Aż za dobrze rozumiem sytuację emigrantów

Koleżanka Ukrainka dzwoni w sprawie wynajęcia mieszkania. A właściciel słyszy wschodni akcent i od razu ucina rozmowę: „Ogłoszenie już nieaktualne”. I kolejny tak samo, i kolejny. Jest jakaś nieufność, ostrożność. Oksana Szatogo urodziła się w Taszkiencie, stolicy Uzbekistanu. Ma korzenie polsko-rosyjsko-ukraińskie. Jest inżynierem elektrykiem. Jej mąż, Władysław także ma polskie pochodzenie. Kilka lat temu z dwoma córkami jako repatrianci przyjechali do Gdańska.

Gdyby ktoś nie widział na czym polega wschodnia gościnność, powinien wpaść do Oksany Szatogo. Gdy umawiałyśmy się na tę rozmowę, od razu zaprosiła mnie do domu. Wzbranianie się i krygowanie, że nie chcę robić kłopotu, że może kawiarnia na nic się nie zdały. Już na wstępie Oksana podała pyszny, domowy rosół z kurczaka, potem do herbaty na stół wjechał wielki półmisek zrobionych przez nią kokosowych kul w rodzaju „rafaello”, z tym, że dużo lepszych. A na koniec, przy opowieściach o uzbeckiej kuchni gospodyni poczęstowała jeszcze kanapką ze znakomitym bakłażanowym kawiorem, czyli krojonymi, przesmażonymi bakłażanami z cebulą, papryką, pomidorami i przyprawami. 

Oksana Szatogo: - Oj, a czy ta moja historia w ogóle jest ciekawa? O czym tu mówić? Z tego co wiem, takich rodzin jak nasza jest w Gdańsku około trzydziestu.

Aleksandra Kozłowska: - Takich rodzin jak pani, czyli jakich?

- No, repatriantów z Uzbekistanu i Kazachstanu, większość z Kazachstanu. Wcale nie jesteśmy jacyś wyjątkowi. 

Ale w końcu nie każdy z mieszkańców Gdańska urodził się w Taszkiencie...

(śmiech) Pewnie nie. Urodziłam się w stolicy Uzbekistanu ale nie jestem rdzenną Uzbeczką. Mam korzenie polsko-rosyjsko-ukraińskie. Mój tata zawsze przypominał o naszym polskim pochodzeniu, jego ojciec był Polakiem. Niestety nie zachowały się żadne dokumenty, które mogłyby to poświadczyć, dlatego do Gdańska przyjechałam tylko jako żona repatrianta. Bo Władek, mój mąż też ma polskie pochodzenie, z tym, że udokumentowane. Jego dziadkowie ze strony matki, Polacy zostali w 1935 r. wywiezieni bydlęcymi wagonami z Ukrainy do Uzbekistanu. Stalin w ten sposób pozbywał się wszystkich niewygodnych, podejrzanych nacji: Polaków, Greków, Niemców, Żydów - wszystkich wysyłał do Azji. 

Gdy wyszłam za Władka (poznaliśmy się na studiach w Taszkiencie, ślub wzięliśmy w 1996 r.) od jego babci nauczyłam się gotowania polskich dań: pierogów, ryb, czerwonego barszczu. Obchodziliśmy też święta po polsku - Boże Narodzenie i Wielkanoc. Do dziś w rodzinie męża zachowała się ważna pamiątka - książeczka do nabożeństwa po polsku.

W domu, w Taszkiencie mówiliście po polsku?

- Nie. Ani moi rodzice, ani Władka nie znali polskiego. W czasach ZSRR nie mogliby zresztą uczyć się tego języka. Rozmawialiśmy po rosyjsku. Znam też trochę uzbecki. W klasie miałam kolegów różnych narodowości: Ormian, Gruzinów, Żydów, Niemców...

Gdy z mężem postanowiliśmy, że będziemy składać wnioski o repatriację, zaczęliśmy uczyć się polskiego w taszkienckim Centrum Polonijnym. W kwietniu 2009 r. dostaliśmy z ambasady propozycję osiedlenia się w Polsce. Zaczęliśmy się pakować i... w listopadzie 2009 r. znaleźliśmy się w Gdańsku. 

Pani pierwsze wrażenia?

- Szaro, zimno i duży stres. Szaro i zimno, bo to listopad, a stres, bo to pierwsza podróż za granicę, bo wielka zmiana, bo mimo nauki w Centrum Polonijnym bariera językowa. Od miejsca urodzenia dzieliło nas teraz siedem tysięcy km! Przylecieliśmy z córkami. Starsza, Włada (urodziła się w 1998 r.) poszła do piątej klasy, młodsza Zlata, mimo że dopiero 4-latka trafiła do zerówki. „Mamo, ja nie chcę tam chodzić, bo dzieci mnie nie rozumieją” - skarżyła się przez pierwsze kilka dni. Szybko jednak polubiła nowe miejsce. 

A pani?

- My z mężem też. Dostaliśmy bowiem bardzo dużo pomocy ze strony Urzędu Miasta. Gwarantuje to ustawa o repatriantach. Nam w załatwianiu formalności pomagał Lech Bogucki z wydziały ds. repatriantów. Dostaliśmy od razu mieszkanie, dotację na remont i kupno mebli, urząd znalazł także blisko szkołę dla dzieci, a dla nas pierwszą pracę. Władek, inżynier został zatrudniony w swoim zawodzie, ja zostałam pomocnicą cukiernika w piekarni. Pan Bogucki chodził z nami załatwiać dokumenty, numer PESEL itp. Było to dla nas ogromne ułatwienie. Ale z barierą językową sami musieliśmy sobie poradzić. Bo choć rosyjski i polski jako języki słowiańskie są do siebie podobne, czyhają też różne pułapki, o czym przekonywaliśmy się na własnej skórze. Na przykład dzwoniliśmy po pizzę i mówiliśmy: „Chcemy zakazać pizzę”. Po drugiej stronie konsternacja. Bo „zakazat`” to po rosyjsku „zamówić”.

A „zapomnij” to „zapamiętaj”.

- Właśnie. Takich „fałszywych przyjaciół” jest więcej. Ale stopniowo oswajaliśmy się z polskim, dziewczynki bardzo szybko w szkole chwytały nowy język i w domu zaczęły nas poprawiać (śmiech).

Tak jak mówiłam - my, jako repatrianci mieliśmy w Gdańsku miękkie lądowanie, urząd się nami zaopiekował. Ale wiem, że innym emigrantom jest trudno, nawet bardzo trudno. Dlatego od kwietnia prowadzę w Centrum Wsparcia Imigrantów i Imigrantek porady dla obcokrajowców, pomagam im, bo aż za dobrze rozumiem ich sytuację. Do CWII trafiłam rok temu przez koleżankę, która poleciła mi tamtejsze bezpłatne lekcje polskiego.

Z jakimi problemami zgłaszają się obcokrajowcy do Centrum?

- Na przykład boją się pójść do Urzędu Wojewódzkiego żeby zarejestrować pobyt. Boją się, że nie wszystko zrozumieją, że urzędnicy im czegoś odmówią. Albo nie wiedzą jak wypełnić wniosek, nie rozumieją urzędowego języka. Więc tłumaczę, wskazuję, deklaruję, że mogę też towarzyszyć danej osobie podczas wizyty w urzędzie i pomóc w tłumaczeniu. W maju zmieniła się ustawa o cudzoziemcach. Jest bardziej przyjazna - teraz można dostać Kartę pobytu od razu na trzy lata, wcześniej była tylko na rok. Muszę być w tych sprawach na bieżąco, żeby dobrze poinformować przyjezdnych.

Inny problem to praca, a raczej nieuczciwi pracodawcy. Na moich dyżurach nikt się z tym wprawdzie nie zgłosił, ale słyszałam o takich przypadkach. Mam przecież koleżanki Ukrainki, ludzie opowiadają sobie takie rzeczy. Na przykład, że pracodawcy wolą zatrudniać na czarno, a potem nieraz się zdarza, że wiza cudzoziemcowi się kończy, musi już wracać do siebie, a pracodawca to wykorzystuje i nie płaci mu pensji za ostatni miesiąc. Policja? A z czym tam iść, jak nie było umowy. Pracodawca powie: „Pierwszy raz widzę tego człowieka” i tyle. 

Osobiście tego nie doświadczyłam, ale od znajomych słyszę czasem, że Polacy nie rozumieją emigrantów, że kierują się stereotypami. Koleżanka Ukrainka dzwoni na przykład w sprawie wynajęcia mieszkania. A właściciel słyszy wschodni akcent i od razu ucina rozmowę: „Ogłoszenie już nieaktualne”. I kolejny tak samo, i kolejny. 

Jest jakaś nieufność, ostrożność. Ja, gdy ktoś pyta skąd jestem i co robię w Gdańsku, odpowiadam: repatriantka. Aaa, to świetnie, to miło. Repatrianci to przecież nasi, Polacy. Ale wobec innych emigrantów już tak dobrze nie zawsze bywa.

Choć z pracą mimo repatriacji też mam ciężko.

Dlaczego?

- Mam wykształcenie wyższe, w Uzbekistanie skończyłam Taszkiencki Instytut Irygacji, jestem inżynierem elektrykiem. W zawodzie nigdy nie pracowałam. Moja ostatnia praca w Taszkiencie to dyspozytorka posiłków na lotnisku, odpowiadałam za dostarczanie posiłków na pokład, w zależności od klasy. Praca bardzo odpowiedzialna, Taszkient to duże miasto, jak Warszawa, lotnisko międzynarodowe - o tej samej godzinie startuje po kilka rejsów. Musiałam dopilnować by odpowiednie posiłki trafiły do samolotu każdego z nich. Loty do Polski? Nie, nie ma bezpośrednich połączeń, do Gdańska lecieliśmy przez Rygę, można też przez Kaliningrad.

Ale wracając do pracy. Na początku dostałam tu zatrudnienie w piekarni. Zmiany, nocki, ale nie to było najgorsze. Najtrudniej było z dźwiganiem, kręgosłup mnie od tego bolał. Wytrzymałam półtora roku i zaczęłam szukać czegoś innego. Ale dostępna jest tylko praca fizyczna. Pracowałam więc w sklepie, jako niania, jako pokojówka - do tego na czarno. Brałam te zajęcia, bo przecież dwoje dzieci, z jednej pensji męża ciężko się utrzymać. Potem jednak na rolkach złamałam prawą rękę. Leczenie i rehabilitacja trwały bardzo długo, a mimo to ręka nigdy nie będzie tak sprawna jak kiedyś. Praca fizyczna zatem odpada. Tylko, że znaleźć coś innego jest niełatwo. 

Ale się nie poddaję (śmiech). W czerwcu skończyłam roczną szkołę policealną: kadry i płace, teraz w stowarzyszeniu księgowych uczę się na samodzielną księgową. Lubię i umiem liczyć, dobrze się w tym czuję. Pomagam dzieciom w przedmiotach ścisłych: matmie, fizyce, chemii, a także w angielskim. Angielski zresztą zawsze mi się podobał, chciałam iść nawet na filologię angielską, ale ojciec powiedział, że inżynier to pewniejszy zawód.

Znam dobrze rosyjski, mam nadzieję, że gdy skończę kurs księgowości może któraś z polskich firm pracujących na rosyjski rynek mnie zatrudni.

Co jeszcze poza legalną pracą potrzebne jest emigrantom?

- Poczucie, że też są częścią miasta. Dlatego bardzo mi się podobał projekt jaki Centrum Wsparcia Imigrantów zorganizowało razem z ECS-em „Praktyka obywatelska dla migrantów i imigrantek”. Podczas cyklu spotkań mogliśmy poznać Gdańsk od podszewki - rozmawialiśmy z radnymi, z aktywistami z Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej, z twórcami budżetu obywatelskiego. Sama zresztą też głosowałam na projekty zgłoszone do budżetu - w naszej okolicy na nowoczesny plac zabaw przy szkole. Wezmę też udział w wyborach samorządowych - mam obywatelstwo polskie, więc mogę.

Nie żałuje pani przyjazdu do Polski?

- Ani przez chwilę! Tu jest zupełnie inaczej, bez porównania lepiej. Mój mąż często powtarza, że Polacy nie mają tu prawdziwych problemów. W Uzbekistanie jest bieda, marne zarobki, do tego rządy autorytarne, wszędzie milicja, co krok kontrole. Masz ze sobą dużą torbę - zaraz cię zatrzymają. Kto może, wyjeżdża. Władza niestety ma typowo wschodnią mentalność - jak już rządzisz, to na zawsze. W Uzbekistanie Karimow, prezydent nieprzerwanie od 1991 r., w Kazachstanie Nazarbajew, w Turkmenistanie przez lata rządził Turkmenbasza. 

Przywiozła pani coś ze sobą z Uzbekistanu?

- Wzięliśmy pamiątkowy serwis do kawy, firanki i specjalny, jakby piętrowy garnek do gotowania na parze uzbeckich pierogów, tzw. mant. Manty robi się z mięsem, cebulą i oczywiście uzbeckimi przyprawami. Przywiozłam też przepisy na inne tamtejsze dania, które często tu robię: płow, czyli ryż z mięsem, marchwią i przyprawami, kawior bakłażanowy (w Taszkiencie na zimę robiłam po 50 słoików tej potrawy) i czibureki, coś w rodzaju dużych pierogów z mięsem. Czibureki zaplanowałam właśnie na dzisiejszy obiad. Może zostanie pani i zje z nami? 

Autor: Aleksandra Kozłowska 

Źródło: Gazeta Wyborcza Trójmiasto