Wykształconego człowieka nikt nie oszuka

I na maturze ja, Cyganka z języka polskiego dostałam 100 procent! Dobrze pamiętam egzaminy. Na ustnym mówiłam o cierpieniu: Kmicic, który cierpiał, bo nieświadomie zdradził Polskę, Werter z miłości i biblijny Hiob, na którego Bóg zsyłał choroby. Na pisemnym wybrałam „Lalkę”.

Aleksandra Kozłowska: - Pani syn już się obronił?

Kamila Goman*: - Tak. Jest magistrem ekonomii, skończył Uniwersytet Gdański. 

Skończone studia to chyba nie jest codzienność u Romów?

- Nie. To rzadkość. Dlatego bardzo się cieszę z mojego magistra, jestem z niego bardzo dumna. 

Ale to też pani zasługa.

- Pewnie tak. Zawsze mówiłam moim dzieciom, że wykształcenie jest konieczne. Nie tylko zresztą moim, i nie tylko dzieciom. Przez osiem lat pracowałam jako asystentka edukacji romskiej w wejherowskich szkołach. Ale to była praca przede wszystkim z dorosłymi.

Jak to?

- Dzieci chciały się uczyć, dla nich to była atrakcja. Ale musiałam przekonywać romskich rodziców by posłali je do szkoły. I że ważna jest nie tylko podstawówka. Chodziło głównie o dziewczynki, to one zwyczajowo kończą edukację na kiedyś ośmiu, teraz sześciu klasach. 

I jak szło pani to przekonywanie?

- Różnie. Czasem łatwiej, czasem trudniej - ludzie potrafią stawiać opór. Łatwiej jest z rodzinami mieszanymi, gdzie matka Polka, a ojciec Rom. Ale i dla Romów miałam swoje argumenty. Po pierwsze mówiłam: „Przychodzicie do mnie, zawracacie mi głowę, bo nie umiecie przeczytać pisma z urzędu czy napisać podania albo wniosku. Ja muszę to robić. A przecież jak będziecie mieć w rodzinie wykształcone dziecko czy wnuka, to on wam pomoże. Pójdzie z wami do urzędu pracy, na pocztę - wszędzie sobie poradzicie.” Po drugie podkreślałam, wbrew temu, czego się obawiacie - edukacja nie koliduje z romską kulturą, z naszymi zasadami. Wręcz przeciwnie - człowiek wykształcony jest bardziej świadomy własnych korzeni, dba o nie i je docenia. Po trzecie - tłumaczyłam - nikt go nie oszuka. Bo umie czytać, rozumie co podpisuje, zna przepisy. Mimo to romscy rodzice mieli sporo obaw.

Czego się bali?

- Przede wszystkim demoralizacji. Obawiali się o swoje córki: że poznają jakiegoś nie Roma, zakochają się i będą chciały za niego wyjść, że nie będą chciały przestrzegać naszej tradycji... U Romów dziewczynki są wychowywane bardzo rygorystycznie. Od najmłodszych lat uczy się je pomagania, są prawą ręką matki: sprzątają, gotują, opiekują się młodszym rodzeństwem. Nie ma wychodzenia do kina, na zabawy, a już nie daj Boże na randki! Zasady dotyczą też ubrań - dziewczyna musi być w spódnicy, żadnych spodni czy legginsów, żadnych kusych bluzeczek, jakie niedawno były modne. Taki strój oznaczałby brak szacunku dla Romów. 

A chłopcy?

- Chłopcom jest łatwiej - jak się zakocha w nie Romce, rodzina szybciej to zaakceptuje niż miłość romskiej dziewczyny do nie Roma. Chłopcy nie są też tak pilnowani. Wszędzie, w każdej kulturze facet ma łatwiej.

Sama też byłam tradycyjnie wychowana - koleżanki nieraz pytały: „A dlaczego ty nie idziesz na zabawę?” i patrzyły jak na jakiegoś dziwoląga. Ale dla mnie to było naturalne - takie są zasady Romanipen, naszego kodeksu i ja je szanowałam. Oczywiście - czasem, jak to dziecko - żałowałam, że nie mogę pójść tu czy tam, ale szacunek był silniejszy.

Do dziś nasz kodeks, choć przez wieki przekazywany tylko ustnie jest przestrzegany. Nadal jest kojarzenie małżeństw, nadal są porwania - to wtedy, gdy młodzi wiedzą, że któreś z ich rodziców nie zgodzi się na ślub. Cztery wspólnie spędzone godziny poza domem oznaczają, że chłopak i dziewczyna są już małżeństwem. Nadal też dziewczęta i kobiety są mocno pilnowane. Ja także mimo, że jestem mężatką nie mogłabym pracować z obcymi mężczyznami. 

Mąż panią porwał?

- Nie. Ja byłam grzeczna, wszystko odbyło się jak trzeba: swaty, ślub kościelny - jesteśmy katolikami. Oboje moi rodzice to Romowie - z grupy Chaładytka Roma, mąż też Rom - w połowie Chaładytka, w połowie Kalderasz. Rodzice, tak jak i dziadkowie jeździli z taborem. Miałam cztery lata, kiedy nas osiedlili. Na Podlasiu, w okolicy Białegostoku. Tata kupił kawałek ziemi, hodował konie. Mama pracowała w domu i w polu. Mieliśmy wspaniałych sąsiadów w większości prawosławnych. „Pani Krysiu” - mówili do mamy - „Pani idzie w pole, my dzieciaki nakarmimy”. I przynosili a to zupę, a to bułeczki własnoręcznie upieczone.

Osiedlonym Romom nie było żal taborowego życia? Wolności?

- Mężczyznom na pewno. Kobietom nie. To tylko tak kolorowo na filmach wygląda: ognisko, tańce, muzyka... A naprawdę wędrówka nie była łatwą sprawą. Ludzie różnie nas traktowali, milicja regularnie sprawdzała. Przyjeżdżał taki tabor np. do Wejherowa, najpierw więc wójt, czyli szef taboru szedł do burmistrza i pytał o zgodę na rozbicie obozu. A potem to właściwie wszystko, co dotyczyło codziennego życia spoczywało na barkach kobiet: rozpalały ogień, gotowały, sprzątały, prały, dbały o dzieci - zgodnie z naszymi zasadami. A więc np. woda do picia nie mogła być z rzeki czy jeziora, a tylko ze studni. Bo inna jest skalana. 

Mówi pani o tradycyjnym wychowaniu, a jednak - co było rzadkością u Romów - skończyła pani liceum, zdała maturę.

- To prawda. Chodziłam do szkoły (trzy kilometry pieszo) razem z czwórką braci. Rodzice zachęcali nas do nauki - chcieli dla nas lepszego życia. Skończyłam podstawówkę, poszłam do liceum. Dostałam się tam po wojewódzkim konkursie piosenki radzieckiej - zajęłam II miejsce. Dyrektorowi tego liceum bardzo się moje wykonanie spodobało i zaproponował żebym się w jego szkole uczyła. Bez egzaminów. Moja mama na to: „Skoro tak, to idź”. Najbardziej lubiłam język polski i historię, do dziś uwielbiam czytać polską literaturę; chciałam nawet iść na filologię polską. Ale szkoły wtedy nie skończyłam. W trakcie nauki, w czwartej klasie wyszłam za mąż.

Nie można było zaczekać? Tak przed maturą?

- Ojciec dał słowo rodzinie męża, nie mogłam się sprzeciwiać. Wstyd byłby wielki. Wzięliśmy ślub i przyjechaliśmy tutaj, nad morze. Razem jesteśmy już 37 lat. A maturę zrobiłam dopiero w 2008 r., miałam wtedy 47 lat. Chciałam się sprawdzić, a poza tym była mi potrzebna do umowy z Wejherowem na stanowisko asystentki edukacji romskiej. I na maturze ja, Cyganka z języka polskiego dostałam 100 procent! Dobrze pamiętam egzaminy. Na ustnym mówiłam o cierpieniu: Kmicic, który cierpiał, bo nieświadomie zdradził Polskę, Werter z miłości i biblijny Hiob, na którego Bóg zsyłał choroby. Na pisemnym wybrałam „Lalkę”.

Skąd wziął się pomysł na pracę asystentki?

- Wyszedł od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. MSWiA powiadomiło o tym romskie stowarzyszenia, te zaś wybierały ludzi na to stanowisko. Ale jaki bunt był starszyzny romskiej! Nasz król też nie był zadowolony. Bali się, że asystenci będą polskie dzieci uczyć romskiego języka, a to tylko nasza mowa.

Stowarzyszenie ze Szczecinka skontaktowało się z Mariolą, moją szwagierką. Ale ona ma tylko kilka klas skończonych, spytała więc czy może razem ze mną asystować. Zgodzili się, oczywiście. Rozpoczęłyśmy w 2004 r. - najpierw miałyśmy szkolenie w Białymstoku: pedagogika, psychologia, itp. potem z tego egzaminy. Następnie wróciłyśmy do Wejherowa i najpierw jako wolontariuszki, potem już na umowę zaczęłyśmy naszą pracę.

Na czym ona polegała?

- Jako asystentka musiałam zapewnić romskim uczniom podręczniki, zeszyty, długopisy, kredki, stroje na WF. Rodzice nic za to nie płacili, i to też był dodatkowy argument, by ich zachęcić do edukacji dzieci. Pisaliśmy projekty na dotacje. Ponieważ zdarzało się, że dzieci romskie bywały dyskryminowane - prowadziłam w szkołach lekcje wychowawcze. Opowiadałam o romskich tradycjach, o naszym kodeksie, o tym dlaczego np. romskie dziewczyny nie chodzą na dyskoteki, dlaczego nie mogą siedzieć w jednej ławce z chłopcem spoza swojej rodziny. Pomagałam także jako tłumaczka, gdy jeden chłopczyk, który nie znał dobrze polskiego tego potrzebował. Rozmawiałam z nauczycielami. Romscy rodzice chcieli mieć pewność, że ich córki będą bezpieczne, przyprowadzałam je więc i odprowadzałam ze szkoły. Po trzech latach pracy wspólnie z Mariolą, miałyśmy 100-procentową frekwencję naszych dzieciaków w podstawówkach i gimnazjach, po pięciu trzech uczniów w szkołach średnich. Wspólnie z burmistrzem organizowaliśmy 8 kwietnia święto z okazji Światowego Dnia Romów - polskie dzieci też tańczyły i śpiewały po romsku. 

Ale w 2011 r. miasto zrezygnowało z posady asystenta edukacji romskiej, uznając, że jest za mało dzieci. Rzeczywiście sporo Romów z Wejherowa i okolic wyjechało za granicę. Zostało jakieś 70 osób, dzieci też - chodzą do tutejszych szkół. Gdy miasto wycofało się z tego projektu, przyszły do mnie romskie kobiety żebym napisała petycję w sprawie przywrócenia asystenta, a one wszystkie podpiszą. Ale nie chciałam. Jak się o coś mocno walczy, człowiek zawsze dostaje po nosie. 

Asystenci pracują w Polsce do dziś, jeśli się dobrze orientuję jest ich ok. stu. Robią naprawdę świetną robotę. Bo dyskryminacja i strach przed obcym nadal są. 

Pani też je odczuwa?

- Zdarza się. Jesteśmy na przykład z mężem w supermarkecie, a ochroniarz tylko za nami chodzi. Aż śmiać mi się chciało i przy kasie powiedziałam do kasjerki: „Nachodził się ten pan, nachodził, a głupi Cyganie nic nie ukradli”. Albo widzę nieraz jak kobiety na mój widok od razu torebkę pod pachę i mocno ściskają. Albo moi synowie - jeden po szkole średniej, drugi jeszcze na studiach szukali pracy w internecie. Kwalifikacje mają, umowa prawie podpisana, jadą na spotkanie. A tu „Przepraszamy, ale to już nieaktualne” - słyszą. Przykre to, pewnie. Tym bardziej, że zawsze im do głowy kładłam: Uczcie się, a będziecie mieć lepszą pracę, lepsze pieniądze, lepszą przyszłość. 

Nam trzeba dać szansę bycia człowiekiem, a nie tak wszystkich do jednego wora. Ale z drugiej strony tu, w Wejherowie ludzie mnie znają i lubią. Do dziś przychodzą dzieciaki, które poznałam jako asystentka, w moim sklepiku ciągły ruch. Jak widzę, że ktoś biedny - dam ubranie za darmo. Czasem jest zaskoczenie: Cyganka? A nic za to nie chce? Przychodzi nieraz taka babcia, przyjeżdża do Wejherowa prosić o pieniążki. Jak do mnie zajdzie, zawsze czymś ją poczęstuję, bułką, herbatą. Bo rodzice nas nauczyli - za dobro odpłacaj dobrem. I tego się trzymam.

*

Kamila Goman jest polską Romką, przez osiem lat pracowała w wejherowskich szkołach jako asystentka edukacji romskiej. Dziś prowadzi sklep z używaną odzieżą. Ma sześcioro dzieci i jedenaścioro wnuków. 

Autor: Aleksandra Kozłowska

Źródło: Gazeta Wyborcza Trójmiasto