Jeśli kochasz, nie ma rzeczy niemożliwych

Stereotypowe myślenie o Turkach to: kebaby i babiarze. Niestety. Babiarze bo, że niby tyle żon mamy. Nieraz się zdarza, że ktoś żartem rzuci: „Hasan, a ile ty masz żon?”. „Cztery” - odpowiadam - „A na piątą właśnie pracuję”

Hasan Ciftci (rocznik 1962) jest z pochodzenia Turkiem, urodził się w małej miejscowości Mursal w środkowej Anatolii. W rodzinnej wsi skończył szkołę podstawową, żeby uczyć się dalej musiał ruszyć dalej. W Istambule skończył szkołę średnią i studia – turystyka i hotelarstwo. Studiując jednocześnie pracował w recepcji jednego z tamtejszych hoteli. W ten sposób poznał swoją przyszłą żonę, Irenę z Gdańska. W Gdańsku wzięli ślub w 1992 r., zamieszkali jednak w Istambule. Do Gdańska przeprowadzili się 15 lat temu. Dziś Hasan Ciftci ma tu biuro podróży „Onur”. W ostatnich wyborach samorządowych kandydował do sejmiku woj. Pomorskiego, nie zdobył jednak wystarczającej liczby głosów. Jest prezesem Towarzystwa Polsko-Tureckiego.

Aleksandra Kozłowska: Ile dostał pan głosów?

Hasan Ciftci: - 2047. Cztery lata temu, kiedy po raz pierwszy kandydowałem do pomorskiego sejmiku poparło mnie więcej osób - 2978, mimo że kampanię prowadziłem wówczas na mniejszą skalę.

Jak pan myśli skąd taki wynik? Mieszkańcy Pomorza nie są jeszcze gotowi na obcokrajowców u władzy?

- Możliwe, że tak to właśnie wygląda. Byłem jedynym kandydatem – tak zwanym cudzoziemcem, a czasy nie sprzyjają tolerancji. W całej Europie coraz silniej do głosu dochodzą ruchy nacjonalistyczne. Przeszkodą mogła być też moja religia - jestem Turkiem, ale jestem alewitą; alewizm wywodzi się z szyizmu, odmiany islamu. Ważną postacią jest dla nas Ali, zięć Mahometa. Alewizm jest jak najdalszy od fundamentalizmu, ale przeciętny Europejczyk tego nie wie. Dla wielu islam to terroryzm, to Państwo Islamskie. To z pewnością nie pomogło mi w wyborach. Na forach sporo było na mój temat krzywdzących opinii wynikających właśnie z mojej religii.

Ale wynik to też częściowo moja wina - widocznie nie potrafiłem dotrzeć do wielu ludzi, przekonać ich do siebie. Wyborcy chętniej wspierają kogoś, kogo już znają, rzadko stawiają na nowości.

Dlaczego zdecydował się pan kandydować?

- Jestem Polakiem, czuję się Polakiem. Tu żyję, tu pracuję, to jest moje miejsce na ziemi. Moja druga połowa - żona, i moje dzieci są Polakami. Chcę aby moje dzieci żyły w kraju bezpiecznym i zamożnym i tak właśnie widzę Polskę. Od lat promuję Polskę i polskość za granicą. Jako przedsiębiorca - prowadzę biuro podróży „Onur” (po turecku: „godność”) - mam wiele kontaktów z firmami zagranicznymi. Chcę do Gdańska ściągnąć zagranicznych inwestorów, a także zagranicznych studentów (choćby ze Skandynawii) - oni też zostawiają tu pieniądze, i to nie małe. A słyszałem, że Uniwersytet Gdański ma cztery tysiące wolnych miejsc. Stawiam też na szeroką zagraniczną promocję polskich i pomorskich produktów, choćby warzyw i owoców, a także naszego wybrzeża. Byłem na wielu plażach Europy, ale lepszego piasku niż na Helu nie znalazłem.

Jako członek sejmiku miałbym ku temu więcej możliwości, niż jako Hasan.

Wyniku wyborów nie traktuję jako porażki. Za cztery lata spróbuję znowu. Teraz wiem, że muszę dać z siebie jeszcze więcej.

W Trójmieście turecka społeczność jest całkiem spora. Co krok budka z kebabem, na halach targowych też nie brakuje tureckich kupców. Jak jesteście przyjmowani przez Polaków?

- Różnie. Stereotypowe myślenie o Turkach to: kebaby i babiarze. Niestety. Babiarze bo, że niby tyle żon mamy. Nieraz się zdarza, że ktoś żartem rzuci: „Hasan, a ile ty masz żon?”. „Cztery” - odpowiadam - „A na piątą właśnie pracuję”.

Polacy często też mylą nas z Arabami. A Turcy i Arabowie to zupełnie inne nacje. Tak jak Polacy i Rosjanie, też myleni za granicą, bo co to za różnica - i ci i ci to przecież Słowianie.

A Turcy jak widzą Polaków?

- Przed ślubem przez rok czekając na formalności i dokumenty mieszkaliśmy razem z Ireną w Istambule. Dla niej nie było to łatwe. Wiadomo: bariera językowa, bariera kulturowa. Nieraz spotykały ją przykrości. W Turcji na przykład oprócz typowych kawiarni są jeszcze kawiarnie zwane „kahvehane” do której chodzą tylko mężczyźni. Turczynki nie zaglądają do takich lokali, wiedzą bowiem, że są to miejsca jedynie dla męskiego grona. A Irena nie wiedziała, zachowywała się jak Europejka. Przechodząc obok takiej kawiarni z ciekawości spojrzała do środka przez witrynę, a tam od razu komentarze: „O, blondynka! Pewnie szuka klienta” Bo niestety w Turcji Europejki czasami traktowane są jak dziewczyny lekkich obyczajów. Trudno powiedzieć skąd to się wzięło, może stąd, że bogate kobiety z Zachodu przyjeżdżają czasem do Turcji w poszukiwaniu romantycznych przygód? Tym niemniej to bardzo krzywdzące. Gdy poznałem Irenę i innych Polaków, nieraz kłóciłem się z moimi tureckimi rodakami, gdy któryś rzucił „Polki to dziwki a Polacy złodzieje”. Bo zakochując się w Irenie, zakochałem się w Polsce. Poznając Irenę, poznałem Polskę i Polaków.

Kiedy spotkaliście się państwo po raz pierwszy?

- Zacznę może od tego, że urodziłem się w małej miejscowości Mursal w środku Anatolii, w górach. W mojej wsi była tylko szkoła podstawowa, kiedy więc miałem 12 lat, żeby uczyć się dalej musiałem wyjechać. Rodzice byli biedni, nie stać ich było na moją naukę, ale pomógł wujek. Ściągnął mnie do Istambułu – tam skończyłem szkołę średnią i studia – kierunek: turystyka i hotelarstwo. Studiując jednocześnie pracowałem w recepcji jednego z hoteli w samym centrum Istambułu, przy słynnym meczecie Hagia Sofia. W dzień się uczyłem, w nocy pracowałem, byłem więc ciągle niedospany i przysypiałem na lekcjach (śmiech). To było w drugiej połowie lat 80. Właściciel hotelu miał jedną ważną zasadę: Żadnych Arabów, Murzynów i ludzi z Europy Wschodniej. Tylko turyści z Zachodu i Stanów. Wolał żeby pokoje stały puste, niż żeby mieli w nich mieszkać ci, których sobie nie życzył. Zapytałem go: „Szefie, przecież pan jest dobry człowiek, co ma pan przeciwko tym ludziom?”. „Oni kradną i gwałcą” – odpowiedział. Taką miał opinię i nie był w tym odosobniony.

Zgadzał się pan z tym?

- Nie. Dlatego, gdy raz jeden Amerykanin przyprowadził do naszego hotelu swego znajomego, Polaka przyjąłem ich obu. Polakowi wpisałem narodowość amerykańską, żeby nie denerwować szefa. Ale później przyznałem mu się do tego i o dziwo, nie miał nic przeciwko.

Polubiłem tego Polaka od początku. Podróżował ze śpiworem, widać było, że nie ma pieniędzy. Sam pochodzę z biednej rodziny, wiem czym jest ubóstwo. Tym bardziej więc – kiedy mogę, staram się pomagać. Właściciel tego hotelu był bardzo bogatym człowiekiem, hotel prowadził właściwie w ramach hobby. W szczególnych przypadkach mogliśmy gościć ludzi za darmo, dałem więc temu człowiekowi pokój bezpłatnie.

Przyjeżdżał potem jeszcze nie raz, także ze swoimi znajomymi. Szybko złapałem porozumienie z Polakami. Potem przez grupę polskich znajomych poznałem Irenę, moją przyszłą żonę. W Istambule była turystycznie. Od razu zwróciłem na nią uwagę. W jej zachowaniu było coś ujmującego, szlachetnego. Tylko trudno było nam się porozumieć – ona mówiła wtedy tylko po polsku, ja po turecku i angielsku. Żeby zrobić dobre wrażenie zaprosiłem całe towarzystwo do dobrej restauracji rybnej. Obserwowałem Irenę i byłem coraz bardziej przekonany, że chcę by została moją żoną. Powiedziałem jej to za pomocą turecko-polskiego słownika. Ja byłem zdecydowany, ona potrzebowała czasu. Wróciła do Polski, często do niej dzwoniłem, rozmawialiśmy przez tłumacza (śmiech). Trwało to ponad rok. W końcu ona mówi: „Hasan, dzieli nas religia, język, kultura… Jak to będzie?”. A ja na to: „Jeśli kochasz, nie ma rzeczy niemożliwych”

Ślub wzięliście państwo w Istambule?

- W Gdańsku, w 1992 roku. Ale po ślubie wróciliśmy do Istambułu, tam miałem pracę. Gdy w 1993 r. Irena była w ciąży z naszą córką, Anną Fatmą przylecieliśmy na poród tutaj. Anna urodziła się w szpitalu w Redłowie, byłem przy porodzie, nawet sam obciąłem pępowinę! Ale syn, Damian Onur urodził się już w Istambule, było to w 1997 r.

Długi czas nie myśleliśmy o przeprowadzce do Polski. Ale po potężnym trzęsieniu ziemi w 1999 r., które zniszczyło okolice Istambułu, kiedy zginęło mnóstwo ludzi, moja żona zaproponowała żebyśmy spróbowali życia w Gdańsku skąd pochodzi. Wtedy jeszcze nie znałem polskiego – mieszkając w Turcji z żoną porozumiewaliśmy się najpierw po angielsku, a później po turecku (bardzo szybko nauczyła się mojego rodzinnego języka). Dlatego najpierw robiłem po polsku mnóstwo błędów. Na przykład mówiłem jak kobieta: „zrobiłam”, „kupiłam”, „poszłam”, bo Irena tak mówiła. W tureckim nie ma podziału na rodzaje męski, żeński i nijaki.

Teraz też zresztą, mimo że mieszkam tu od piętnastu lat zdarza mi się popełniać gafy językowe. Raz rozmawiałem przez telefon z prezesem jednej z firm, z którą współpracuję. O coś go spytałem, ale on wzbraniał się z odpowiedzią. Chciałem go ponaglić i mówię: „Wal się!” Patrzę na żonę a ona robi wielkie oczy, a po skończonej rozmowie z oburzeniem mówi: „Jak ty się odzywasz? Nie spodziewałam się tego po tobie! Jak tak można?”. Nie wiedziałem o co chodzi, dopóki mi nie wyjaśniła, że między „No, wal” (w sensie: „Mów, śmiało”), a „Wal się” jest ogromna, ogromna różnica. Na szczęście ten prezes mnie zna i nie poczuł się urażony. 

Autor: Aleksandra Kozłowska

Źródło: Gazeta Wyborcza Trójmiasto