W Polsce jeżdżę samochodem, bo rowerem jest zbyt niebezpiecznie

W porównaniu z Dunkami Polki nie czują się tak niezależne. Rozmawiałem kiedyś z moją studentką. Spytałem co chce robić po studiach. „Znaleźć bogatego faceta” - odpowiedziała. „Żartujesz?” - ja na to. A ona, że mówi zupełnie serio. Nie rozumiem tego - dziewczyna uczy się na uniwersytecie przez pięć lat a cała jej ambicja to znaleźć gościa z kasą

Bo Hellden jest Duńczykiem, urodził się w Aarhus. Tam studiował literaturę europejską i sinologię - świetnie zna chiński, co przydało mu się, gdy pracował jako specjalista od sprzedaży w polskiej firmie handlującej z Chinami. W Polsce mieszka od pięciu lat. Pracuje jako lektor języka duńskiego na skandynawistyce na Uniwersytecie Gdańskim oraz w duńskiej firmie handlowej. Mimo różnic kulturowych, bardzo lubi Polskę i chwali ją w Danii na każdym kroku. W zrozumieniu Polski i Polaków pomaga mu jego dziewczyna, Jagienka.

Aleksandra Kozłowska: Pamiętasz swoje pierwsze wrażenia z Polski?

Bo Hellden: - Pierwszy raz byłem w Polsce w 1979 roku jako dziecko - rodzice chcieli pojechać do egzotycznego kraju i nie tam, gdzie jeździli wszyscy Duńczycy. No i pojechaliśmy samochodem do Polski. Spaliśmy w hotelach Orbisu, zwiedzaliśmy Warszawę, Kraków, Zakopane, Wieliczkę - bardzo nam się podobało. Po raz pierwszy byłem w kraju socjalistycznym, gdzie nic dobrze nie działało i nie można było kupić coca-coli, ale ludzie byli bardzo mili i uczynni, rozmawiali z nami często na migi. Było zupełnie inaczej niż w Zachodniej Europie, a przy tym dużo fajniej i bardziej kolorowo niż we Wschodnich Niemczech. Tam nikt nie chciał nawet porozmawiać z obcokrajowcem, bo pewnie się bał Stasi.

Drugi raz byłem w Polsce na targach, gdy byłem studentem. Nie pamiętam za dużo z tamtej wizyty: były targi, spotkania, praca i to wszystko. Kiedy kilka lat temu przeprowadziłem się do Poznania, życie w Polsce wydawało mi się zupełnie normalne: fajne knajpki, normalni ludzie, te same sklepy, choć w wielu aspektach również chaotyczne: polskie drogi i kierowcy, organizacja pracy w urzędach, wszechobecna biurokracja.

A moim pierwszym wrażeniem w Danii był szok. Przypłynęliśmy promem na Bornholm, z Polski wzięliśmy rowery, bo chcieliśmy spędzić wakacje na dwóch kółkach. Zaskoczyło nas to, że tam nikt nie przypinana rowerów, nie używa żadnych kłódek czy łańcuchów. Co więcej - nikt tych rowerów nie kradnie! Mnie ukradziono rower z zamykanego wewnętrznego korytarza na piętrze, a co dopiero gdybym go zostawiła luzem pod blokiem. Pięciu minut by nie postał. Tak samo jak nie udałby się handel bez sprzedawcy. Na Bornholmie widzieliśmy przydrożne stragany z poporcjowanymi warzywami i owocami, obok była kartka z ceną i słoik na pieniądze. Klient podchodził, brał torbę ziemniaków, wrzucał kasę i już. Pełna samoobsługa.

- A dlaczego zakładasz, że w Polsce to by się nie udało? Polska jest dużo lepsza niż Polacy myślą. Oszukujesz innych? Kradniesz? No pewnie, że nie. Jagienka, moja dziewczyna też nie. Ja też nie. Nasi znajomi również nie. I bardzo wielu ludzi też nie. Kluczowa sprawa to społeczne zaufanie. To tego wam brakuje. W Danii też są kradzieże, i to statystycznie rzecz biorąc Duńczycy kradną częściej niż Polacy. Ale inne jest wzajemne podejście do siebie. My z zasady sobie ufamy, Polacy nie. I nie ma tu znaczenia fakt, że Polska jest biedniejszym krajem i że przez ponad czterdzieści lat panował tu ustrój socjalistyczny. Zasadniczą sprawą jest to zaufanie. Dania jest społeczeństwem od wieków nastawionym na handel, a w handlu bez wzajemnego zaufania nic nie zdziałasz. Dlatego panuje niepisana społeczna umowa: ja ufam, że ty płacisz składki zdrowotne, ty ufasz, że ja płacę podatki. I choć - jak wszędzie - w Danii też dochodzi do różnych przestępstw - ta umowa działa.

Chciałabym wierzyć, że działałaby również w Polsce, ale moje doświadczenia pokazują co innego. Na przykład - latem jeździmy na Kaszuby, do domku nad jezioro. Do jeziora jest jakieś pół kilometra z górki. Za każdym razem, gdy chcemy popływać kajakiem, ładujemy go na wózek i transportujemy nad jezioro, a później z powrotem do domku. Inni letnicy tak samo. A przecież byłoby znacznie wygodniej zostawiać sprzęt na lato nad wodą. I kiedyś tak robiliśmy, dopóki ktoś nie przedziurawił nam kajaka.

- Bo w Polsce rzadko się myśli o czymś, że jest lub może być dobrem wspólnym. Przecież te kajaki czy łódki mogłyby stać nad jeziorem i można by się umówić, że każdy może z nich korzystać, oczywiście tak by ich nie zniszczyć. Jeśli byłyby do wspólnego użytku, nikt by ich nie kradł. Ale właśnie - brakuje zaufania i brakuje poczucia odpowiedzialności za dobro wspólne.

Bo tego właśnie nauczył nas komunizm - gdy coś jest wspólne, to jest niczyje, więc można to kraść, niszczyć, zaśmiecać. Dopiero od niedawna zwraca się uwagę na przestrzeń publiczną - miejsce, które należy do nas wszystkich i wszystkim powinno zależeć, żebyśmy się czuli w nim dobrze.

- No tak. A budujecie tyle galerii handlowych. To jakieś szaleństwo! W jednym Wrzeszczu są już dwie, niedługo będzie kolejna. W Gdyni właśnie otwarto następną wielką galerię, nie myśląc o tym, że konsekwencją tego może być martwe centrum. Bo skoro w galerii działa tyle sklepów, kawiarni i restauracji, a wszystkie obok siebie, to po co chodzić główną ulicą? To też przejaw braku odpowiedzialności za przestrzeń miejską. Mam wrażenie, że w Polsce kreują ją głównie deweloperzy, a nie urbaniści i mieszkańcy.

Jagienka Komorowska: - Porównując Danię i Polskę też widzę ten brak odpowiedzialności. Pochodzę z Poznania, gdzie mieszkaliśmy z Bo przez trzy lata. Mamy teraz w Poznaniu nowy dworzec. Duży projekt za wielkie pieniądze. Ale kompletnie niefunkcjonalny, a do tego żeby wejść do niego z jednej strony miasta, trzeba przejść przez... galerię handlową. W Danii projektuje się inaczej: prosto, funkcjonalnie, z myślą o obecnych użytkownikach i następnych pokoleniach użytkowników.

Bo: - Skoro mówimy o przestrzeni miejskiej, to tym, co w Polsce mnie szokuje jest ilość reklam. Często aż trudno uwierzyć ile ich bywa upchanych na jednej niewielkiej przestrzeni. To podobny problem jak z galeriami handlowymi. Nie rozumiem tego zaśmiecania miasta, gdzie nie popatrzysz: reklama, bilbord, baner. Jest ich tak dużo, że stają się nieczytelne, chyba już nikt nie zwraca uwagi na ich treść.

A bilbord w szczerym polu? To jest dopiero szok. Jedziemy z Poznania do Gdańska, mijamy lasy, łąki, wsie i wszędzie widzimy te reklamy. To jakiś obłęd! W Czechach tak nie ma, na Słowacji nie ma, w Niemczech... tylko w Polsce. A natura jest tu przecież taka piękna.

Jagienka: - Podobnie jest przecież w letniskowych miejscowościach nad morzem: Hel, Jastrzębia Góra, Władysławowo... - latem przypominają jedno wielkie wesołe miasteczko obwieszone bilbordami, obstawione tanimi smażalniami i straganami z produkowanymi w Chinach pamiątkami. W Danii w życiu by to nie przeszło.

Bo: - Tak samo jak śmieci wyrzucane w lasach. Ale to wszystko bierze się właśnie z braku poczucia odpowiedzialności. Duńczycy od dzieciństwa uczeni są tego uczeni w szkole: jesteś odpowiedzialny za twoje otoczenie.

W Polsce też zaczyna się to zmieniać. Mieszkańcy biorą się za porządkowanie swoich podwórek, rady dzielnic po konsultacjach społecznych budują place zabaw, siłownie pod gołym niebem. Poprawa jakości przestrzeni miejskiej to także cel naszej kampanii „Trójmiasto musi być dla ludzi”. Biorąc przykład m.in. z Danii i dokonań duńskiego architekta Jana Gehla domagamy się na przykład utworzenia na Targu Węglowym przyjaznego placu miejskiego, bo do tej pory służył głównie jako parking.

Bo: - Tak. Kopenhaga ma Stroget, najdłuższy deptak w Europie, powstał on już w latach 60. Ale sam pamiętam opór jaki jeszcze 20 lat temu stawiali kierowcy, gdy u nas politycy zapowiadali tworzenie kolejnych takich pieszych traktów. Nawet mój tata się irytował: „Przecież ja muszę tam parkować!”. Teraz faktycznie w Danii, w centrach miast ruch samochodowy został mocno ograniczony. Myślę, że w Polsce też to się uda, choć w tej chwili samochody są wszędzie; parkują na chodnikach, trawnikach, placach. Bywa, że latem tu, w Sopocie w ogóle nie można wyjechać spod domu, wszystko pozastawiane. Ale to dlatego, że bardzo brakuje parkingów, najlepiej podziemnych.

A ty w Polsce jeździsz samochodem czy rowerem?

- Samochodem.

Jak to? Ty, ekologiczny Duńczyk?

(śmiech) - No, tak. Jeżdżę samochodem, bo rowerem jest zbyt niebezpiecznie. Sam na szczęście nie padłem ofiarą wypadku, ale wystarczy, że widzę jak jeździ większość polskich kierowców.

Fakt. Różnice między Polakami a Duńczykami w dziedzinie kultury jazdy były dla mnie kolejnym szokiem na Bornholmie. Nie  mogłam się przyzwyczaić, że tam wystarczyło tylko zmierzać w stronę przejścia dla pieszych, by samochody się zatrzymywały. A u nas piesi wciąż giną, nawet na pasach.

Jagienka: - Ale „polska szkoła jazdy” się udziela. Zauważyłam, że w Danii czy Niemczech Bo (ja zresztą też) jeździ bardzo spokojnie, powoli, czasem wręcz jak ślimak. W Polsce zaś oboje prowadzimy znacznie bardziej dynamicznie (śmiech). Nie znaczy to, że niebezpiecznie, ale po prostu ciut bardziej agresywnie. Ulica to wymusza.

Bo: - Wydaje mi się, że wynika to z charakterystycznej dla was hierarchiczności. Mam lepszy samochód - muszę pokazać, kto tu rządzi. Mam pieniądze - też muszę to pokazać, mam władzę - każdy musi ją odczuć. Nie rozumiem na przykład dlaczego prezydent Gdyni koniecznie chce mieć w Gdyni lotnisko. Przecież jest port lotniczy w Rębiechowie, rozbudowany, z nowym terminalem. Z pewnością by wystarczył do obsługi Trójmiasta.

W Danii obnoszenie się z bogactwem czy władzą jest źle widziane, tak po prostu nie wypada.

Jeszcze jedna obserwacja: z władzą czy stanowiskiem w Polsce często łączy się szacunek na niby. Jeśli twój szef przedstawia jakąś propozycję, a ty masz lepszy pomysł, nie mówisz tego, bo szef mógłby to źle przyjąć. U nas relacje te są bardziej partnerskie - w pracy każdy bierze udział w dyskusji, nikt nie ma oporów, by wyrażać swoje zdanie.

Ale rozmawiając z moimi studentami, widzę zmiany - stopniowo ta hierarchiczność maleje. Choć wciąż wiele jej sprzyja. Na przykład na początku studenci mówili do mnie na „pan”. Źle się z tym czułem, u nas nawet do nieznajomych na ulicy mówi się na „ty”, bo Dania jest krajem bardzo nieformalnym. Zaproponowałem więc studentom by też tak do mnie się zwracali, teraz mówią po prostu: Bo.

W ogóle w Polsce czuję się coraz bardziej u siebie, mimo tych różnic, o których mówiliśmy. Spotyka mnie tu dużo pozytywnych codziennych zdarzeń. Choćby takie: poszedłem rano do pobliskiego sklepu po chleb. Sklep był jeszcze zamknięty, ale widziałem, że w środku krząta się już jakiś człowiek. Gdy mnie zobaczył, otworzył sklep, mimo, że było jeszcze pół godziny przed terminem.

Jagienka: - Bo stara się kupować duńskie produkty, jeśli się tylko trafią. Pod tym względem Duńczycy są strasznymi nacjonalistami.

Bo: - Nie nacjonalistami a patriotami. Ale to prawda - kupuję duńskie masło, duńskie buty...

Jagienka: - Ten patriotyzm widać wszędzie. Ledwo wylądujesz na duńskim lotnisku, pierwsze co widzisz to ikony duńskiego designu. W sklepach prowadzonych przez duńskie firmy kupisz głównie towary z Danii. I wszędzie duńskie flagi, nawet w przydomowych ogródkach. A gdy właściciel domku ma urodziny, flaga wciągana jest na szczyt masztu. Miniaturowymi flagami dekoruje się nawet potrawy, choćby ryby i oczywiście świąteczne choinki. Łańcuch z malutkich flag jest obowiązkowy.

Bo: - Rzeczywiście. Ale nie ma w tym nacjonalizmu. Może to po prostu duma małego kraju? Zresztą w całej Skandynawii jest podobnie: w Norwegii, Szwecji. Choć muszę przyznać, że Duńczycy są nadmiernie zadowoleni z siebie. To nie jest dobre. Pojadą na wakacje do innego kraju, owszem - podoba im się, jest ładnie i ciekawie. Ale zawsze potem stwierdzą, że Dania jest jednak lepsza, ładniejsza, fajniejsza, może jeszcze nie raj, ale blisko.

To odwrotnie niż Polacy. My lubimy narzekać i na siebie i na Polskę.

- Tak, jesteście zbyt samokrytyczni. Albo z kolei wpadacie w ogromną dumę. Same skrajności, żadnego środka.

Dania i Skandynawia słyną z równouprawnienia kobiet. U nas toczy się dyskusja na temat gender, według części polityków i Kościoła podstępnej ideologii, której celem jest zniszczenie rodziny.

- Mieszkam tu od kilku lat i obserwuję, że Polska staje się coraz bardziej konserwatywna. Są politycy, którzy swobodnie głoszą tezy, że kobiety powinny zajmować się domem i dziećmi. U nas by to nie przeszło. W duńskim parlamencie jest osiem partii, pięcioma z nich kierują kobiety. W Polsce kobietom wciąż jest trudniej awansować niż mężczyznom, wciąż zarabiają relatywnie mniej.

Może zbyt słabo walczą o zmiany? Nie są dość przebojowe, zdeterminowane?

- Możliwe. Z moich obserwacji też wynika, że w porównaniu z Dunkami nie czują się tak niezależne. Rozmawiałem kiedyś z moją studentką. Spytałem co chce robić po studiach. „Znaleźć bogatego faceta” - odpowiedziała. „Żartujesz?” - ja na to. A ona, że mówi zupełnie serio. Nie rozumiem tego - uczy się na uniwersytecie przez pięć lat a cała jej ambicja to znaleźć gościa z kasą.

Autor: Aleksandra Kozłowska

Źródło: Gazeta Wyborcza Trójmiasto