PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Dominik czyli doroczny targ

Dominik czyli doroczny targ
Po roku 1260 w tradycję Gdańska wrosły doroczne sierpniowe targi, znane do wybuchu II wojny światowej jako Dominiki (niem. Danziger Dominik, Dominiksmarkt). Ich sława w różnych okresach sprowadzała nad Motławę ciekawych świata polskich szlachciców, wielkich kupców hurtowych z zachodu Europy, drobnych handlarzy, wytwórców najrozmaitszych dóbr, medyków, komediantów, kuglarzy, trefnisiów, obieżyświatów. Po wojnie powrócono do tej tradycji. Chociaż to już zupełnie inne jarmarki, nadal ściągają tłumy gdańszczan
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Jarmarki (niem. jahr – rok, markt – targ) to po prostu doroczne targi. Znane byty już w Polsce Bolesława Chrobrego i przy¬puszczalnie w najdawniejszym Gdańsku, Nie tylko stwarzały okazję do wymiany handlowej i nowych kontaktów, ale też – mówiąc współczesnym językiem – promowały miejscowość targową jako atrakcyjne centrum w regionie.

Jarmarkowe stragany na Targu Węglowym, ok. 1760, fragment ryciny M. Deischa

Święto, targ, zabawa

W 1234 roku papież Grzegorz IX beatyfi­kował Dominika Guzmana, założyciela Za­konu Kaznodziejskiego – tak oficjalnie nazywają się dominikanie. Święty zmarł 6 sierpnia 1221 roku, a papież wyznaczył jego święto na 4 sierpnia (obecnie wspominamy go 8 sierpnia). W latach 1258-1260 papież Aleksander IV przyznał kilku dominikań­skim klasztorom (między innymi w Awinionie, Frankfurcie nad Menem, Gdańsku, Oło­muńcu, Paryżu i Tuluzie) przywileje odpu­stowe związane z dniem św. Dominika.

Do Gdańska bulla papieska dotarła w ro­ku 1260. Biskup Rzymu zezwalał dominikanom, by udzielali studniowych odpustów w dniu święta ich założyciela. Dokument papieski zaginął w nieznanych okolicznościach – być może w okresie reformacji lub w 1813 roku, kiedy klasztorna biblioteka doszczęt­nie spłonęła. Prze kilku laty gdańscy dominikanie podjęli próbę jego rekonstrukcji.

Odmiennie niż w innych miastach, tylko w Gdańsku odpust św. Dominika dał okazję do wielkiego święta, wielkiego jarmarku i wielkiej zabawy. Na ten czas w otoczeniu kościoła św. Mikołaja, na dwa tygodnie za­wieszano wiele rygorów, które na co dzień strzegły mieszczan przed nieopanowanym używaniem świata. W różnych okresach jar­marki św. Dominika przeciągano do trzech i czterech tygodni.

Jak wszędzie w takich okolicznościach i w Gdańsku przygotowywano się do odpu­stu przez uczestnictwo w stosownych nabo­żeństwach. W wigilię tego święta prawdopo­dobnie obchodzono kościół w uroczystej pro­cesji z relikwiami. Zakonnicy powrócili do tej tradycji w 2002 roku, kiedy fetowano 755 rocznicę ich przybycia do miasta. Obok mni­chów uczestniczyli w niej miejscowi promi­nenci, zacni goście, zbrojni, przedstawiciele cechów oraz „prosty lud Boży”. Po procesji najpewniej odśpiewano nieszpory ku czci świętego założyciela zakonu i rozpoczęło się całonocne czuwanie połączone ze słuchaniem spowiedzi, a zakończone poranną jutrznią.

Kiedy przebrzmiały pieśni, celebrowano uroczyście centralną mszę świętą zapowie­dzianą biciem dzwonów, odprawianą z kadzi­dłami, mnóstwem świec i ze śpiewami przy głośnym akompaniamencie instrumentów. Nie mogło być inaczej, gdyż żyjący w ubó­stwie mnisi właśnie przepychem nabo­żeństw wynagradzali sobie niedojadanie i niewygody. „Grzmią i huczą bębny i trąby wraz z organami i cały kościół jarzy się nie­skończonymi światłami”, pisał uczestnik do­minikańskich liturgii u św. Mikołaja. Kiedy trwały nabożeństwa prawdopodobnie za­braniano uprawiania handlu w mieście – wiemy, że taki zakaz obowiązywał w bliż­szych nam wiekach, co poświadczają źródła pisane, między innymi rozporządzenia Ra­dy Miejskiej. Rozpoczęcie handlu obwieszczało dono­śne bicie dzwonów w południe.

W najdawniejszych jarmarkach uczestni­czyli głównie mieszkańcy osady oraz rybacy i rolnicy z okolicznych wsi, którym na przy­kościelnym placu pozwolono uprawiać wol­ny handel żywnością, wyrobami miejscowe­go rzemiosła i sprowadzaną zza morza solą. Ale portowy charakter Gdańska i jego poło­żenie prędko wylansowały miasto do roli li­czącego się pośrednika w handlu między Słowiańszczyzną z dorzecza Wisły a zacho­dem Europy. Przypuszczalnie wzorem Brugii i Lubeki niektórzy z gdańskich kupców stosowali w rozliczeniach weksle oraz ko­rzystali z dobrodziejstw rodzącej się w XIV wieku buchalterii.

Pozycja handlowa Gdańska uwidaczniała się podczas sierpniowych jarmarków, kiedy, jak odnotował w roku 1568 nuncjusz papieski Giulio Ruggieri, na „wielki jarmark od św. Dominika czternaście dni i dłużej trwający (...) zbierają się Niemcy, Francuzi, Anglicy, Hiszpanie, Portugalczycy, i wtedy zawija do portu przeszło 400 okrętów naładowanych”. Zamorskie towary, jak angielskie sukno, francuskie i hiszpańskie wina, hiszpańskie konfitury, portugalskie korzenie, cyna i je­dwab, wymieniano na polską pszenicę, żyto, konopie, len, miód, potaż, wosk i inne pro­dukty rolne i leśne. W dni sierpniowych jar­marków na brak zajęcia nie mogli narzekać gdańscy „spluwacze do Motławy” (Mottlau spucker), jak przezywano sztauerów i traga­rzy, którzy wyczekiwali na pracę najpierw przy molach bram wodnych, a później na zbudowanych wzdłuż Motławy nabrzeżach.

 

Takie atrakcje można było oglądać w połowie XIX wieku, litografia Gottheila

Więcej wolno

W sierpniu uzyskiwano nie tylko zwolnie­nie od kar czyśćcowych. Aż do schyłku XVIII wieku obowiązywały też inne, spe­cjalne przepisy dotyczące handlu. XVII-wieczny wilkierz gdański zezwalał w czasie jarmarku na prowadzenie handlu towarami, które wytworzyli rzemieślnicy nienależący do cechów, czyli tzw. partacze. Można też było zawierać odpowiednie trans­akcje z pominięciem gdańskich pośredników, i to zarówno w obrotach hurtowych jak i detalicznych. W latach reformacji przedłu­żono czas trwania jarmarku – od św. Domi­nika (4 sierpień) do św. Wawrzyńca (5 września). Dzięki temu niezrzeszeni rzemieślni­cy mieli okazję do dobrych zarobków.

Duże zyski osiągali zwłaszcza pozacechowi piekarze. Ich chleby oraz sucharki (Dominiks-Zweibacke) miały duży popyt, porów­nywalny z toruńskimi piernikami. Partacze piekli je w ogromnych ilościach i dostarczali na jarmark załadowanymi po brzegi wozami. W 1681 roku, naciskana przez cechy Rada zakazała im wwożenia chlebów na wozach – mogli je tylko wnosić i sprzedawać w wyzna­czonym miejscu na Targu Drzewnym.

Cechy dążyły do tego, by wyeliminować z jarmarku wszystkie obce wyroby, zwłasz­cza partackie. Z końcem lipca 1679 roku Ra­da przyznała kilku cechom prerogatywy kontrolne. Szewcom zezwolono na przegląd obuwia wnoszonego z pobliskich Szkotów i dowożonego z dalszych miejscowości, ale wyłączono z tej kontroli buty szewców to­ruńskich. Zdarzało się, że obcy kupcy gro­madzili w Gdańsku zapasy towarów na długo przed Dominikiem, a po rozpoczęciu handlu „zarzucali” nimi rynek. By ukrócić takie praktyki, Rada postanowiła ograniczyć czas gromadzenia towarów do dwóch tygodni przed rozpoczęciem jarmarku. Towary wcześniej dowiezione należało odsprzedać kupcom gdańskim, zgadzając się na ich cenę.

Jak łatwo się domyślić, ceny na Dominiku były znacznie niższe od tych, które dykto­wali gdańscy kupcy i kramarze przez pozo­stałą część roku.

 

Kramy, kramarze, domokrążcy

Towar przeznaczony do handlu detaliczne­go wystawiano w kramie bądź rozkładano na ziemi. Inny, czekający na hurtowników, pozo­stawał w spichlerzu lub w okrętowej ładowni.

Najstarsze stragany najpewniej nie róż­niły się od tych, które możemy oglądać na XVII-wiecznych rycinach, gdyż w tej dziedzinie do początków XX wieku nie zano­towano dużego postępu. Były to zazwyczaj lekkie drewniane budy, często bez ścian, gdzie od wiatru, deszczu i słońca chroniły towar rozmaite płachty. Kramy nie zawsze posiadały ladę. Handlowano też prosto z wozów. Na co dzień statuty zabraniały rze­mieślnikom na wystawianie bogatych eks­pozycji przed warsztatami – na straganach i placach sierpniowego jarmarku zakaz ten nie obowiązywał.

Handel na straganach uprawiano od daw­na, jednak kramarze jako osobna grupa za­wodowa pojawiają się w Gdańsku dopiero około XVI wieku. Wcześniej rzemieślnicy sami sprzedawali swoje wyroby, starając się nie czekać na nabywcę w warsztacie, ale wy­chodząc z towarem na ulicę i plac targowy. Nieraz, szczególnie podczas jarmarków św. Dominika, utrzymywali po kilka miejsc sprzedaży, póki nie ukróciły tego ordynacje, uznając, że jest to sprzeczne z zasadami zdrowej konkurencji.

Tak wyglądały stragany w XVIII i XIX wieku

Popularna była też sprzedaż obnośna. Oferta domokrążców była bardzo duża. Jed­ni oferowali produkty spożywcze, inni części garderoby, sprzedawano też wyroby służące w gospodarstwie domowym, nawet krzesła. Niezwykłego widoku dostarczali polscy fli­sacy, zwani w Gdańsku Szymkami. Chodzili obwieszeni glinianymi garnkami, a byli nimi tak osłonięci, że ledwie było ich widać spod skorup. Przy każdym ruchu garnki stukały o siebie, ale podobno się nie rozbijały.

Domokrążcy docierali nieraz z odległych krain, nawet z ogromnie kruchym towarem. Jak wspomina Joanna Schopenhauer, w sierpniu 1779 roku „pewnego bardzo gorącego i słonecznego popołudnia stała mat­ka moja w naszej chłodnej sieni i żywo targowała się z czeskim kupcem szkła w zamia­rze uzupełnienia stołowego nakrycia”.

Do Gdańska prawie codziennie przypły­wali rybacy z Gdańskich Nizin, Żuław i Półwyspu Helskiego, którzy sprzedawali ryby, masło, jaja i dokonywali niezbędnych zaku­pów. Bywali i podczas Dominików, jak np. w sierpniu 1872 roku. Wspomina o tym „ry­backi” proboszcz z Jastarni, Hieronim Gołębiewski, stwierdzając, że pobyt jego para­fian „w Gdańsku żadnego ujemnego na nich nie wywiera wpływu (...). Tylko podczas dominiku (wielkiego letniego jarmarku) po­zwolą sobie raz przejechać na karuzelu albo zajrzeć do jakiej wędrownej budy, by potem w domu o tym dowcipnie opowiadać”. Rybacy dobrze orientowali się u kogo kupować – popierali swoich: „Gdzie albo pan albo kup­czyk jest polski, tam chętnie kupują lubiąc się też potargować”. Na jarmarki przyjeż­dżało też i przychodziło sporo Kaszubów z bliższych okolic Gdańska.

Może się wydawać, że u schyłku XIX wie­ku kupcom na jarmarku nie zależało na pol­skich klientach. Jak zauważał hrabia Stani­sław Tarnowski w 1881 roku, „oprócz przy­byłych na jarmark św. Dominika kramów z toruńskimi piernikami, wszystko ma same napisy niemieckie”. Jednak „nieraz zdarzy się odebrać odpowiedź polską (...). W hotelu prawie każdym, w sklepie niejednym, z do­różkarzem, z przekupką można często roz­mówić się po polsku”. W1881 roku polski na­pis widniał jeszcze na szyldzie sławnego „Ło­sosia” przy ulicy Szerokiej, który umieszczo­no tam około roku 1598.

Na Dominikowych kramach do obejrze­nia i kupienia czekała złota biżuteria z dale­kiego Mediolanu. Wysokiej jakości płótno samodziałowe i inne tkaniny sprzedawano z wozów, które przyjeżdżały z Dolnego Śląska. Były one – jak wspomina gdańszczanin Ernst Loops – charakterystyczne: okryte zielonymi plandekami, a zaprzężonym ko­niom zawieszono metalowe błyskotki.

 

Swoi, luteranie, kalwini

Utrzymujący się z jałmużny dominikanie pewnie nie próżnowali podczas jarmarków i odwiedzali kramy, prosząc o datki na utrzy­manie konwentu. Przysługiwało im też pra­wo nawiedzania domów. Przyjmowano to za rzecz normalną, póki miasto pozostawało ka­tolickie. Przełom XV i XVI wieku zmienił je­go oblicze wyznaniowe. Gdańsk stał się mia­stem protestanckim, w jego Radzie nie zna­lazł się żaden papista. Kościoły przeszły na własność gmin luterańskich i kalwińskich.

Wydaje się, że w latach 1564-1568, kiedy klasztor dominikanów opustoszał wskutek szalejącej zarazy i śmierci przeora, jarmar­kom mogło zabraknąć tradycyjnej oprawy liturgicznej. Być może, iż powtórzyło się to w roku 1576, kiedy gdański plebs, rozwście­czony na Stefana Batorego, z którym miasto popadło w ostry konflikt, na kilka miesięcy wypędził zakonników z Gdańska. Protestan­ci zamordowali wtedy kilku mnichów i splą­drowali klasztor, bezczeszcząc Najświętszy Sakrament. Po zawarciu ugody z królem do­minikanie powrócili, a biskup musiał wyzna­czyć im stałą rentę, gdyż Rada zabroniła im kwestowania i odwiedzania domów. Jakieś większe zadrażnienia musiały występować jeszcze w 1669 roku, na co wskazuje odmowa uchwalenia edyktu, który zabraniałby po­spólstwu wystąpień przeciw dominikanom.

Kolejny konflikt ujawnił się w 1690 roku, kiedy Radzie doniesiono, że świeccy z domi­nikańskiego bractwa różańcowego zbierają datki na Dominiku, a kwestują również wśród luteran. 8 sierpnia Rada surowo tego zakazała, grożąc nieposłusznym aresztem. Chociaż konflikty takie powtarzały się i w latach następnych, czarni mnisi (tak nazywano dominikanów z powodu czarnych peleryn noszonych na białych habitach) bez przeszkód odprawiali swoje nabożeństwa, „na przyglądanie się którym zbiegała się moc luteranów, kalwinów i innych różnego rodzaju ludzi”. I pewnie było tak do kasacji klasztoru dokonanej przez władze pruskie w 1833 roku. Kościół przeszedł w posiadanie nowo powołanej parafii katolickiej, a na miejscu zniszczonego i rozebranego klaszto­ru stanęła w 1896 roku Hala Targowa.

 

Chmury nad Dominikiem

Jarmarki św. Dominika to nie tylko czas pobożnego odpustu i wolnego handlu. Po­czytny niegdyś Gloger tak pisze w swojej encyklopedii: „Dla Gdańska pamiętny był długo jarmark doroczny w dniu św. Domini­ka, podczas którego w r. 1310 Krzyżacy, ko­rzystając z oddalenia Łokietka, zajętego sprawami Małopolski, po raz pierwszy opa­nowali to bogate miasto polskie, złupili je i wymordowali część ludu i kupców licznie na ten jarmark zgromadzonych”. Echa tego wydarzenia można odnaleźć również w daw­niejszej literaturze pięknej.

Uważa się, że najstarszym źródłem, które potwierdza istnienie jarmarku św. Domini­ka, jest krzyżacka „Starsza kronika wielkich mistrzów”, spisana w latach 1433-1440. Ten pierwszy zapis wspomina o krwawych star­ciach, które naruszyły przebieg jarmarku w 1361 roku (inni podają rok 1363). 5 sierp­nia część uczestników rewolty wymierzonej przeciw Krzyżakom bądź niemieckim miesz­kańcom Głównego Miasta (nie jest to zupeł­nie jasne), nawoływali się okrzykiem „Kra­ków, Kraków”, jak to czynili polscy wojowie w bitwie pod Płowcami w roku 1331. Podob­no zgotowano tym powstańcom krwawą rzeź. Mogli to być Polacy, mieszkańcy rybac­kiego Osieka. Wydarzenie to tłumaczy się niekiedy jako próbę zdobycia miasta przez stronników Kiejstuta, zbiegłego z Malborka litewskiego księcia. Ale taki domysł kłóci się z chronologią zdarzeń, gdyż książę zbiegł z krzyżackiej niewoli najwcześniej pod koniec września albo nawet w listopadzie, zaś rewolta wybuchła w sierpniu.

Niepewny wydawał się los sierpniowego jarmarku w 1697 roku. Tego roku podczas czerwcowej elekcji w Warszawie na tron polski wybrano Augusta Sasa i Franciszka Ludwika Burbona księcia Conti. Może w Gdańsku przyjęto by to spokojnie, gdyby na redzie nie kotwiczyła flotylla złożona z sześciu fregat, ze stronnikami ostatecznie niedopuszczonego do tronu Contiego. Rada obawiała się rozruchów, które mogliby wzniecić zwolennicy tego elekta, wykorzy­stując zamieszanie podczas Dominika. W trybie pilnym powołano pod broń cztery chorągwie obywatelskie, by w dzień i w no­cy patrolowały miasto i wały; wzmocniono też pogotowie przeciwpożarowe ze szczegól­nym uwzględnieniem Wyspy Spichrzów. Rozważano nawet wprowadzenie zakazu po­jawiania się obcych na ulicach bez światła po dziesiątej wieczorem. Wydaje się jednak, że jarmarku nie odwołano.

Dominik dawał też wielu Żydom jedyną okazję legalnego uprawiania handlu w mie­ście. Mimo pozorów dużej otwartości Gdańsk nie był przyjazny dla wszystkich. Potwierdzenie tego znajdujemy w „Wyciągu z geografii polskiej” z roku 1767. Dowiadujemy się, że „żydom w Gdańsku mieszkać: ani handlować nie godzi się, tylko podczas tego [dominikańskiego] jarmarku; który zaś ma jakiś interes być w mieście, musi co­dziennie płacić dwa złote”. Izraelici nabywa­li prawo do czasowego pobytu kupując spe­cjalne glejty (Juden-Geleite). Inaczej przyj­mowano ich współwyznawców, którzy zja­wiali się jako faktorzy polskich magnatów – okazywano im największą serdeczność, po­zwalano w Gdańsku zamieszkać, patrycjusze zapraszali ich do swoich domów i pod­miejskich rezydencji.

Sytuacja ludności żydowskiej zmieniła się po zwycięstwach Napoleona i ogłoszeniu pierwszego Wolnego Miasta (1807-1815). Odtąd mogli uprawiać rzemiosło i handel jak inne nacje, stosunek do nich pozostawał jednak niezmiennie nieprzychylny. Uwi­daczniało się to zwłaszcza w zachowaniu tzw. nieoświeconych mas, którymi łatwo było sterować, wskazując na Żydów jako wino­wajców różnych niepowodzeń. Właśnie przeciw żydowskim kupcom skierowano plebejski tumult w 1821 roku, który powstał tuż przed rozpoczęciem Dominika. Uczest­niczyli w nim czeladnicy i uczniowie rze­mieślników, zdesperowani ciężką sytuacją ekonomiczną. Tumult spacyfikowano uży­wając wojska, padli zabici i ranni.

Wystąpienia antysemickie przybrały na sile po 1933 roku. Żydów zmuszano do wycofywania się z życia publicznego i handlu oraz naciskano, by opuszczali „niemieckie miasto”. Wcześniej obecni na Dominikach, u schyłku lat trzydziestych XX wieku nagle stali się nieobecni.

 

Komedianci, fajerwerki, parady

Jedną z zabaw było wchodzenie na słup wysmarowany mydłem, z dzieła Curickego

Okres jarmarku św. Dominika to szalony festyn ludowy: „linoskoczki, dzikie zwierzę­ta, woltyżerzy i co tylko nieodzownie należy do dorocznych targów, nie omieszkało przy­bywać do Gdańska i zbierać tu spore zyski” – czytamy w pamiętniku z lat siedemdziesią­tych XVIII wieku. „Muzyka i tańce, od­świętnie przystrojeni ludzie, radosne dzieci i rozhukani ulicznicy, a pomiędzy tym zło­dzieje kieszonkowi i sklepowi, wszystko to przewalało się przez ulice miasta tak w nie­dziele, jak i w dni powszednie”.

To również czas wyczekiwany przez miło­śników teatru. „Od zadzwonienia na Dominika we dnie i w nocy cieszyłam się na myśl, że niebawem po raz pierwszy zabiorą mnie na komedię!” – wzdychała Joanna Schopenhauer, która w sierpniu 1779 roku, kiedy Dominik trwał „przez pełne cztery tygo­dnie”, była piękną trzynastoletnią panną.

Podczas Dominików oglądano występy grup aktorskich z Anglii, Niemiec i Polski. Ujawniały się również miejscowe talenty: popisywali się marynarze, rzemieślnicy i młodzież szkolna.

Aktorzy występowali między innymi w Dworze Artusa, w mieszkaniach prywat­nych i w starej hucie srebra. Rolę budynku teatralnego pełniła szopa szkoły szermier­czej, którą wzniesiono w 1584 roku przywa­lę miejskim za stajniami. Bodaj tu występował wspominany przez Joan­nę Schopenhauer, a cieszący się sławą, nie­miecki zespół teatralny Schucha, „wędrują­cy w  naszej okolicy od miasta do miasta”, który zajmował „corocznie na Dominika zniszczoną drewnianą budę”. Według prze­kazów XVII-wiecznych wiele trup rozbijało własne budy między innymi na Targu Węglowym i Targu Drzewnym.

W widowiskach najczęściej poruszano te­maty czerpane z Biblii i mitów antycznych. Zespół, który występował na Starym Mie­ście podczas jarmarku w 1638 roku, złożony z Polaków gdańskich lub przybyłych z kraju (trudno to dzisiaj ustalić), wystawiał polską komedię „Tragedya ucieszna albo Komedya dworska o piianicy, co królem był”. Około 25 sierpnia, kiedy jedna z nadmotławskich dru­karni jeszcze tłoczyła tekst sztuki (był bo­wiem zwyczaj, że tekst granej sztuki można było kupić), Rada, z nieznanego dzisiaj po­wodu, zabroniła kontynuacji przedstawień. Autora i głównych komediantów kazała uwięzić, drukarza również surowo ukarać, a wszystkie egzemplarze „Tragedyi” obło­żyć konfiskatą.

Podczas Dominika w 1797 roku występo­wał w pruskim już Gdańsku Tomasz Truskolaski prezentujący ze swoją trupą „Wesele wiejskie”, określane jako „opera właściwie polska”. W czerwcu 1804 roku przypłynął Wisłą warszawski zespół baletowy Francoisa Le Doux, który od 17 czerwca do 18 sierpnia więcej niż dziesięciokrotnie wystę­pował w nowym budynku teatralnym przy Targu Węglowym. Od 10 sierpnia do 12 września 1811 roku wystąpił teatr Wojcie­cha Bogusławskiego. Zagrał 21 razy dając 25 przedstawień. Z uznaniem spotkała się opera „Andromeda i Perseusz” Ludwika Osińskiego z muzyką Józefa Elsnera, którą Bogusławski wystawił 22 sierpnia w oktawę imienin i urodzin Napoleona.

Osobnych widowisk dostarczały wizyty polskich monarchów i ich małżonek. W interesującym nas okresie sierpniowych targów bywali tutaj: Kazimierz Jagiellończyk – od 11 sierpnia do 7 września 1468; Zygmunt August – od 8 lipca do 1 września 1552; Ma­ria Kazimiera – od 20 sierpnia do 7 września 1676; Jan III Sobieski – od 1 sierpnia 1677 do 14 lutego 1678 i ponownie Maria Kazimie­ra od 30 kwietnia do 19 listopada 1697 roku.

Najczęściej przyjeżdżali bez związku z Dominikiem, ale oczywiście przygotowywane z okazji ich przyjazdu atrakcje uświet­niały też sam jarmark. Tak było, gdy w nie­dzielę, 16 sierpnia 1676 roku, cały bodaj Gdańsk – zamiast ruszyć po nieszporach do kramów – wyległ na wały miejskie i szańce przy Wiśle, by przy biciu z dział i fanfarach witać królową Marię Kazimierę. Królowa płynęła z Bąsaku (Sobieszewo) do podgdańskich Młynisk niedużym statkiem, który wewnątrz i na zewnątrz obito czerwonym suknem. Wypatrywała miasta z okna okrę­tu, oparta na jedwabnych poduszkach. Wła­ściwy wjazd odbył się dopiero w czwartek, 20 sierpnia, i mimo deszczu i niepogody trwał od południa aż do wieczora.

Rok później, 1 sierpnia 1677, do Gdańska przybył Jan III Sobieski. Nie wiemy, czy skorzystał z odpustu u dominikanów ani czy odwiedził jarmarczne kramy. Wiadomo, że u dominikanów gościł dwukrotnie, ale było to już w listopadzie. A w sierpniu barwnie i wystrzałowo witano monarchę. W przed­dzień św. Dominika, kiedy miasto było już pełne przyjezdnych kupców, na Długim Tar­gu szyprowie wykonali przed królem trzy tańce z floretami przy wtórze głośnej muzy­ki, po nich wystąpił kuglarz, a w końcu za­tańczyli kuśnierze w iluminowanych papierowych koronach z giętkimi obręczami w rę­kach. Około siódmej wieczorem popisywał się jakiś słynny „policionello”, prezentując w ujęciu komedii dell'arte mit o Jazonie i Medei. Wieczorem natomiast, między dzie­wiątą a jedenastą, niebo nad miastem zaja­śniało wspaniałym fajerwerkiem przygoto­wanym przez komendanta artylerii miej­skiej i wytrawnego pirotechnika Ernesta Brauna. Pokaz przedstawiał szturm Pola­ków pod wodzą Sobieskiego na obóz turecki pod Chocimiem.

Atrakcją sierpniowych jarmarków były barwne przemarsze trup teatralnych, do których w XIX wieku dołączyły parady ze­społów cyrkowych, nierzadko połączone z pokazem słoni, małp i egzotycznych dra­pieżników. Na wydzielonych placykach i w budach czekały „miasteczka liliputów”, kobiety-dziwa porośnięte sierścią, demonstrowano mrożące krew w żyłach piłowanie ludzi zamkniętych w ogromnych pudłach, różni „widzący” i astrolodzy służyli swoją wiedzą o przyszłości. Podczas jarmarku w 1845 roku można było spotkać „ostatniego króla Azteków”.

Dla jarmarkowych bywalców specjalne oferty przygotowywali drukarze i wydawcy gdańscy. Były to kalendarze, modlitewniki, żywoty świętych, drukowane obrazy o treści religijnej itp. U schyłku XVIII wieku z naj­większą ofertą występowała księgarnia Ka­zimierza Gottlieba Grunaua z ulicy Szero­kiej, która działała w latach 1759-1785 jako filia berlińskiej księgarni Fryderyka Nicolai.

 

Na zdrowie!

Tak jak dopuszczano do wolnego handlu rzemieślników-partaczy, tak też podobne ułatwienia dotyczyły pozacechowych medyków, którzy często byli wysokiej klasy fachowcami, wędrującymi za pracą od miasta do miasta. Wielu z nich starało się przyjmo­wać pacjentów w znośnych warunkach hi­gienicznym. Część, podobnie jak znachorzy, zielarze, wyrywacze zębów i zwykli szalbierze, zadowalała się budą lub postawionym byle gdzie stołkiem dla chorego. W czasie jarmarku swoje usługi oferowali też niele­galnie praktykujący czeladnicy chirurgów, obyci z leczeniem chorób żołnierze czy do­morośli medycy, którzy na co dzień wykony­wali całkiem inne zawody. Ludzie ci pobiera­li opłaty niższe od honorariów chirurgów ce­chowych, co jednak nie zawsze musiało oznaczać gorszą jakość usług.

A bywało i tak, że w Gdańsku brakowało medyków pewnych specjalności. Jeszcze w XVII stuleciu cechowi medycy zbywali chorych z zaćmą, kamieniami w pęcherzu moczowym czy z przepukliną. Takimi przy­padkami zwyczajowo zajmowali się wędrow­ni operatorzy, którzy przybywali na Domini­ka. Czasem pozwalano im przedłużyć pobyt, by mogli wykonać większą liczbę zabiegów. W wyjątkowych sytuacjach uzyskiwali zgo­dę Rady na stałe osiedlenie, dzięki czemu mogli ubiegać się o przyjęcie do cechu.

Statut Rady z 11 listopada 1522 roku po­święcił wędrownym medykom dwa artykuły, z których wynika, że traktowano ich jak zwy­kłych intruzów, jeśli odważyli się wkraczać w kompetencje członków cechu i leczyli przy pomocy maści i balsamów. Partacze często omijali miejskie przepisy, dlatego medycy ce­chowi domagali się od Rady pomocy w zwal­czaniu tej konkurencji, na co nie raz słyszeli odpowiedź, że ci mają pacjentów, którzy le­piej leczą. Jeszcze podczas jarmarku w 1845 roku pewien wędrowny medyk usuwał zęby, przyjmując pacjentów w budzie.

 

Konkurencje

Dwukrotnie usiłowano organizować kon­kurencyjne wobec Gdańska jarmarki w jego najbliższej okolicy. Raz próbowali tego Krzyżacy w XV wieku, drugim razem zrobi­li to Prusacy w 1772 roku.

W 1380 roku Krzyżacy założyli tzw. Mło­de Miasto. W 1446 roku otrzymało ono pra­wo organizowania własnego jarmarku pod koniec sierpnia. Nie korzystało długo z tego przywileju. Kiedy w 1454 roku zrzucono krzyżackie panowanie, gdańszczanie mi­giem rozebrali zakonny zamek i zburzyli konkurencyjny Jungstadt.

W 1772 roku, po I rozbiorze, przedmieścia miasta znalazły się w obrębie państwa pru­skiego. Sam Gdańsk nadal był związany z Rzeczpospolitą. Władze pruskie utworzyły wtedy tzw. Zjednoczone Miasto Chełm (obejmowało Chełm, Stare Szkoty, Siedlce i Święty Wojciech), by jeszcze bardziej osła­bić pozycję Gdańska. I tam, w Starych Szkotach w 1775 roku urządzono konkurencyjny sierpniowy jarmark. Rada Miejska zażądała wtedy likwidacji tych targów, gdyż obroty na Dominiku zaczęły wyraźnie spadać. Władze pruskie odpowiedziały nałożeniem na gdańszczan opłat na towary zakupione na Dominiku, a przewożone przez ich teryto­rium. Rada zareagowała zakazem przewoże­nia przez Gdańsk jakichkolwiek towarów za­kupionych na jarmarku w Starych Szkotach. Słabszy Gdańsk musiał ustąpić i w 1776 roku cofnął swój zakaz. A później sam został włą­czony do państwa pruskiego.

 

Wędrujący jarmark

W handlu wewnętrznym Gdańska dużą rolę odgrywały cotygodniowe targi na licznych placach. Już od początku XV wieku wzdłuż ulic Minogi i Tandeta kramarzono starzyzną. Handlowano w porcie, na mostach, w kramach rozstawionych w różnych punktach miasta. Kiedy na placu targowym przy kościele św. Mikołaja urządzano pierw­sze jarmarki, niektóre z tych miejsc mogły jeszcze nie istnieć.

Około 1473 jarmark przeniesiono z targo­wiska przy kościele św. Mikołaja na Plac Dominikański (dzisiejszy Targ Węglowy), który wówczas zajmował niezabudowane te­reny między murem miejskim a wałem ze­wnętrznym i opierał się od południa o zespół Katowni i Wieży Więziennej. W ciągu XVII wieku wzdłuż wału pojawiły się budy jar­marczne, które stopniowo rozbudowywano, przerabiając na domy o niskim standardzie, ze sklepem albo z warsztatem w przyziemiu i niedużym mieszkaniem na piętrze. Wtedy też oddano na potrzeby Dominika Targ Drzewny, gdzie handlowano między innymi drewnem, pieczywem i ceramiką.

W wieku XIX jarmark wykracza poza miejskie obwałowania: na Targ Sienny z okolicami oraz na tereny przylegające do Bramy Oliwskiej, na miejsce wyciętego w 1807 roku ogrodu-labiryntu, które w cza­sach pierwszego Wolnego Miasta Gdańska nazywano Placem Napoleona, a po 1945 ro­ku Placem Zebrań Ludowych. Tam 15 sierp­nia 1810 roku, w dzień urodzin cesarza, od­była się „wielka rewia”, podczas której „pa­radom, fetom, fajerwerkom nie było końca przy tłumach widzów tym większych, że przypadł właśnie okres dominikańskiego targu” – wspominał świadek wydarzeń.

Kiedy Targ Węglowy służył wyłącznie handlowi, na Targu Drzewnym pozwalano stawiać budy typowe dla wesołego miastecz­ka. Był tam „raj dla dzieci” – jak wspomina Berthold Hellingrath, który w latach osiem­dziesiątych XIX wieku odwiedzał to miejsce jako chłopiec. W XIX wieku Dominik dotarł też pod Bramę Żuławską. Na paśmie dzielą­cym jezdnie Długich Ogrodów, zajętym póź­niej przez tory tramwajowe, ustawiano na czas jarmarku rzędy straganów. Umieszcza­no je na niewielkim podwyższeniu; by do nich zajrzeć, należało się wspiąć po dwóch schod­kach. W roku 1875 namioty cyrkowe rozbija­no między innymi na Targu Siennym.

Jeszcze w 1890 roku Dominik funkcjono­wał na Targu Drzewnym. Oferowano tam drabiny, krzesła, garnki, parasole; można było pójść do teatru orientalnego niejakiego pana Th. Scherffa albo w stojącej obok bu­dzie zajrzeć do specjalnych okularów i sycić oczy widokiem barwnych panoram, które przedstawiały sceny z aktualnie komento­wanych wydarzeń światowych. Na tyłach teatru i panoramy czekał na miłośników dia­belski młyn. Około roku 1900, w miejscu zasypanych fos przy Bramie Wyżynnej, gdzie w 1904 roku stanął gmach Banku Rzeszy, wyrosły na jeden lub dwa sezony budy świadczące jarmarczne rozrywki.

Zjeżdżalnia i objazdowe teatry zagościły na Placu Zebrań Ludowych w 1910 roku

Jeszcze w pierwszej dekadzie XX wieku na placu za Bramą Oliwską gdańszczanie bawili się na karuzelach obracanych przez głośno sapiące motory parowe. Być może, iż właśnie tam Max Finkes ustawił swoją pa­rową karuzelę o nazwie „Rozbujana Ziemia”. Na tym placu rozbijało się też kino, podobno pierwsze w Gdańsku. Jak wspomi­na gdańszczanin Ehrhardt Traugott, który w początkowych latach XX wieku był jesz­cze małym chłopcem, jednego roku pokazy­wano tam film „Pchła w spodniach pana młodego!”. Przyszedł wtedy na Dominika z babcią. Nie umiał jej przekonać, by poszła z nim obejrzeć ten obraz. W 1910 roku sta­nęła na tym placu wieża z długą zjeżdżalnią. Nie omijały tego miejsca teatry. Produko­wał się tam między innymi „Hamburger Specialitater Theater”.

W XX wieku jarmark opuścił Targ Wę­glowy, który stał się niebezpieczny po prze­prowadzeniu linii tramwajowej w kierunku Siedlec. Dominik rozrósł się za to w kierun­ku wschodnim. Sporo kramów stanęło na Dolnym Mieście w sąsiedztwie Mostu Siennickiego, na ulicy Jaskółczej, Łąkowej, Szo­py i innych.

W latach międzywojennych jarmark roz­poczynano w pierwszą niedzielę sierpnia. Sygnałem do jego otwarcia był chorał o hoj­ne błogosławieństwo Boże, wygrywany z carillonu przez całą godzinę. Gdańszczanie z lewobrzeżnego miasta docierali na Domi­nika kilkoma mostami i dwoma motławskimi promami: jeden kursował pod Żura­wiem, drugi przy wylocie ulicy Wałowej. W jarmarkowe soboty i niedziele te płaskoden­ne krypy bywały zapchane zbitą masą ludzi, a mimo to nie zdarzył się żaden wypadek.

Miejscem odwiedzanym najtłumniej był plac sięgający od Mostu Siennickiego po mury rzeźni. W dużej części zastawiały go kramy, w których spotykało się handlarzy z najrozmaitszych zakątków Niemiec i z Polski. Ogromną połać placu zajmowała największa atrakcja międzywojennych Do­miników – wesołe miasteczko z kolejką górską i wielkim diabelskim młynem, który tu nazywano również rosyjskim. Urządzenia te nie miały już napędów parowych tylko elektryczne, dzięki temu pracowały ciszej i z większą mocą.

Kolejkę górską ustawiano zazwyczaj obok wejścia na plac. Wieczorem jej tory oświetlały girlandy kolorowych żarówek. Tak samo oświetlano gondole diabelskiego młyna. Przy takiej iluminacji odbywały się reklamowane w mieście wieczorne najszyb­sze jazdy, wtedy też – jak wspomina Brunon Zwarra – z wagoników i gondol dochodziło najwięcej pisków i krzyków.

Obok tradycyjnych karuzeli, huśtawek, salonów śmiechu z krzywymi lustrami, strzelnic czy kolejki-dreszczowca, dużą atrakcję stanowiła beczka śmiechu. Two­rzyły ją dwa bębny dwumetrowej średnicy, grubo wyściełane miękką materią. Obraca­jąc się na jednej osi wirowały w przeciw­nych kierunkach. Sztuką było tak przez nie przejść, by nie stracić równowagi. Podobnie trudno było utrzymać się na tzw. diabelskich kołach, które przypominały puszczo­ne w ruch wielkie płyty gramofonowe. Kto miał mocniejsze nerwy, zaglądał do wielkiej „beczki śmierci”, gdzie motocyklista popi­sywał się, jeżdżąc po wewnętrznej ścianie. Osobną atrakcją było miasteczko karłów „Shippers van der Ville”, do którego pewni ludzie nie zachodzili, widząc nie dający się niczym zasłonić smutek na obliczach wystę­pujących liliputów.

Charakterystyczną grupę na Dominikach stanowili właściciele bud świadczących rozrywki. Ubrani w znoszone fraki, ze zdefasonowanymi cylindrami na głowach, czasem ucharakteryzowani na zapaśników, clownów albo czarnoksiężników, zachwalali głośnym nawoływaniem swoje atrakcje, waląc przy tym w gongi, bębny, dmuchając w trąbki i różne piszczałki.

Podczas pogodnych dni nad placem czę­sto unosił się tuman kurzu. Schronienia przed nim udzielały gospody umieszczone pod wielkimi namiotami, gdzie obok schłodzonego gdańskiego piwa najczęściej kupo­wano gorące kiełbaski.

Powodzeniem u dzieci cieszyły się budy nad Nową Motławą przy ulicy Szopy, gdzie oferowano przede wszystkim słodycze. Naj­większe wzięcie miały tanie cukierki i lasecz­ki miętowe „Pfefferminzstangen”. Bez umia­ru kupowano obficie lukrowane pierniki toruńskie, katarzynki i piernikową krajankę, tzw. brukowce. Kiedy przygrzało słońce, z tych bud rozchodziły się zapachy, wobec których niełatwo było zachować obojętność. Wszędzie wciskali się lodziarze i sprzedawcy waty cukrowej potrącający ludzi swoimi wózkami. Obok języka niemieckiego, używanego tu z charakterystyczną gdańską nutą, słysza­ło się też, jakkolwiek znacznie rzadziej, pol­ski i kaszubski. Między kramami udało się czasem wypatrzyć polskich górali oferujących artystyczne rękodzieła. Częstym wido­kiem byli kramarzący Żydzi.

Po dwóch tygodniach szaleństwo ustawa­ło. Do ostatniego przedwojennego jarmarku zawiadamiał o tym carillon, wygrywając przez godzinę religijne pieśni dziękczynne.

Zdarzały się też atrakcje jednorazowe. W jeden z ostatnich dni Dominika w 1929 roku nad Gdańskiem przelatywał sterowiec „Graf Zeppelin”. W 1937 roku na jarmarku pojawiła się ekipa telewizyjna z samochodem filmująco-nagrywającym, wyposażo­nym w zadaszoną platformę. Stało na niej kilku panów w białych kitlach, z których je­den obsługiwał kamerę. Ruchome obrazy oglądano w mieście na kilku odbiornikach. Dreszcz emocji przeżywano w 1938 roku, kiedy w Motławie pojawił się dwumetrowy krokodyl. Zwierz jakimś sposobem zbiegł właścicielom jakiegoś cyrku. Szczęśliwie wypatrzono go i wyłowiono, nim zdążył ko­goś zaatakować.

 

W ostatnich dziesięcioleciach

Do tradycji gdańskiego jarmarku powró­cono w 1972 roku z inicjatywy redakcji „Wieczoru Wybrzeża”. Miała to być lokalna impreza handlowo-rozrywkowa o nazwie Jarmark Dominikański. Partia wyraziła zgodę i pięcioosobowy komitet organizacyj­ny przystąpił do pracy. Pod Żurawiem od strony ulicy Szerokiej zbudowano estradę, z której 5 sierpnia fanfarzyści odtrąbili otwarcie pierwszego powojennego Domini­ka. Trwał zaledwie dziewięć dni. Jego głów­ną atrakcją był tzw. pchli targ, na który lu­dzie przynieśli spore ilości starych bibelotów, mebli, lamp naftowych, patefonów, ob­razów, szabli, map, książek. Można było tar­gować się do woli, nie obowiązywały żadne oficjalne cenniki. W restauracjach pojawiły się „starogdańskie” przysmaki.

Jeden z dni jarmarku na ulicy Węglarskiej; 2016

Gdański jarmark zauważono w całym kra­ju i podobne imprezy zaczęły pojawiać się w innych miastach. W następnych latach, kiedy w sklepach trudno było cokolwiek ku­pić, na Jarmark Dominikański „rzucano” poszukiwane towary dobrej jakości, co tylko zwiększyło popularność imprezy. Od 1973 ro­ku jarmarkowi towarzyszył Festiwal Mody; jego centrum ulokowało się w Domu Techni­ka, gdzie prezentowano rewiowe widowisko „Żywy żurnal”. W tym samym roku na ulice wyje­chały pierwsze „Fiaty 126p”, co dało pre­tekst do rajdu „maluchów”. Wtedy też w Ra­tuszu Staromiejskim podczas ceremonii świeckiego chrztu pewnym bliźniakom nada­no imiona Dominiki i Dominika. Jarmark w 1975 roku miał się rozpocząć 2 sierpnia, ale otwarcie przesunięto o kilka dni z powo­du żałoby ogłoszonej po katastrofie promu osobowego na Motławie, który zatonął grze­biąc osiemnaście osób. Strajki i restrykcje stanu wojennego nie spowodowały odwoła­nia żadnego jarmarku.

Na fali przemian ustrojowych miasto przypomniało sobie o gdańskich dominika­nach i ich odpuście. Teraz mamy w Gdańsku Jarmarki św. Dominika, a gdańscy dominikanie są podczas nich coraz bardziej aktyw­ni. Pierwsze powojenne Dominiki zajmowa­ły ulicę Szeroką, Mariacką i Św. Ducha, w kolejnych latach rozprzestrzeniały się na Długie Pobrzeże, Długi Targ, Targ Rybny, Targ Węglowy, Warzywniczą i inne ulice na Głównym Mieście.

 

Tymoteusz Jankowski

 

Pierwodruk: „30 Dni” 3/2005