dno Zatoki. Bezużyteczny gruz wywożono z miasta na specjalnych barkach, należących najpewniej do taboru pogłębiarskiego portu. Jednostki te ładowano na przystani blisko Stągwi Mlecznych. Pozostałą resztę rozwożono samochodami i wozami konnymi na wysypiska w Narwiku i Oruni oraz do głębokiego wyrobiska gliny wśród wzgórz przy ulicy Dębinki, do którego dojazd pro­wadził drogą wiodącą równolegle do obec­nego wjazdu na parking Akademii Medycznej. Najwięcej gruzu trafiło tam w la­tach 1946-1955. Jeszcze w latach sześćdziesiątych wysypisko stanowiło prawdzi­we zagłębie dla drobnych zbieraczy złomu.

Dzisiaj porastają to miejsce trudne do przebycia chaszcze, wśród których prze­drzeć się można kilkoma krętymi ścieżka­mi. Gdzieniegdzie widać uprawiane oraz dziczejące działki. Na niemałej polanie ktoś trzyma konie. Zdeptana kopytami „ziemia” zdradza swoje nienaturalne pochodzenie. Na skraju końskiego wybiegu rumowisko gruzów kończy się, opada skarpą w stronę wyjścia z doliny. Jego stromy stok, mimo upływu kilkudziesięciu lat, prawie nie za­rósł. Wyraźnie widać zszarzałe drobne szczątki cegieł, betonu, szkła, kamiennych rzeźb, dachówek.

Na dobrą sprawę, nie byłoby chyba wiel­kim dziwactwem, by umieścić w tym miejscu ta­bliczkę z napisem: „Westchnij przechodniu, w wywiezionych tutaj w latach 1946-1956, a dzisiaj zarośniętych, zwałach gruzu spo­czywają prochy starego, poczciwego Gdań­ska, miasta Niemców, Polaków, Żydów, Ho­lendrów, Szkotów, Anglików i kogo tam jesz­cze. Tamto miasto umarło ostatecznie w kwietniu 1945 roku”.

 

Tymoteusz Jankowski

 

Wykorzystano m.in.:

„Gdańsk 1945”, pod red. M. Mroczki, Gdańsk 1995;

Müller Gregor, „Czasy dobre, złe, najgorsze…”, Gdańsk 1996;

Okoniewska B., „Refleksje nad rokiem 1945”, [w:] „Gdańsk 1945”;

„Wspomnienia z odbudowy Głównego Miasta”, t.1 Gdańsk 1978, t. 2 Gdańsk 1997.

 

Pierwodruk: „30 Dni” 6/2001