Z wózka inwalidzkiego na ultramaraton

Agata Masiulaniec jest gdańszczanką, absolwentką Politechniki Gdańskiej. W 2014 roku, podczas 52. Biegu Westerplatte, mogła tylko robić zdjęcia biegaczom – siedziała na wózku inwalidzkim. Rok później pokonała na własnych nogach 100 kilometrów w górskim Biegu 7 Dolin.
29.09.2015
Więcej artykułów poświęconych Gdańskowi znajdziesz na stronie głównej gdansk.pl

Agata Masiulaniec gotowa do biegu w ultramaratonie. Start w Krynicy-Zdroju.

Piotr Mirowicz: Niedawno w Biegu 7 Dolin zdobyłaś brązowy medal Mistrzostw Polski w Ultramaratonie w swojej kategorii wiekowej. Później wystartowałaś w 42. Maratonie w Berlinie. Czy nadal mam nazywać Cię amatorką?

Agata Masiulaniec: – Daleko mi do profesjonalizmu, gdyby oceniać przez pryzmat wyników. Jednak na pewno przez lata zdobyłam ogromne doświadczenie i dobrze poznałam możliwości swojego organizmu. To owocuje. Cały czas sprawia mi ogromną radość to, co robię. Realizuję się i czuję, że odnalazłam swoje miejsce w życiu.

Na swoim blogu biegowyswiat.pl ostatni wpis poświęcony Biegowi 7 Dolin zatytułowałaś „Skąd dziewczyno masz w sobie tyle siły”. No właśnie: skąd?

–To trudne pytanie i często je słyszę, ale chyba nie potrafię na nie odpowiedzieć. Każdy z nas jest w stanie odnaleźć w sobie pokłady sił, o które nigdy by siebie nie podejrzewał, jednak zazwyczaj odkrywamy je w niekoniecznie miłych doświadczeniach życiowych. Być może siła bierze się również najzwyczajniej w świecie z pasji. Z tego, że odnajduje się w życiu coś, co sprawia, że świat nabiera barw. No i z ludzi. Mając oparcie, można osiągnąć wszystko.

Twoje życie kręci się wokół biegania: biegasz, prowadzisz treningi biegowe, pracujesz w sklepie ze sprzętem dla biegaczy i prowadzisz blog poświęcony bieganiu...

– Znalazłam coś, co pozwala mi się spełniać. Niektóre osoby spotykając mnie po latach, są zadziwione, że moje życie jest tak mocno związane ze sportem, chociaż nic na to nie wskazywało. Zawsze lubiłam aktywność, ale nie byłam w tym kierunku specjalnie utalentowana. No i ważyłam parę kilogramów więcej niż teraz... W szkole odnosiłam sukcesy naukowe i za nie, zresztą, otrzymałam swój pierwszy medal i puchar, ale tak naprawdę kręcił mnie sport. Lubiłam sporty drużynowe, tyle że trzeba było poświęcić sporo czasu, by zebrać ekipę. Wybór padł na bieganie, bo tutaj nie jestem od nikogo uzależniona. Można po prostu wyjść i ruszyć przed siebie.

Każdy może?

– Każdy. Jednak wiadomo – na początku lepiej nie przesadzać. Proponuję zacząć od marszobiegów i stopniowo zwiększać dystans. Nie ma sensu udowadniać, że jesteśmy w stanie od razu przebiec 10 kilometrów, jeśli nie ruszaliśmy się wcześniej. Pewnie wiele osób dałoby radę, ale wtedy nietrudno o obciążenia, kontuzje.

W trakcie swojej biegowej przygody miałaś długą przerwę. Zerwałaś więzadło w kolanie.

– Był to trudny okres. Nawet bardzo. Lekarze podkreślali, że urazy są poważne. Poza samym zerwanym więzadłem były jeszcze jakieś uszkodzenia. Stało się to w momencie, kiedy byłam na fali – biegałam coraz szybciej, zdobywałam coraz więcej i nagle miałam to stracić. Tak kochałam bieganie, że nie potrafiłam z niego zrezygnować. Nie mogłam patrzeć na biegaczy, a jednocześnie chciałam ich wspierać. Na szczęście to drugie było silniejsze. Nie zamknęłam się w domu, a nawet jeszcze częściej bywałam na zawodach – w roli kibica i fotografa. Bycie blisko tego, co sprawiało mi radość, dodawało sił do walki o powrót do zdrowia. Wylałam wtedy wiele łez, ale towarzyszyli mi przyjaciele.

W trakcie 52. Biegu Westerplatte biegacze i kibice widzieli Cię na wózku inwalidzkim. Rok później pokonałaś 100 kilometrów na własnych nogach. Jak dokonuje się niemożliwego?

– Lekarze zabronili mi wtedy nawet chodzić. Staw kolanowy po operacji zazwyczaj szybko wprawia się w ruch, a mnie nie było wolno praktycznie niczego. Żadnego obciążenia, przez długi czas zakaz jakiegokolwiek ruchu. Musiałam właściwie nauczyć się chodzić od nowa. Pamiętam, że nie kryłam przed rehabilitantami swoich celów, a moim marzeniem był stukilometrowy Bieg 7 Dolin. Fizykoterapeuci pukali się w czoło, ale ja się nie poddałam. I los się do mnie uśmiechnął. Pojechałam do Krynicy-Zdroju i wykorzystałam swoją szansę.

Bieg 7 Dolin. Jedno z marzeń spełnione.

Nie bałaś się, że kontuzja się odnowi?

– Nie. Może chęć spełnienia marzenia była silniejsza? Treningi rozpoczęłam na początku roku. Było dobrze, chociaż pojawiał się ból i pewne ograniczenia w ruchu. Jedni uspokajali, że to normalne, inni próbowali mnie zniechęcić, mówili, że noga już nigdy nie będzie taka sama. Odpowiadałam na przekór, że będzie jeszcze silniejsza. I jest rzeczywiście silniejsza. Oczywiście podczas Biegu 7 Dolin miałam obawy. W górach może zdarzyć się wszystko, a trasa nie należy do najłatwiejszych: strome, kamieniste zbiegi były powodem wielu wywrotek zawodników w poprzednich edycjach. Starałam się być ostrożna.

Gdy biegacz mierzy się z dystansem 100 kilometrów, ważna jest siła czy psychika?

– Siła mięśni jest ważna, jednak bieg kończy się dzięki psychice. W pewnym momencie, wcześniej czy później, ciało się poddaje. Zaczyna krzyczeć, że chce przestać biec. Wtedy walczy się głową. Podczas Biegu 7 Dolin odbyłam trudną walkę. Pokonałam własne „nie mogę”, „nie dam rady”. I granicę bólu. Były momenty, w których myślałam, że to, co robię, to masochizm, bo ból utrudniał każdy krok. A kilka minut później potrafiłam o nim zapomnieć. W trakcie biegu zmienia się sposób myślenia. Pokonujesz kolejne przeszkody i nagle zaczyna do ciebie docierać, że nic nie jest niemożliwe, że wiele rzeczy w życiu to błahostki. Gdy po licznych gratulacjach dotarło do mnie, co zrobiłam, uznałam, że jestem w stanie dokonać naprawdę wiele. Jednego dnia wozili mnie na wózku i na zawsze skreślili z listy biegaczy, a po roku przebiegłam górską stówę. Właśnie wtedy zobaczyłam, że niemożliwe nie istnieje i nikt nie ma prawa odbierać nikomu marzeń.

Ile czasu zajęło Ci pokonanie tych stu kilometrów?

– Na metę wbiegłam z wynikiem 15.58.28. Zwycięzcy to Marcin Świerc z czasem 9 godzin i 11 minut, który obronił tytuł mistrza Polski, a pierwszą kobietą była Ewa Majer: 9 godzin i 41 minut.

Co ultramaratończyk musi mieć przy sobie?

– W obowiązkowym wyposażeniu jest czołówka, mapa, jakiś napój i oczywiście kurtka. Na niektórych zawodach zdarza się, że trzeba mieć kubek czy folię termiczną. Wiadomo, że trzeba zabrać coś do jedzenia. Niektórzy „ultrasi” mają także kijki.

Jadłaś coś w trakcie biegu?

– Kiedyś zabierałam z sobą po prostu baton musli. Na jednym z biegów jadłam bułkę z kurczakiem. Na ostatnim ultramaratonie miałam żele odżywcze i owoce. Niektórzy zabierają termos z zupą.

Jak zachowują się biegacze na trasie? Pomagacie sobie czy jesteście wrogimi rywalami?

– Jeśli chodzi o biegi ultra, zazwyczaj można liczyć na pomoc innych. Kiedy się potkniesz, wywrócisz, a jest ktoś w pobliżu, to prawie zawsze zapyta, czy wszystko dobrze, i pomoże w razie potrzeby. Natomiast martwi mnie czystość na trasie. Na Biegu 7 Dolin przerażała mnie ilość śmieci pozostawionych przez samych biegaczy, głównie pustych butelek i opakowań po żelach. Regulamin zakazuje wyrzucania czegokolwiek poza strefą bufetu.

Byłaś pod opieką trenera?

– Sama byłam swoim trenerem. Wykorzystywałam własną wiedzę i znajomość własnego organizmu. Do końca maja trenowałam pod okiem Karoliny Gronau czy Barbary Kozakiewicz, jednak one przygotowywały mnie do krótszych dystansów, m.in. do sztafety 4x400 metrów, w której miałam okazję startować na Akademickich Mistrzostwach Polski w Lekkiej Atletyce.

Agata na podium. Brązowy medal Mistrzostw Polski w Ultramaratonie.

Uczestniczyłaś też w Biegu Morskiego Komandosa organizowanym przez jednostkę wojskową Formoza, w I Zimowym Ekstremalnym Triathlonie R3D, w charytatywnym biegu „125 kilometrów i Piotruś stanie na nogi”. To długie i trudne dystanse. Nie lepiej potruchtać wokół bloku?

– Lubię wyzwania. Lubię sprawdzać granice własnych możliwości. Wokół bloku też mi się zdarza biegać, jednak ciągnie mnie do przygód. Imprezy, które wymieniłeś, je gwarantują. Do tego mają w sobie nutkę niepewności. Trzeba być przygotowaną na wszystko. To pociąga.

Masz jeszcze jakieś inne biegowe marzenia?

– Mam. I zamierzam je zrealizować. Jedno jeszcze w tym roku – Ekstremalny Rajd na Orientację Harpagan. Mam już ekipę, z którą wystartuję, więc będzie mi raźniej. A potem? Wiadomo, prawie każdy ultras marzy o UTMB – The North Face Ultra Trail du Mont Blanc. Trasa wiedzie malowniczymi szlakami w Alpach, ale to jeden z najtrudniejszych ultramaratonów  terenowych w Europie. Uczestnicy muszą pokonać 168 kilometrów, a łączne przewyższenie to 9600 metrów. Rekordzistą UTMB jest Xavier Thevenard, który w 2013 roku przebiegł dystans w nieco ponad 20,5 godziny.

Mieszkasz w Gdańsku, tu trenujesz i przygotowujesz się do swoich ekstremalnych eskapad. Które miejsca poleciłabyś początkującym biegaczom?

– Gdańsk daje wiele możliwości. Bardzo lubię ścieżki w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym. Znajdzie się tu wiele szlaków o różnych poziomach trudności, ale początkujący powinni pamiętać, że nierówna nawierzchnia i wzgórza nie są ich sprzymierzeńcami. Łatwo tu skręcić nieprzygotowany staw skokowy. Ale poza naszymi górkami mamy wiele parków i płaskich tras wokół zbiorników retencyjnych. Godny polecenia jest Park im. Ronalda Reagana. Duży obszar pozwala urozmaicić trasę. Na wieczór, po pracy, najlepsze z uwagi na oświetlenie są nadmorskie alejki.

W parku Reagana odbywa się też Parkrun Gdańsk, czyli cotygodniowe darmowe biegi na dystansie 5 kilometrów. Można cię tam spotkać w roli sędziego i rozgrzewającej zawodników przed startem. Które z gdańskich imprez są Twoim zdaniem najlepsze i warte polecenia?

– Parkrun Gdańsk to mój faworyt. To bieg dla wszystkich z uwagi na dystans, który można pokonać nawet marszobiegiem. Atmosfera jest wręcz rodzinna. Polecam też Biegowe Grand Prix Dzielnic Gdańska – można startować prawie sprzed domu. Cenię to, co robi gdański MOSiR: Bieg Westerplatte na dystansie 10 kilometrów czy zorganizowany w tym roku po raz pierwszy PZU Maraton Gdańsk. Imprez w mieście mamy pod dostatkiem, każdy znajdzie coś dla siebie.

W wielu artykułach na temat biegania można znaleźć informację, że bieganie to łatwy i tani sport. To prawda?

– Być może bieganie jest tanie w porównaniu z innymi sportami. Biegać możemy w t-shircie i krótkich spodenkach, jednak trzeba zainwestować w buty, by nie uszkodzić stawów. W sprzedaży są buty z różnymi systemami wspomagającymi. To niekiedy spory wydatek, cena zależy też od naszej wagi i budowy. Ci, którzy wciągnęli się w bieganie, kupują specjalistyczną odzież, to pomaga. Wzrasta komfort, a tym samym chęci do treningu. Później dochodzą wpisowe za starty w biegach ulicznych, dojazdy do różnych miast i dopiero wtedy widać, jak skarbonka pustoszeje. Z drugiej strony, kupno sprzętu sportowego czy opłacenie startu w biegu ulicznym to najlepsza inwestycja w siebie. Daje satysfakcję, mniej się wydaje na słodycze.

Dla biegacza ważna jest też zdrowa dieta, Ty natomiast w swojej relacji z ultramaratonu na blogu napisałaś, że piłaś rozgazowaną colę. Wytłumaczysz się z tego?

– Nie ma się z czego tłumaczyć, to idealny napój dla maratończyków. Zawiera kofeinę i cukier w idealnych proporcjach, działa dobrze na problemy żołądkowe. „Ultrasi” często się na nie skarżą. Mnie się jeszcze nie zdarzyły i mam nadzieję, że się nie zdarzą, ale na pewno rozgazowaną colą na trasie nie pogardzę. Dieta, owszem, jest ważna, ale nie można popadać w paranoję. Spory wysiłek wymaga dostarczania dużej liczby kalorii.