PORTAL MIASTA GDAŃSKA

Bagna i wspinaczki... Samuel szczerze o swoich doświadczeniach z Cambridge

Bagna i wspinaczki... Samuel szczerze o swoich doświadczeniach z Cambridge
Uważam, że to, dokąd dotychczas doszedłem, zawdzięczam bardziej zorganizowaniu i ciężkiej pracy, niż wrodzonemu talentowi. Rozpoczynając moją przygodę ze studiami byłem niezachwianie przekonany, że wytrwałą pracą można osiągnąć wszystko i ten właśnie filar mojego światopoglądu przez minione cztery lata był wystawiony na najcięższy ostrzał rzeczywistości. Trudno mi powiedzieć, czy ten ostrzał wytrzymał...
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Great Court, Trinity College

Zaciśnięte zęby, wyrzeczenia i cena sukcesu

Wydaje mi się, że w konkretnej sytuacji należy się raczej zastanowić, czy warto ten wysiłek ponieść. Nawet jeśli to prawda, że od dowolnego celu odgradza nas ,,tylko” pewnej określonej wielkości bagno zaciskanych zębów, nieprzespanych nocy i popełnionych wyrzeczeń, to czy nie istnieje pewna wielkość krytyczna, powyżej której nie warto się w nie zapuszczać? Taka, że nawet w razie sukcesu, za bagnem nie będzie satysfakcji, a tylko wycieńczenie i żal za tym, czego postanowiło się wyrzec?

Poszedłem na Cambridge ponieważ chciałem się uczyć. Interesowała mnie wpierw fizyka, później matematyka i chciałem zwyczajnie zgłębiać je dalej, a w tym miejscu mogłem robić to na najwyższym poziomie. Moim celem szybko stało się dostanie na (jednoroczne) studia magisterskie, tak zwaną Część Trzecią, co wymagało otrzymania najwyższej oceny (first) na egzaminach pod koniec trzeciego roku. A więc zgodnie z założeniem, uczyłem się. Każdego dnia sumiennie, wręcz rytualnie, po wykładach przechodziłem przez notatki, by upewnić się, że rozumiem co się dzieje i jestem na bieżąco. Nie było mowy o wyjściu z przyjaciółmi dopóki praca nie była skończona. Zdarzało mi się nie przesypiać nocy, opuszczać posiłki; później stwierdziłem, że przynosi to więcej szkody, niż pożytku i rozsądniej organizowałem dni, ale wciąż wszystko było podporządkowane nauce. Długie były to zmagania; nie dostałem first ani na pierwszym, ani na drugim roku. Dopiero na trzecim, tym najważniejszym, się udało.

Wówczas zacząłem na poważnie myśleć o doktoracie, która to idea od bardzo dawna chowała się nieśmiało gdzieś z tyłu głowy. Kontynuowałem więc wysiłki, niemniej szybko doszedłem do wniosku, że coś jest nie tak; że zamiast odczuwać frajdę ze zmagania się z wymagającymi problemami, irytuję się, że za wolno robię postępy. Zamiast uczyć się, ponieważ temat jest ciekawy, ja uczyłem się bo goniły mnie terminy i powinienem już uczyć się czegoś innego. Przytłaczały mnie własne wymagania i gubiłem gdzieś radość z robienia tego, co lubię. Te odczucia pojawiały się dużo wcześniej, ale w tamtym momencie osiągnęły chyba apogeum. Po raz pierwszy zwątpiłem w słuszność tego, co robiłem, albo raczej sposobu w jaki to robiłem. Pomyślałem, że nawet jak w końcu uda mi się wszystko zrealizować, to nie będę szczęśliwy, bo droga mnie zanadto wycieńczy.

Rzeka Cam, widok z mostu King's

Rachunek strat i zysków

Był to raczej ponury okres, w którym doszło do koniunkcji jeszcze kilku innych, niefortunnych zdarzeń i stanąwszy w końcu później na nogi wyciągnąłem swoje wnioski. Stwierdziłem, że narzuciłem na siebie zbyt ciasne pęta robienia tego, co uważałem, że robić powinienem, co oczywiście często jest konieczne, ale na dłuższą metę okazało się destruktywne. Tak naprawdę od jakiegoś czasu przeczuwałem, że moje podejście nie było właściwe, ale brakowało mi chyba odwagi, żeby się samemu przed sobą do tego przyznać. Właśnie odwagi, żeby zejść z drogi, którą sam sobie wyrysowałem.

W tamtym momencie byłem mniej więcej w połowie mojego czwartego roku i koniec końców ta druga połowa była moim zdaniem jednym z najlepiej wykorzystanych okresów mojej nauki na Cambridge. Przestałem obsesyjnie przejmować się terminami i pozwalałem sobie na chwile wytchnienia. Zacząłem uprawiać więcej sportu, podlałem niektóre zaniedbane przyjaźnie i włożyłem trochę energii w pielęgnację nowych. Na doktorat ostatecznie aplikowałem, ale uzgodniwszy samemu ze sobą, że nie będę robił tego na siłę i jeśli nie wyjdzie mi w dziedzinie, która mnie interesuje, to zwrócę się w innym kierunku. W istocie, finalnie wymagane wyniki z egzaminów otrzymałem (procentowo odpowiadające first z lat ubiegłych), ale tam gdzie były fundusze mnie nie chcieli i vice versa, więc (nie bez pewnej ulgi) stwierdziłem, że być może tak właśnie będzie najlepiej.

W takim (i każdym innym) momencie można zadać sobie pytanie, czy cała ta edukacyjna eskapada była słuszna. Czy warto było zapożyczać się na długie lata, żeby pod koniec studiów stwierdzić, że się wypaliłem? A skoro się wypaliłem, to czy wybory, które już po wyjeździe podejmowałem, były właściwe? Wydaje się, że właściwym jest spojrzeć na sprawę w szerszym kontekście; decyzja o wyjeździe na studia była początkiem pewnej przygody, podróży, która bynajmniej nie kończy się wraz z nimi – gdyby tak było, wówczas prawdopodobnie odpowiedź na pierwsze pytanie byłaby szorstkim ,,nie”. Moim zdaniem w ciągu całej podróży jednego nie może zabraknąć, jeśli nie chce się do tej odpowiedzi dopuścić - ambicji. Potrzebnej zarówno do rozpoczęcia wspinaczki, jak i do każdorazowego wyciągnięcia ręki, by wdrapać się jeszcze wyżej. Patrząc apologetycznie przez pryzmat tej metafory, nawet, jeśli po drodze w górę nastąpi zastój, to ambicja nie pozwoli na tym skończyć. Może kazać się na chwilę opuścić tylko po to, by zaatakować inną trasę. Skończywszy Cambridge myślę, że mogę i mam zamiar sięgnąć tam, gdzie inaczej bym nie sięgnął i nie musi być to proces liniowy, lub nawet monotoniczny, by mogło się okazać, że było warto.

Ważne jest rozłożenie akcentów

Cambridge potrafi być wspaniałym miejscem; z jednej strony daje szansę rozwinięcia swoich pasji na najwyższym poziomie i pod okiem osób niezaprzeczalnie najlepszych w swojej dziedzinie. Jednak jeśli jakakolwiek nauka płynie z moich powyższych wynurzeń, to że należy z tego dzbana pić rozważnie i nie dać się wciągnąć w wyścig z samym sobą, w którym pasje gubią się gdzieś po drodze. Z drugiej, jest pełne wyjątkowych, inspirujących, czasem zwariowanych osób, po rozmowach z którymi trudno nie wyjść niezmienionym. Kiedyś rozmawialiśmy z przyjaciółmi, że aby w pełni skorzystać z tego towarzyskiego aspektu naszej uczelni trzeba by nie studiować w ogóle. Przedstawienia teatralne, uroczyste kolacje, rozgrywki niepospolitych dziedzin sportowych, wykłady na każdy możliwy temat znad wina i sera – to wszystko dzieje się codziennie na stosunkowo niewielkiej powierzchni centralnego Cambridge i można wychodzić każdego wieczora i nigdy dwukrotnie nie imać się tego samego.

Z perspektywy czasu myślę, że pełne wykorzystanie czasu spędzonego w tym miejscu polega na odpowiednim dobraniu obu powyższych składników; że każdy osobno jest tylko niekompletną częścią cennego doświadczenia. Mnie nie udało się idealnie wymierzyć tej proporcji i gdybym miał możliwość cofnięcia się cztery lata wstecz, kilku wyborów na pewno dokonałbym inaczej. Prawdopodobnie bez większej szkody dla moich wyników naukowych, ale żałować nie ma czego; będzie jeszcze wiele sytuacji w których, nauczony tym właśnie doświadczeniem, postąpię już inaczej.