Kowboj, który ratował Gdańsk, powrócił!

Ralph Witmer, 19-letni młody farmer ze stanu Ohio, nie mógł nawet przypuszczać, że za kilka miesięcy znajdzie się w Gdańsku. W 1946 roku zdecydował, że chce pomóc Europie podnoszącej się z ruin. Teraz, po 70 latach - na dwa dni - wrócił tu z rodziną.
12.11.2015
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Ralph Witmer: - Mam dopiero 88 lat, więc kilka razy jeszcze pewnie tu przyjadę, bo to wspaniałe miasto

Był początek roku 1945. Ralph Witmer, jak na kowboja przystało, opiekował się bydłem na amerykańskiej prerii. Miał 18 lat. W Europie trwała jeszcze najbardziej krwawa wojna w historii. Witmer siedział na farmie i słuchał w radiu doniesień o bombardowaniach, wyzwalaniu obozów zagłady, o postępach US Army, o upadku Berlina.

Los chciał, że kilkanaście miesięcy później Ralph Witmer sam zobaczył Europę.

- Co my, w Ohio, wiedzieliśmy o wojnie? - mówi po 70 latach, gdy spotykamy się w hotelu Hanza w Gdańsku. - Mieliśmy paliwo i jedzenie na kartki, ale czym to było w porównaniu z rzezią, jaka miała miejsce w Europie. 


200 tysięcy sztuk

Ralph Witmer w Gdańsku w 1946 roku

Tak więc los chciał, by Witmer z kowboja z prerii przeistoczył się w kowboja morskiego. Co to znaczy? Otóż w czasie wojny, w 1943 roku, niejaki Dan West, amerykański pacyfista i człowiek głęboko wierzący w Boga, założył w USA organizację Heifer Project. Jej celem, jak tłumaczył sam West, był nowy rodzaj pomocy: czyż nie lepiej, zamiast wysyłać do Europy mleko w proszku, podarować ludziom po drugiej stronie oceanu krowy? Innymi słowy Amerykanie postanowili oddawać charytatywnie swoje bydło, transportować je do Europy, i tam przekazywać rolnikom w Polsce, Włoszech czy Grecji.

W sumie w latach 1945-47 Heifer Project przekazał do Europy ponad 200 tysięcy sztuk bydła i koni, w ponad 300 rejsach, na 73 statkach. Nie mieli swojej floty, korzystali więc ze statków wypożyczonych przez UNRRA, czyli Organizację Narodów Zjednoczonych ds. Pomocy i Odbudowy, która była agendą ONZ.

Aby zajmować się zwierzętami w ładowni, podczas kilkunastu dni rejsu przez Atlantyk, na statki rekrutowano młodych kowbojów. Zyskali przydomek „sea-going cowboys” - kowboje wychodzący w morze. Jednym z nich był właśnie Ralph Witmer. Opuścił w listopadzie 1946 roku bazę Newport News w stanie Virginia i popłynął na pokładzie m/s „Beloit Victory” do Danzig, miasta o którym niewiele w Ohio słyszał.

- Skala zniszczeń była tu niewiarygodna – mówi dziś 88-letni Witmer łamiącym się głosem. Widać, że wciąż żyje tamtą podróżą.

Był zwykłym chłopakiem z amerykańskiej wsi. Nie znał w ogóle świata, poza swoim Ohio. 

Amerykanie postanowili oddawać charytatywnie swoje bydło i konie, transportować je do Europy, także do Gdańska

Pstryknij to, Ralph!

Takich morskich kowbojów było w sumie ponad siedem tysięcy. Przypływali do Polski, pokonując po drodze wciąż zaminowane wody, a tu zajmowali się dystrybucją koni i krów między rolników. Konie mogły zostać w Gdańsku, pomagały w transporcie. Krowy trafiały na Pomorze, Kaszuby, Żuławy.

Co jeszcze czekało na młodych Amerykanów? Jak mówi Magdalena Staręga z Europejskiego Centrum Solidarności, zajmująca się historią pomocy Heifer Project/UNRRA dla Polski, kowboje byli przez polskie władze wożeni na wizyty do obozu Stutthof i na Akademię Medyczną, do pracowni doktora Rudolfa Spannera, który w instytucie anatomii miał przygotowywać się do wyrabiania na skalę przemysłową mydła z ludzkich zwłok. 

Szczęśliwie poza okropieństwami, były też chwile radości. Witmer pamięta, że zabrano go do jednej z restauracji poza Gdańskiem, gdzie wydano na cześć Amerykanów bankiet.

- Tak, takie bankiety rzeczywiście odbywały się w Sopocie, w restauracji Warszawianka – potwierdza Magdalena Staręga.

Amerykanie robili wtedy, w Gdańsku, Gdyni, Sopocie czy Stutthofie, mnóstwo zdjęć - w tym unikalnych, bo kolorowych. W USA gromadzi je od lat badaczka Peggy Reiff Miller, której ojciec był takim morskim kowbojem. Miller zgromadziła około trzech tysięcy trójmiejskich fotografii.

- To największy tego typu zbiór na świecie – mówi Staręga. - Szkoda, że gdańscy historycy nie mają do niego szerszego dostępu. Pozwala on bowiem ocenić skalę zniszczeń, pokazuje budynki, które stały, a które kazano po wojnie rozebrać. Dla historyków to byłoby doskonałe źródło wiedzy o powojennym mieście. Chciałabym kiedyś zorganizować wystawę tych zdjęć.

Ralph Witmer zastał Gdańsk zrujnowany, ale odbudowywany, również kobiecymi dłońmi

Witmer też robił w Gdańsku zdjęcia: zniszczone miasto, albo on sam na plaży z łuską po pocisku w dłoni. Młodzi kowboje, którzy tu przypływali, byli w dużej mierze pacyfistami ze względów religijnych (sam Witmer jest menonitą), i kontakt z wrakami czołgów czy po prostu częściami uzbrojenia był dla nich szokiem, ale i nie lada atrakcją. Niejeden zrobił sobie zdjęcie w hełmie na tle hitlerowskiego tygrysa.

Amerykanin ma łzy w oczach, gdy to wspomina. Wciąż – zamiast New Port – mówi po polsku „Nowy Port”, bo właśnie tam, przy nabrzeżu do dziś zwanym potocznie „końskim” przez gdańskich portowców, wyładowywano zwierzęta na brzeg.

- Pamiętam zniszczoną wieżę kościoła przy wchodzeniu naszego statku do Nowego Portu – wspomina. - Dalej było niestety jeszcze gorzej... 


Noc pod Stalinem

19-letni Amerykanin miał w Polsce jeszcze jedną przygodę.

- W Gdyni stał wtedy inny amerykański statek, na którym byli nasi kumple – mówi. - Więc w piątkę zeszliśmy z naszego „Beloit Victory” i pojechaliśmy odwiedzić znajomych. Wracamy i... nie ma naszego statku. Dostał szybszy niż się spodziewano rozkaz wyjścia w morze, więc odpłynął bez nas!

- Śmiałem się, że na pewno wyślą po nas samolot – wspomina Witmer. - Ale mina mi zrzedła, gdy okazało się, że najbliższy statek pasażerki do USA odpływa z Kopenhagi za... pół roku.

Kumple spędzili noc w Domu Marynarza, już pod zawieszonym na ścianie portretem Stalina, bo „władza ludowa” powoli się w PRL umacniała. Kapitan amerykańskiej jednostki z Gdyni nie chciał początkowo słyszeć o tym, żeby zabrać na pokład dodatkowo pięciu kowbojów.

- Mówił, że nas weźmie, jeśli będziemy jeść resztki ze stołu i spać na podłodze – wspomina Witmer. - A w ogóle to musi dostać zgodę od armatora z Nowego Jorku, American Scandic Lines. Czekaliśmy kilka dni, bez paszportów, bez świeżych ubrań, z jakąś nędzną gotówką w kieszeni...

Zgoda przyszła telegraficznie w ostatniej chwili, tuż przed wypłynięciem.

- To był jeden z ostatnich takich statków do USA – mówi Witmer. - Gdyby nas wtedy nie wziął, może miałbym dziś polską żonę...

Żonę ma jednak amerykańską, a z nią dziewiątkę dzieci i... 26 wnuków!

Po powrocie do małej mieściny Salem w stanie Ohio - w połowie drogi między Pittsburghiem a Cleveland - zajął się biznesem. Najpierw sprzedawał kombajny i sprzęt rolniczy, potem jeszcze prowadził firmę budowlaną, a nawet własny hotel.

Kowboj z Ohio po 70 latach przyjechał do Gdańska z synem Nelsonem (po prawej) i wnukiem Alexem (po lewej)

Teraz, po blisko 70 latach, Ralph przyjechał do Gdańska z synem Nelsonem Witmerem i wnukiem Alexem.

Nelson jest dealerem niemieckich ciągników marki Fendt. Witmerowie gościli przez tydzień w Niemczech, na targach rolnych. A ponieważ było blisko do Polski, postanowili tu przyjechać. W zorganizowaniu dwudniowego pobytu w Gdańsku pomógł tutejszy odział PTTK. Załatwiono nawet Witmerowi krótki rejs holownikiem, by mógł spojrzeć, gdzie przed laty cumował jego statek.

- Zawsze marzyłem, żeby tu wrócić, a przy okazji pokazać synowi i wnukowi, gdzie byłem tuż po wojnie z pomocą dla Polaków – mówi Ralph. - A, że mam dopiero 88 lat, więc kilka razy jeszcze pewnie tu przyjadę, bo to wspaniałe miasto – śmieje się kowboj.


TV

Trzeci mikrolas w Gdańsku. Wspólne sadzenie w Pieckach - Migowie