Nie oceniam całego narodu po zachowaniu kilku osób, to byłoby głupie

- Sama, gdy przyjechałam do Polski byłam w strachu. Nie znałam tego kraju, niewiele o was wiedziałam, tyle co nic. „Niewierni”, „Jedzą wieprzowinę” - oto co mi się kojarzyło z Polską. Moje podejście się zmieniło, gdy poznałam pomocnych ludzi

Aleksandra Kozłowska: - Piękna suknia...

Khedi Alieva*: - Włożyłam ją specjalnie na to spotkanie. Sama ją uszyłam i ozdobiłam. Aplikacje na chuście to też moje dzieło.

W chuście szczelnie kryjącej włosy i spódnicach do kostek chodzisz na co dzień. Jakie słyszysz komentarze?

- Często bardzo pozytywne, takie jak twój. Ale zdarzało się też, że w autobusie usłyszałam: „Pewnie pod tą suknią ma bombę”, albo ktoś przechodząc rzucił szyderczo: „Allah Akbar”. Raz jakiś mężczyzna przytrzymał mnie za ramię, przycisnął do ziemi i zerwał mi chustę. Krzyczał przy tym, że nie mogę w niej chodzić. A przecież katolickie zakonnice też zakrywają włosy, noszą długie habity i nikt nie ma do nich pretensji. Człowiek powinien mieć prawo wyboru. Ktoś chce - niech nosi mini, ktoś inny bardzo kolorowe rzeczy, a ja chcę mieć prawo do noszenia chusty, to mój sposób wyrażenia siebie. Nie oceniam jednak całego narodu po zachowaniu kilku osób, to byłoby głupie.

Lęk przed islamizacją w Polsce rośnie. Ludzie boją się, że wraz z uchodźcami powstanie więcej meczetów, że emigranci będą domagać się przestrzegania szariatu.

- Strach bierze się z niewiedzy. I braku wiary. Mieszkam tu od 2013 r., poza mną i moimi dziećmi jest jeszcze kilka czeczeńskich rodzin. Poza tym wokół sami chrześcijanie. Czy z tego powodu moja wiara się zachwiała? Nie i nie zanosi się na to. Moje dzieci, gdy jechaliśmy do Polski też się bały: „Mamo, przecież tam sami chrześcijanie. Jak sobie poradzimy?” Ja im na to: „To sprawdzian. Jeśli wasza wiara jest silna, nie macie się czego obawiać. To tacy sami ludzie jak my”.

Sama - przyznam - też byłam w strachu. Nie znałam Polski, niewiele o was wiedziałam, tyle co nic. „Niewierni”, „Jedzą wieprzowinę” - oto co mi się kojarzyło z Polską. I jeszcze nauki z dzieciństwa, że jesteście wrogami ustroju, że chcecie - tak jak Zachód - rozwalić Związek Radziecki. A ja - pionierka, komsomołka dorastałam w przekonaniu, że komunizm to jedyny słuszny system.

Kiedy twoje wyobrażenie o Polsce zaczęło się zmieniać?

- Kiedy okazało się, że spotykam mnóstwo pomocnych ludzi, dla których nie miało znaczenia moje pochodzenie ani religia, kiedy przyjechałam do Gdańska.

Do Polski dotarłam z dziećmi w 2012 r. Ubraliśmy się po europejsku, ja bez hidżabu, 14-letni syn w szortach - jak chłopcy z Zachodu. Nie chciałam mieć kłopotów przez muzułmański strój. Pamiętam jak syn się denerwował, wstydził się gołych nóg. U nas mężczyźni tak nie chodzą.

Najpierw byliśmy w obozie dla uchodźców, potem mieszkaliśmy w Warszawie. Nie było nam łatwo. Dostawałam niewiele pieniędzy na utrzymanie, brakowało nam owoców, świeżych warzyw. Jedna znajoma kobieta kiedyś zabrała mnie do hipermarketu. Bierze jabłko ze skrzynki i mówi: „Jedz!”. „Nie mogę. To kradzież” - wzbraniałam się. „Jedz. Możesz przecież spróbować”. I spróbowałam. Potem chodziliśmy razem po sklepach, to tu coś próbując, to tam, podjadając. Staliśmy się złodziejami i dziś chciałabym bardzo przeprosić kierowników tamtych sklepów. Zrobiło się lepiej, gdy znalazłam pracę w kebabie i zaczęliśmy chodzić do Centrum Czeczeńskiego. Przyjechała moja siostra Aminat, ona jest świetną krawcową, dba o każdy drobiazg. Razem szyłyśmy kostiumy dla dzieci z czeczeńskiego zespołu tańca. Poczułam się potrzebna, na zajęcia w centrum zabierałam inne dzieci uchodźców, byli wśród nich Ingusze, Gruzini, Ormianie, nawet jedna Polka.

Jak trafiłaś do Gdańska?

- Mufti Tomasz Miśkiewicz zaproponował nam wyjazd do Gdańska. Powiedział, że tam jest medresa, gmina tatarska na Oruni. I tak było. Jerzy Szahuniewicz, przewodniczący Narodowego Centrum Kultury Tatarów znalazł dla nas mieszkanie, dawał nam paczki żywnościowe z Czerwonego Krzyża. Dzieci poszły do oruńskiej szkoły - chciałam żeby syn oprócz nauki w medresie, uczył się po europejsku, córki też. Po jakimś czasie poczułam, że sama medresa nie wystarcza dzieciom. Potrzebowały zajęć, które pomagałyby im w rozwoju.

Nie mogłam żyć tylko dzięki wsparciu innych, marzyłam o samodzielności. Chciałam się uczyć polskiego, wychodzić do ludzi, znaleźć pracę. Tylko jak ją znaleźć bez znajomości języka? Poprosiłam więc Szahuniewicza by postarał się o lekcje dla nas. Zaprosił więc Wiesławą Wiktorską z MOPR-u, ja z nią porozmawiałam, powiedziałam o co chodzi. Obiecała, że poszuka nauczyciela. Następnego razu przyszła z Martą Siciarek z Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek. Marta bardzo chętnie przystała na lekcje nie tylko dla mnie, ale i innych Czeczenów z Oruni. Uczyła nas Ida Marciniak, też z CWII, potem Olga Sachno. Za darmo. „Ach, jacy mili ludzie, jacy otwarci” - myślałam. Któregoś razu Olga przychodzi i mówi, że będzie taki projekt w Europejskim Centrum Solidarności - „Praktyka obywatelska dla imigrantów i imigrantek”. W ramach tej akcji trójmiejscy imigranci poznawali miasto, opowiadali o sobie i o tym jak widzą Polaków. Na koniec, było to 30 sierpnia każdy coś przygotował. Ja z siostrą Aminat zrobiłyśmy pokaz oryginalnych czeczeńskich strojów kobiecych, które zaprojektowała Aminat, inni prezentowali zdjęcia, pieśni, poezję swoich krajów.

W czasie tego projektu obejrzeliśmy także film dokumentalny o Solidarności. Bardzo go przeżyłam. Nie znałam wcześniej tej historii, ze wzruszenia płakałam. Wtedy też pokochałam Polskę i Polaków. Ten dokument mnie zainspirował. Podniósł na duchu. Pomyślałam, że ja też przecież mogę walczyć o swoje życie. Chciałam iść do przodu.

Ja i moja rodzina dostaliśmy tu tyle wsparcia, że teraz czas na mnie (śmiech). Kiedy dzieciom groziło powtarzanie klasy, Bożena Kisiel z Towarzystwa Miłośników Wilna razem z Dorotą Jaworską z Uniwersytetu Gdańskiego i Klaudią Iwicką z CWII zorganizowały dla nich dodatkowe lekcje w Domu Sąsiedzkim na Oruni. Wszyscy byli na wakacjach, a wolontariusze pracowali z dziećmi uchodźcami. Dwa miesiące intensywnej nauki i opanowali cały program!

Staram się być pośredniczką między emigrantami a Polakami. Tak żeby nie było granic między nami. Razem z wychowawczynią naszych dzieci Haliną Duszycą zorganizowałam w szkole nr 16 na Oruni czeczeńskie święto, a latem na terenie Stoczni kolację na zakończenie Ramadanu. Pomogli znajomi muzułmanie, dostarczyli jedzenie, razem opowiadaliśmy o tradycjach związanych z Ramadanem. Uchodźcy, którzy przyjadą do Polski na początku będą pełni nieufności i lęku. Chcę pomóc im to przełamać, pokazać, że w Polsce znajdą swoje miejsce.

Warto pamiętać, że pierwszy azyl muzułmanom dali właśnie chrześcijanie. Jest taka opowieść, która mówi o muzułmanach prześladowanych w Medynie. Prorok Mahomet skierował ich więc do Etiopii, gdzie żyli chrześcijanie. „Idźcie tam” - mówił - „Tam was przyjmą i obronią”. I tak się stało. Wtedy zaczęła się historia uchodźców.

Coraz lepiej poznaję też polską kulturę. Szukam informacji w internecie, czytam książki polskich autorów. Obecnie „Podręcznik dialogu” Krzysztofa Czyżewskiego, współtwórcy Ośrodka Pogranicze. Czytam też Biblię.

 Biblię?!

- Tak. Koran oczywiście też, ale Biblię również. Interesują mnie podobieństwa między chrześcijaństwem a islamem. Mamy tych samych proroków: Abrahama (po arabsku: Ibrahim), Mojżesza (po arabsku: Musa). Jesus (Isa) też jest dla nas prorokiem. W Koranie jest także Maria, matka Jezusa (Miriam). Koran nie pozwala zabijać, stosować przemocy. Tego islam nie uczy i nigdy nie uczył.

*Khedi Alieva jest Czeczenką, uchodźczynią w Polsce, ma dwie córki i syna. W swoim kraju najpierw studiowała chemię (poszła na studia jako jedyne dziecko z siedmiorga rodzeństwa), potem prawo. Z obawy o bezpieczeństwo prosiła by nie podawać szczegółów z jej życia w rodzinnym kraju.

Autor: Aleksandra Kozłowska

Źródło: Gazeta Wyborcza Trójmiasto