Przeleć mnie. Dorota Kolak o skandalu i pasji w teatrze

Jedna z najlepszych polskich aktorek - Dorota Kolak - od ponad 30. lat jest związana z Teatrem Wybrzeże w Gdańsku, gdzie stworzyła kultowy już duet aktorski z Mirosławem Baką. Nie zwalnia tempa, wręcz przeciwnie - w lutym premierę będzie miał film z jej udziałem, „Zjednoczone Stany Miłości” Tomasza Wasilewskiego. Reżyserowany przez nią spektakl dyplomowy „Przeleć mnie” przyciągnął do Sceny Muzycznej Gdańskiego Archipelagu Kultury prawdziwe tłumy.
18.02.2016
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl
Dorota Kolak (w dolnym rzędzie, pośrodku) z aktorami występującymi w spektaklu dyplomowym Przeleć mnie.


Agata Olszewska: „Przeleć mnie” - to tytuł spektaklu muzycznego, którego jest pani reżyserem. (Spektakl można było zobaczyć na Scenie Muzycznej Gdańskiego Archipelagu Kultury 13 lutego 2016 roku.)

Dorota Kolak: - Nie chciałabym tego nazywać spektaklem. To jest dyplom, który zrobiłam z moimi studentami. Ponieważ ten dyplom wyszedł im nieźle, bo to bardzo zdolny, wybitnie utalentowany rok, do tego bardzo zżyty ze sobą, zaczęli myśleć o tym, żeby to wykorzystać. Ja jedynie udzielam im przyzwolenia na to, czyli oddaję im moją pracę. Jestem tutaj, żeby ich wspomóc, rzucić okiem na to, jak przenoszą przedstawienie w inne miejsce.

Tytuł jest dość skandalizujący.

- „Przeleć mnie” to tytuł słynnej piosenki zespołu Alibabek, znanej mojemu pokoleniu. Ponieważ znalazła się w repertuarze, a większość pozostałych piosenek jest o miłości, pomyślałam sobie, że taki tytuł będzie bardzo adekwatny. Brzmi skandalicznie? To dobrze, bo dzięki temu może przyciąga uwagę.

Ale pani chyba nie lubi skandali?

- Nie mogę tak powiedzieć. One mi się po prostu nie przydarzają. Ale jeśli ktoś inny się w tym dobrze czuje, to mi to nie przeszkadza. Jestem chyba za duża na to. Myślę, że skandal fajnie wygląda, kiedy robi go ktoś, kto ma 20, 30 lat. Przy 40-latku wygląda to już trochę bardziej żałośnie, a im człowiek jest starszy, tym gorzej to wygląda.

W programie tego dyplomu znalazły się polskie piosenki z lat 60. i 70. Prywatnie są Pani bliskie?

- Kiedy miałam 15, 16 lat nie było takiego dostępu do piosenek i gwiazd, jaki jest dzisiaj dzięki internetowi. Wycinałam te piosenki z gazet, m.in. z „Radaru”, i wklejałam je do zeszytu. Zbierałyśmy je razem z siostrą. Mam sześć takich zeszytów z piosenkami z tamtych czasów. Co jakiś czas tam zaglądam. Są tam takie kartki, gdzie klej roślinny wysechł i się wykruszył, więc muszę przyklejać na nowo.  Z tego źródła wybrałam te piosenki. Ale chciałam też, żeby była w tym jakaś opowieść, bo zwykle tak robię egzaminy z piosenki.

Scena z Przeleć mnie.

O czym opowiada „Przeleć mnie”?

- To poniekąd opowieść o tych młodych ludziach, choć nie do końca. O grupie ludzi z jednej klasy, która spotyka się na ślubie pary z ich klasy. Na ślubie okazuje się, że każdy z każdym miał jakieś zaszłości, miłostki, że właściwie każdego z każdym coś łączyło. Nie wiem, czy ta opowieść będzie tak czytelna dla słuchacza, ale ważne jest, żeby dyplomanci znali wewnętrzny przebieg dramaturgiczny.

Jak ci młodzi ludzie poradzili sobie z piosenkami, na których nie mogli się wychować?

- Kiedy opracowywałam z nimi te piosenki na uczelni, uczyłam, że każda z tych piosenek ma swoją wewnętrzną dramaturgię. I oni sobie z tym świetnie radzą. Oprócz tego, że bardzo dobrze śpiewają, nieźle tańczą, są grupą bardzo utalentowaną aktorsko. Nawet takie niuansowe rzeczy, które chciałam z nimi zrobić, wykonywali bardzo dobrze.

Przeleć mnie.

Przejdźmy na chwilę do filmu. W zeszłym roku w jednym z wywiadów wspominała pani pracę z Tomaszem Wasilewskim, reżyserem dramatu „Zjednoczone Stany Miłości”, który zakwalifikował się do konkursu głównego tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie. Powiedziała pani, że Wasilewski jako reżyser jest uparty, jest wręcz „męczyduszą”. Ale „ma też obszar niezwykłej delikatności wobec aktora, a to nie jest często spotykane”. Co to znaczy?

- Ten film - jeszcze nie miał swojej premiery w Polsce - jest filmem trudnym, dotykającym wielu przestrzeni tabu. Wiele było scen o wysokim stopniu intymności, bardzo trudnych dla aktora. Z jednej strony, skoro to jest zapisane w scenariuszu, reżyser ma oczywiście prawo tego od nas wymagać, i wiemy, że mamy to zagrać. Ale z drugiej strony wymaga to od niego i stanowczości, żeby ta praca nie ciągnęła się w nieskończoność, i jednocześnie delikatności. Tomasz Wasilewski jest bardzo czułym, delikatnym człowiekiem. Rozumie, kiedy trzeba odpuścić, a kiedy należy się uprzeć. W którym miejscu trzeba pomóc aktorowi zbudować wewnętrzne poczucie własnej wartości. Nie jest reżyserem, który mówi „tak jest zapisane, rób”. Obserwuje aktora na planie i dostrzega najdrobniejsze niuanse. Jest niezwykle utalentowanym młodym człowiekiem.

A jak jest z tym uporem?

- Praca na planie to sztab ludzi i plan, który trzeba wykonać. Pracuje się po 12 godzin, ludzie są po prostu zmęczeni. Trzeba mieć w sobie wiele siły, żeby mimo wszystko jeszcze przycisnąć, żeby dostać film czy scenę w takiej formie, o jakiej się marzy. To wymaga uporu i dyscypliny od reżysera.

Dla swoich studentów jest pani właśnie takim reżyserem? Pilnuje Pani dyscypliny? Jest Pani surowa?

- Dyscyplina na pewno jest potrzebna. Ostatnio, chcąc uzmysłowić pewne rzeczy moim studentom, przypomniałam sobie powiedzenie Leonarda da Vinci, że dyscyplina jest matką wolności. Powiem szczerze, że przez ostatni czas to zdanie jest dla mnie takim wyznacznikiem. Mówię studentom: tylko wtedy osiągnięcie wolność w aktorstwie, i w sztuce w ogóle, kiedy warsztatowo będziecie bardzo dobrzy - czyli kiedy będzie dyscyplina i świadomość warsztatowa. Dopiero wtedy dostaniecie skrzydeł. Ale jak kuleje dykcja albo praca z ciałem, to to nie poleci. Więc tak, myślę, że jestem dość surowa, egzekwuję wiele rzeczy. Z drugiej strony bardzo się cieszę i wzruszam, kiedy ładnie grają.

Przeleć mnie.

Kiedy Pani zaczynała w Teatrze Wybrzeże, to były trudne czasy: Solidarność, transformacja. Czy z Pani perspektywy młodzi aktorzy w Gdańsku mają teraz łatwiej?

- Na pewno mają więcej możliwości - otworzyły się takie rzeczy, jak castingi czy agenci. Jeżeli bardzo chce się gdzieś być, to myślę, że uporem można to osiągnąć. Za moich czasów tego wszystkiego nie było. Szczerze mówiąc, nie wiem jak te obsady w ogóle się odbywały. Po drugie, widzę teraz dużo działalności pozainstytucjonalnej, jak choćby Scena Muzyczna w Gdańsku, które daje możliwości młodym ludziom, żeby zrobili coś swojego. Takich miejsc na pewno było kiedyś mniej.

Publiczność też była inna?

- W tamtych czasach głównie stała z kartką po mięso. Może ta sztuka nie była im tak bardzo potrzebna, bo nie mieli na nią czasu. Myślę, że to też się zmieniło.

Teraz spektakle z Pani udziałem grane są z reguły przy kompletach publiczności.

- Tak, to prawda. To budzi moje zdziwienie, ale też lekką frustrację. Jak sobie pomyślę, że będę musiała na przykład „Seks dla opornych” grać do 70-tki, to mnie to trochę przeraża. (śmiech) Kiedyś nie graliśmy takiej liczby spektakli, rzadko kiedy dogrywało się do 50. przedstawień, a w tej chwili to jest norma.

Spektakle z udziałem Doroty Kolak jako aktorki z reguły grane są przy kompletach publiczności. Kolak jako reżyser również przyciąga liczną publiczność.

Występuje Pani w teatrze, filmach, serialach - a nawet zagrała Pani w reklamie. Ma Pani poczucie, że coś w tej sferze aktorskiej mogłaby jeszcze Pani zrobić?

- Muszę tak myśleć, bo inaczej zostaje mi spakować walizkę i wyjechać na wczasy, wziąć wcześniejszą emeryturę i już się w teatrze nie pojawić. Muszę wierzyć, że coś jest jeszcze przede mną. Co - tego nie wiem. Nigdy tego nie planowałam, nie starałam się o niczym marzyć. W związku z tym, wszystko, co dostawałam, było dla mnie prawdziwą niespodzianką i prezentem od losu. W teatrze jest tak, że aktorki im są starsze, tym mniej grają, a bywa i tak, że kończą życie zawodowe. Dlatego ze wszystkiego, co zdarza mi się ponad normę, bardzo się cieszę.



TV

Lekcja Obywatelska z prezydent Gdańska w Zespole Szkół Specjalnych nr 1